Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 08:36   #1
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
[Storytelling] Tajemnica S a m a r i s










- Czy wie pan, że słowo "cywilizacja" pochodzi od "civitas", oznaczającego "miasto"?

Xhystos. Jeśli miałbyś określić, jakim słowem najlepiej opisać jego zapierającą dech spójną architekturę, byłaby to zapewne linia. Linia, która żyła. Żyła na każdym poziomie tego świata. Wiła się na pierwszym planie wież i kamienic, mostów, ulic. Pobiegnijmy razem z nią, swobodną i wolną, przez dowolne z tysięcy okien, do środka budynków, do mieszkań i podziemi...Linia żyła, wciąż ta sama, nie przerywała się, pełzała dalej po meblach, ścianach, czasem plotąc tworzywo w esowate kształty lub spirale. Nie koniec na tym, bo według tej przemyślanej estetyki wystrój zewnętrzny budynku powinien tworzyć kompozycyjną i kolorystyczną jedność stylową z nie tylko wystrojem wnętrza, meblami, ale dalej - z zastawą stołową, wieszakiem na płaszcze, korkociągiem, przyciskiem do papieru czy spinką przy koszuli. Żaden mebel i żaden sprzęt w Xhystos nie istniał dla siebie samego, ale stanowił część harmonijnej całości. A linia gnała nadal, dynamiczna, zawijała się i kręciła z prawidłowością, która dla niewzwyczajonym patrzącym wymykała się określeniu.

Miasto buchało przez usta parą maszyn, a przez jego połączenia nerwowe biegła równie nieokiełznana co wszechobecna krzywa - elektryczność. Codziennie o palmę pierwszeństwa walczyły tu bóstwa metalu i szkła, dokładając na swoje podobieństwo coraz to nowe elementy do miejskiego krajobrazu. Mimo to w ornamencie królował biologizm, wszędzie przed oczyma tańczyły pawie i motyle, czy zmysłowe kobiece ciała, w tysięcznych odmianach skali na gzymsach i przedmiotach rosły niepowstrzymanie orchidee czy słoneczniki.

Skąd biegły słowa tej rozmowy? Z zewnątrz budynek był jedną z wielu sięgających wysoko wież Xhystos. Jak na to miasto nawet dość mało finezyjną, ale było to celowym zabiegiem by w środku tym bardziej zaskakiwał eksplozją stylu, w którym pobudowano to miasto. Jednak był on budynkiem dość nowym, a tak naprawdę mało osób wiedziało że projekt ten jest dziełem kobiety, młodej ale niebywale zdolnej absolwentki uniwersyteckiego wydziału architektury. Tablica z nazwiskiem architekta była co prawda wmurowana w jedną ze ścian na pierwszym poziomie, ale było to mało uczęszczane miejsce, a charakter pracy ludzi w tej budowli najczęściej nie dawał im czasu na podziwianie dekoracji.
Ogromne pomieszczenia odznaczały się niemal ascetyczną architekturą w geometryzującym duchu. Patrząc na olbrzymią główną salę centrali telefonicznej Xhystos, miało się wrażenie, że obok niesamowitych boazerii, geometrycznych pasów i charakterystycznych dekoracji z wmurowanych w ścianę kafelków równie ważne jest tu powietrze.

To, co rozbrzmiewało w tej sali, musiało chyba być nazwane muzyką. Muzyką nowej ery, symfonią wykonywaną przez orkiestrę złożoną na równi z maszyn jak i głosów siedzących w równych rzędach telefonistek. Cały skomplikowany proces łączenia abonentów trwał około pięciu sekund. Głowy pań przepasywała metaliczna wstęga mikrofonu, a na obu uszach miały słuchawki, co upodabniało ich do jakichś dziwnych nieziemskich stworzeń, a może owadów. Rzeczywiście, jak w orkiestrze lub ulu, praca wymagała synchronizacji, a od każdej z osobna robotnicy inteligencji, szybkiej orientacji i mocnych nerwów. Każda z kandydatek na to stanowisko przechodziła szereg badań lekarskich, bez zarzutu musiały być płuca, słuch i serce. Nie bez znaczenia były były oczywiście dodatkowe zalety - uprzejmość, a nade wszystko miły głos. Służba telefonistek trwała sześć i pół godziny. Wydajność pracy dochodziła do pięciuset połączeń na godzinę.

Jeśli chodzi o wydajność, to człowiek, który to stwierdził i ubrał w liczby stał właśnie wysoko nad tym wielkim, wydającym niesamowity szum organizmem przyglądając się przez szybę temu wszystkiemu. To właśnie profesor Harold Lancaster z nowo utworzonego wydziału ekonomiki i Uniwersytetu Xhystos prowadził od pół roku badania w tej instytucji, na zlecenie Rady, której zależało na jak najpowszechniejszym i najwydajniejszym zastosowaniu stosunkowo nowego wynalazku komunikacyjnego w mieście. Z tego powodu, operacja na otwartym sercu tego systemu, jakim była Centrala Telefoniczna, była niezbędna i jak przed każdą operacją potrzebna była diagnoza specjalisty.

Znajdował się on w gabinecie Dyrektora Centrali. Nad tym wszystkim co działo się na dole, na jednej ze ścian, tam gdzie wysoko urastały metalowe pałąki, na których zawieszono liczne lampy istniało podniebne królestwo władców tego małego świata. Prowadziły doń metalowe, kręcone schody, ale rzadko która z obsługujących połączenia śmiertelniczek dostępowała zaszczytu wejścia aż tak wysoko. Gabinet był urządzony z rozmachem, z motywem przewodnim podłużnych kobierców zwisających w równych odstępach na ścianach, a w rzeczywistości udających draperie reliefach, z ornamentyką pół-roślinną, pół-mechaniczną, wszystko na złotym tle.
Dyrektor siedział za wielkim biurkiem, rzeźbionym w drewnie tak, by wrażenie obrastającego mebla bluszczu było jak najpełniejsze. Nie był już najmłodszym człowiekiem, a otyłość była dużo bardziej wyraźna niż u profesora Lancastera. Za to jakość materiału jego spodni i żabotu była dużo wyższa niż u naukowca. Nie patrzyli na siebie, ale znali się już tyle lat, że nie musieli.

- Dlaczego mi pan to mówi, profesorze?
- Miasto to ludzie. Czasem decyzje Rady wydają mi się tak irracjonalne, pozbawione wszelkiej logiki. Albo inaczej, jakby nie było już za tym ludzi, jakby cały ten skomplikowany aparat urzędniczy oplatający nasze miasto w którymś momencie ożył, a teraz produkuje prawa i polecenia, których autora nie da się odnaleźć w gęstwinie procedur czy rozporządzeń.
- Proszę uważać na słowa, Lancaster. - ostrzegł go rozmówca - Ma pan szczęście, że się przyjaźnimy. Gdyby nie to...A Samaris...
- Zawsze uważałem, że Samaris to źródło problemów. Ale Xhystos ma wielkie aspiracje, a pozbywanie się za jednym zamachem dwóch solidnych umysłów z Uniwersytetu...
- Dwóch? Plotki krążyły o jednym. W dodatku w towarzystwie nikt za nim nie zatęskni, to prawdziwy grubianin, mimo wysokiego przecież urodzenia pozbawiony taktu.

Profesor pokręcił głową i wymienił kolejne nazwisko.
- Ach, on...Tutaj akurat...No tak, to ma sens. Te zdolności...
- Pardon...? - obruszył się profesor. - Pan raczy żartować.
- Myślę, że co do niego - to dobra decyzja Rady. - wyraził swe zdanie Dyrektor Centrali - Gdy wszelkie metody zawodzą, trzeba chwytać się nietypowych środków...
- Pan wybaczy, ale kojarzy mi się to z chorym, którego medycyna nie jest w stanie uratować, więc zwraca się ku szarlatanom...
- Zdolności tego typu istnieją, choć są niezwykle rzadkie. Aktywność paranormalna...
- Nigdy nie dowiedziono istnienia jakichkolwiek zdolności parapsychicznych. Nie jest znany ani jeden wiarygodny eksperyment naukowy, który dowodziłby istnienia tego zjawiska. Dziwi mnie, że ktoś taki jak pan skłania się ku takim bzdurom. To świat pseudonauki, zabobonu. Nie istnieje metoda poznania prawdy poza doświadczeniem, odnalezieniem twardego dowodu na poparcie swojej tezy.
- Zwolennicy istnienia takich zdolności twierdzą, że wiele zjawisk paranormalnych występuje spontanicznie, więc nie da się ich badać wedle ściśle określonych przez pozostałych naukowców technik. - zauważyła postać zza biurka.
- Bzdura. - żachnął się Harold Lancaster i odwrócił się od szyby - Ale widzę, że interesuje pana ten temat. Może dla ochłodzenia zapału przypomnę panu pewien fakt. Pięć lat temu Uniwersytet Xhystos ufundował potężną nagrodę dla każdego, kto dostarczy wiarygodnych dowodów na istnienie jakiegokolwiek zjawiska parapsychologicznego, lub zgodzi się na poddanie wiarygodnym testom na własne zdolności tego rodzaju i zdolności te okażą się prawdziwe. Nagroda nie została dotąd przyznana. Jak panu się wydaje, dlaczego?





Cicho! Słyszycie? To tylko tykanie zegara, mówicie. Metaliczne, miarowe tik-tik-tik-tik smukłej wskazówki zawieszone w ciszy. Nie, przysłuchajcie się dobrze, jest jeszcze ten głos. Ktoś szepcze, nie słyszycie?

"...Gdybym miał niebios wyszywaną szate
Z nici złotego i srebrnego światła,
Ciemną i bladą, i błękitną szatę
Ze światła, mroku, półmroku, półświatła,
Rozpostarłbym ci tę szatę pod stopy,
Lecz biedny jestem: me skarby -- w marzeniach,
Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy;
Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach..."



Już tylko tykanie zegara.

Zegar tykał. Otwarta, rozcięta starannie koperta leżała na stoliku. Na podłodze natomiast, pod starym, przeszklonym kredensem o przydymionych szybkach leżał list. Biegnące jedne pod drugimi rzędy liter w wielu miejscach przerywały okrągłe odbarwienia. Namokły papier zamieniał znajdujące się pod nimi pismo w rozmyte, blade jasnoszare kompozycje sprawiając, że treść w tych miejscach była niemożliwa do odczytania.

"...ście.Chciałbym trochę z wami porozmawiać, ale bałbym się mówić do Was normalnie, bo gdybyście mi odpowiedziały, mógłbym tego nie wytrzymać. Nie wiem nawet o czym mógłbym Wam powiedzieć, więc....



Mieszkanie było puste. Puste. Wypełniały je tylko dźwięki zza okien, dźwięki Xhystos, szum sunących przez ulice pojazdów, trzask elektrycznych linii, ludzki gwar. Lokator dopiero co opuścił, tym razem na długo, swoje lokum - wszystko było pozostawione w niemal idealnym porządku, tylko na łóżku zostały jeszcze wgniecenia na pościeli po niedawno zabranych stąd walizkach.

...do składania ze sobą p...różnych części układanki i odkrywania nowych zjawisk tam, gdzie inni widzieli tylko ścianę...Zawsze szeptali za moimi plecami..."



Wyjście zabrało mu tylko trzy minuty, a jednak wszystko było uporządkowane. To dlatego, że już od dawna był gotowy do wyjazdu. Od dawna wszystkie rzeczy były na swoich miejscach, a wszystkie zaległe sprawy załatwione. Kiedy przyszli, był gotowy.

... na uśmiech. Wasze odejście fakty...nie nieco mnie zmieniło – zrobiłem się chyba ostrożniejszy, nieco mniej ufam teraz różnym ludziom, większość chce przecież...


Na ulicy rzadki hałas. To kolorowa procesja, pełna barwnych ludzi wypełniających ulicę nawoływaniem i muzyką niesionych instrumentów. Cyrk Magnifice niedawno znowu zawitał do Xhystos, a teraz jego heroldzi raz na tydzień obwieszczają miastu swe zaproszenie do teatru rzeczy niebezpiecznych i dziwnych. Na platformach, w zamknięciu jadą zwierzęta pochodzące z dalekich miejsc za murem, które można obejrzeć z bezpiecznego miejsca by przekonać się, jakie niebezpieczeństwa czekają daleko od domu. Gdy przejeżdżają tędy, hałas korowodu na chwilę zagłusza tykanie zegara...

...niby za wzorową służbę na rzecz sprawiedliwości, ale tak naprawdę wiem, że ci dranie chcieli mnie dawno wyrzucić. Wyobraź sobie ...

Hałaśliwy kondukt oddala się i znowu słychać tykanie mechanizmu. Parowe maszyny sapią niczym płuca pompujące życie w arterie Xhystos. Z okna widać chłopca rozwieszającego jakieś barwne plakaty. Ale nie ma tu już nikogo, kto mógłby stąd go oglądać.

Muszę kończyć. Obiecuję, że odkryję, kto stoi za waszym morderstwem.

Czas opuścić to miejsce. Już czas. Na schodach jest pusto, dywan przygnieciony jest pozłacanymi prętami, aby nie pozwijał się od dziesiątek depczących go stóp. Wrota kamienicy wychodzą na jedną z ulic Xhystos, które bywa ostatnio wyjątkowo ciemne i pozbawione słonecznych dni jak na tę porę roku.

...do Samaris, tajemnicze to miejsce, musi być bardzo piękne. Często widzę je w snach, ma niesamowicie .......... budynki i...


Wracajcie. Jest jeszcze post scriptum. Ostatni dopisek, najwyraźniej robiony na szybko, odróżniający się od ładnej, starannej kursywy którą wykaligrafowano korespondencję.

PS. Jadę do Samaris. Chcę...

Dalszej części nie widać, bo z listu, najwyraźniej porzuconego, jeden róg jest wsunięty w szczelinę pod kredensem, gdzie mają go już we władaniu ciemność, kurz i pająki.







Wnętrze cukierni Ludwiq'a Roubauda było snem. Dziecięcym snem najmłodszych obywateli Xhystos, jednym z magicznych miejsc dzieciństwa dla całych pokoleń. Rajem, który był tak rzeczywisty gdy miało się parę lat, że można było do niego wbiegać każdego dnia po powrocie ze szkoły i po raz setny, tysięczny znaleźć się w królestwie powycinanych w esy-floresy mebli i sztucznego tataraku. Obrazem raju, który, gdy miało się lat tyle co teraz i stało się tu dziś, nadal miało się gdzieś tam gdzie mieszkały najdalsze wspomnienia.
Mężczyzna, który stał nieruchomo na wzorzystym, imitującym bujne trawy dywanie też pogrążony był w tych wspomnieniach, bo i on niegdyś podjeżdżał niegdyś pod to wejście w staromodnym już wtedy i pięknym powozie w towarzystwie rodziców, a potem wybiegał zeń jak szalony i nieposłuszny strofującej go, ale śmiejącej się matce...Wpadał przez niesamowite drzwi do świata, w którym nad jego głową latały roznegliżowane elfy o motylich skrzydłach a czas, ten stary drań, przestawał się liczyć. Tak, i on bywał kiedyś w raju.

Ale w każdym raju prędzej czy później musi pojawić się Wąż...

Patrzył teraz na dzieło Węża, zastanawiając się ile to już lat musiało minąć zanim to on sam ostatni raz przekroczył ten próg. Miał wrażenie, że jednostką nie były lata, ale wieki. Teraz elfy były martwe, bo tylko namalowane na ścianach, martwe jak ten, który niegdyś witał go z uśmiechem zza kontuaru zastawionego słojami z kolorowymi karmelkami. Wielkie słoje stały tu nadal, nadal pełne cukierków niczym barwne ryby zza szkieł oglądające ten świat, ale teraz jemu kojarzyły się tylko ze słojami z formaliną u koronera, w których zamiast łakoci pływały ludzkie organy. Teraz piękne wspomnienia nie grały już na żadnych pięknych strunach, bo nie miały już komu, bo ten mały biegnący z powozu chłopiec gdzieś po drodze w biegu zgubił swoje serce, bo gdy już dobiegł na miejsce i stał się mężczyzną, po drodze widział zbyt wiele by nadal śnić. Bo tutaj, gdzie za szpalerem arcybarwnych witrażyków wpuszczających do środka sklepu tak niewiele światła był kiedyś nieskalany raj, teraz widział wszędzie śluz pozostawiony przez węża...

Nie wierzył, że nie było tu węża, choć gdy przybył na miejsce, kręcący się wszędzie funkcjonariusze tak właśnie twierdzili. Właściwie wiara nie miała tu nic do rzeczy, wiara nigdy nie miała nic do rzeczy, bo w starciu z chłodną logiką i dedukcyjnym wywodem wystawiała się na łatwy i pewny sztych. Okazywała się zwiewnym pyłem w obliczu twardych matematycznych reguł. Tak było zawsze, i będzie po wsze czasy. Nie można więc powiedzieć, że nie wierzył, można powiedzieć, że wiedział. Wiedział, że Ludwik Roubaud, uśmiechnięte bóstwo małego świata cukierni z jego dzieciństwa, teraz pozostawione w bezruchu tam gdzie odnalazła go śmierć, tam gdzie odnalazł go Wąż, że bóstwo to nie odebrało sobie życia samemu. Wiedział, bo tam gdzie inni widzieli prostą odpowiedź, on widział wężowy śluz.

Potarł czoło, by zmęczony. Detektyw Bonnet nie bywał zmęczony, on tak. W powieściach temat tak przyziemnego wyczerpania po długotrwałym braku snu był rzadko eksponowany, w życiu czasami po prostu miewało się dość. Ale cóż było robić, kiedy dosłownie parę minut po zakończeniu jednej nieszablonowej sprawy jaką było tajemnicze zniknięcie zwłok znanej artystki rewiowej z miejskiej kostnicy, telefon ze słuchawką z bawolego rogu z The Préfecture de Xhystos Police rozdzwonił się ponownie. Proszono jego asysty przy wykrytym dopiero co samobójstwie cukiernika Roubauda. Konieczność jego udziału była tym razem niejasna, bo podobnież z tą układanką służby regularne spokojnie mogły sobie dać radę ze względu na oczywistość zgromadzonych dowodów, chodziło prawdopodobnie tylko o przesłuchanie żony denata.

Uparła się, że chce rozmawiać tylko z Panem...Wie Pan, z kim spokrewnieni są Roubaudowie...

Nawet gdyby nie ta kobieta, i tak by pojechał. Z jednego powodu: pamiętał Ludwiq'a z najdalszych otchłani swojego utraconego dzieciństwa, potem też spotkał go jeszcze parę razy w innych okolicznościach, głównie na rautach. Cukiernik postarzał się oczywiście istotnie, ale wcale się nie zmienił. Ludwiq Roubaud nigdy nie popełniłby samobójstwa...Ze wszystkich znanych mu osób, by jednym z ludzi, którzy najbardziej pokochali życie i trwali w swym uczuciu mimo upływu lat.

Teraz stał naprzeciw Frizji Roubaud, po której przypominającej cierpiętniczą maskę twarzy nie przestawały płynąć wielkie błyszczące łzy. Była damą w każdym calu, choć nadgryzioną zębem czasu, nawet w takich okolicznościach nie zapominała o manierach czy choćby wygładzeniu wymiętej, zapewne przy czuwaniu przy zwłokach męża, dzierganej w deseń nenufarów sukni.
- Proszę poluzować gorset, madame...- odezwał się, gdy tylko się przedstawił - Pani organizm znajduje się w stanie silnego rozstroju, to widać. Na początek musi pani uspokoić oddech.







Ściany jego mieszkania miały przydymione barwy i od jakiegoś czasu on sam czuł się, jakby wszystko dokoła niego było przydymione, jakby twarze innych były niewyraźne a powietrze nieprzejrzyste, tak gęste że możnaby zawiesić w powietrzu łyżkę. Jego wzrok pobiegł od zawijanych, krótkich nóżek stolika nocnego, wyżej, ku szufladom. Myśli pobiegły do ich zawartości, ale powstrzymał się i powędrował wzrokiem jeszcze wyżej. Na stoliku stała szklanka o grubym dnie, szlanka z wodą, do połowy pusta.
Pusta. Do połowy pusta. Jest pusta...
Nie, do połowy pełna, poprawił się. Ale jego umysł nadal nie chciał się z tym zgodzić. Jest pusta. Pusta, jak wszystko. Pusta jak życie. Puste, od kiedy...

Obok szklanki leżała książka, którą próbował wczoraj zabić bezsenność, w której próbował się zanurzyć by stać się na moment kimś innym. Piękne wydanie w twardej oprawie kolejnej przygody nieomylnego detektywa Bonneta, przemierzającego jak zawsze ulice Xhystos by rozwikłać dzięki nieprzeciętnej sile swego umysłu kolejną nierozwiązywalną sprawę, odrzucić tryumfalnie zasłonę z kolejnej tajemnicy..."Zagadka Hotelu Paradiso", głosiły wytłaczane, owijane w czerwone ciernie litery na okładce...Książkę wręcz wcisnął mu na siłę Albert, jego kolega-urzędnik tak typowy dla miejsca, w którym pracowali, że wydawało się, iż za tym jego biurkiem stoi jakaś dwuwymiarowa szara makieta człowieka powielana w innych pokojach w dziesiątkach, tysiącach egzemplarzy...

Czy on sam już też tak wyglądał?

Popatrzył jeszcze raz na książkę i wystający z niej języczek zakładki, tkwiący ledwie kilkanaście stronic za stroną tytułową. Przynajmniej próbował. Ale żywa beletrystyka, pisana przez kogoś kogo umysł był zapewne tak ścisły jak instrukcja obiegu dokumentów w Urzędzie, nie dawała, nie mogła mu dać dziś tego co poezja. Detektyw Bonnet był czymś zbyt rzeczywistym by być rzeczywistym w jego własnym prywatnym świecie, kimś kto nie lękał się żadnego wyzwania i żadnego nie zaprzepaścił. Właściwie i w świecie nie był rzeczywisty, nieskalany, nie popełniający omyłek, niezłomny. Detektyw Bonnet nigdy nie stracił tak wiele w tak krótkim czasie, cóż zrobiłby właściwie na jego miejscu? W utracie bliskich nie było żadnej tajemnicy do rozwiązania, był tylko pulsujący, zdawający się być nieśmiertelnym ból.

A przecież kontrakt, który niedawno podpisał, był niemalże czymś z kart powieści. Był czymś, co mogło wyrwać go z tej spękanej skorupy, w której tkwił, szansą na nowe otwarcie, na przeżycie...Czegoś...Czegoś, co nie było tysięcznym przybiciem pieczęci i smętnym spotkaniem wieczornym w gronie smętnych urzędników. W pierwszej chwili nawet się ucieszył. Ale teraz zaczynał wątpić, od podpisania minął już jakiś czas a obiecany list, mający odmienić całe jego życie, wciąż nie przychodził. Czasem miał wrażenie, że całe to wezwanie Rady tylko mu się wydawało, było reakcją obronną organizmu na wszechogarniąjący go marazm. Do tego, w pracy codziennie miał do czynienia ze sprawami zwykłych obywateli, na których rozstrzygnięcie musieli oni czekać całymi miesiącami, nawet latami. Może list przyjdzie, kiedy będzie już stary i niezdolny do podróży...

A może nie zastanie już adresata, pojawiła się zła, nachalna myśl. Kolejny łyk wody, która zdążyła się już nagrzać.

Kolejne spojrzenie na wiszący na ścianie portret w ramach złożonych w ornament wzorowany na dokonaniach sztuk jakichś dzikich ludów znajdujących się daleko poza murem. Każde takie spojrzenie było jak narkotyk, upajało dusznym powiewem bólu biorącego we władanie cały umysł i dalej, całe ciało. Przed każdym takim spojrzeniem musiał się powstrzymywać, walcząc jak z nałogiem, bo też każde takie spojrzenie przybliżało go do złych myśli...Myśli, które zaczynały się od chęci rzucenia wszystkiego i po prostu pozostania któregoś dnia w łóżku, z zasłoniętymi zasłonami, obojętnością na jedzenie i czas, na zmiany za oknem i syczące hałasy parowych maszyn w mieście, na pukanie i dzwoniące telefony...

Drrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrń...

Słuchawka podskakiwała na wygiętym pozłacanym pałąku. Nie wstawał, ale dzwoniący nie poddawał się. Dźwięk telefonu niósł się po mieszkaniu echem, miał wrażenie, że dociera do niego z dużym opóźnieniem. Westchnął. Gdy szedł, wydawało mu się, że jego kroki są niesłyszalne. Zawahał się chwilę. Owładnęło nim dziwne uczucie, uczucie podobne do narastającego bardzo powoli impulsu niekreślonej zmiany...

Drrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrń !

- Słucham...? - powiedział powoli do słuchawki.
- Czujesz się słaby. Czujesz się ostatnio coraz słabszy, prawda? - zapytał męski, poważny głos.
- Kto mówi...? - mimo wypitej wody moje gardło było suche jak wiór.
Jestem coraz słabszy, z każdym dniem...To prawda...
- Nie masz ochoty na nic poza snem?
W głosie tym było coś bardzo niepokojącego, coś czego nie mogłem uchwycić, wydawał się jednocześnie doskonale znajomy jak i obcy..
Tak, nie mam ochoty na nic. Tylko bym spał.
- Tylko byś spał...?
- Czego chcesz?! - próbowałem, by mój głos zabrzmiał groźnie. Nie wyszło. Nie wiem dlaczego, podszedłem w stronę okna, kabel telefonu napiął się jak cięciwa łuku...Patrzyłem na ulicę, po drugiej stronie w smukłej, samotnej budce telefonicznej z przydymionego szkła ktoś był. Rozciągające się w różne strony od jej zaostrzonego zwieńczenia druty telefoniczne zawsze przypominały mi z góry sieć pająka. Zniekształcony przez grube szkło zarys postaci falował, gdy tamten się poruszał.
- Gdzie jesteś? - zadałem kolejne pytanie.
- Przecież wiesz...
Milczałem. Rozpoznanie tego głosu było jak próba przypomnienia sobie snu, tak doskonale pamiętanego jeszcze przed chwilą, a teraz mimo wielkich wysiłków pozostającego za zasłoną niepamięci...
- Nie powinieneś był opuszczać swojego miasta...- rozległo się w słuchawce. Kształt za szkłem zmienił się, rozlał na inne, mniejsze kształty...
- Jeszcze go nie opuściłem. - odezwałem się po chwili milczenia. Nie wiedziałem dlaczego, ale czułem się, jakbym wygłaszał kłamstwo.
- Już czas...To miasto jest tak obce. Ujrzałeś prawdę...
Ujrzałem prawdę...?








- Prawda...Pragnie pan prawdy...
Nocą otwarta przestrzeń ciągnąca się aż do wysokiego ogrodzenia wyglądała przez okno jak morze, bezmiar czarnych wód.
- A co, jeśli on naprawdę wierzy, że ten człowiek jest prawdziwą osobą. Może to jest właśnie jego prawda. Po prostu różna od naszej.
W stojących na długim stole kryształowych karafkach światło załamywało się w niesamowity sposób. Doktor Paul Bowman miewał chwile wątpliwości, w miejscu takim jak to czasami po prostu opadały cię one i gryzły po nogach, tak by nie dało się nie zauważyć ich istnienia.
- Pan się z nim...Zaprzyjaźnił, prawda?
- Nie. Jako lekarz nie mogę wchodzić w stosunki emocjonalne z pacjentami. Po prostu zdobyłem jego zaufanie, to absolutnie konieczne przy terapii przypadków tego rodzaju. Proszę wybaczyć, ale zbliża się mój obchód.

- Doktorze...Zagram w otwarte karty. To nie może trwać wiecznie. - jego rozmówca zaczął mówić, coraz szybciej i z coraz większą energią - Musi być choć jedna osoba, która zacznie mówić. Wiem, że ma pan już tego dość. Dość trwania w kłamstwie. Niech pan przyzna, że w zakładzie zamyka się wielu ludzi bez żadnych zaburzeń, ludzi których jedynym szaleństwem było to, że odważyli się mieć odmienne zdanie od powszechnie obowiązującego, zdania Ra...
- Proszę przestać!
- Doktorze...
- Nie prowadzę już przypadku tego człowieka, o którym pan mówił. - Paul Bowman odwrócił się gwałtownie i wystawił trzęsące się ramię ku rozmówcy. Na prawej dłoni świeży opatrunek zwracał uwagę na kikut.
- Wie pan dlaczego? - wysyczał - Nasze stosunki ochłodziły się nieco, po tym jak odgryzł mi palec!
Tamten zwiesił głowę, ale tylko na chwilę.
- No dobrze, może akurat on...Ale są inni...
- Nie ma żadnych innych. Nie ma, rozumie pan?!!!
Doktor Bowman opanował się, wygładzając ubranie.
- Wiara w spiski to naturalny ludzki mechanizm przystosowawczy, który pomaga oswajać rzeczywistość. - powiedział - Ewolucyjnie większe szanse na przeżycie mają osobniki, które umieją odpowiednio wcześnie rozpoznać niebezpieczeństwo. Podejrzliwość – w adekwatnym do sytuacji nasileniu – służy naszemu przetrwaniu. Ale poza zdrową nieufnością spotykamy także formy patologiczne. Gdy osoby o paranoicznym typie osobowości napotkają przeszkody na drodze do realizacji celów, potrafią stać się agresywne. Wie pan jaki jest jeden z pierwszych symptomów? Osoby cierpiące na paranoiczne zaburzenia osobowości nie potrafią w ogóle zaufać ludziom.
Bowman oparł obie dłonie na ramionach człowieka, z którym rozmawiał i nachylił się.
- Najlepiej będzie dla pana, jeśli pan teraz po prostu wstanie i wyjdzie. A potem nigdy, nikomu już nie będzie opowiadał o pańskich bezpodstawnych podejrzeniach. Niech pan mi zaufa, tak będzie naprawdę najlepiej. A ja zaufam panu, że nigdy nikomu nie opowie pan o naszej dzisiejszej rozmowie. To jak, możemy sobie nawzajem zaufać?

Gdy został sam, a w korytarzu wybrzmiał już odgłos kroków, doktor Paul podszedł do aparatu, stojącego na biurku i podniósł mosiężną słuchawkę:
- Centrala? Bowman. Proszę połączyć mnie z prefekturą policji.

I co? I pożar. To bardzo powoli
się zaczynało. Najpierw mnóstwo znaków,
zapachów, trzasków, drobnych świateł. Teraz
płonie. Poważnie. Ogień stawia swoje
stopy ostrożnie. Ja to sobie tańczę.
Siedząc przed lustrem, zupełnie nieruchomo, z zamkniętymi oczami,
tańczę to sobie, ja to sobie tańczę.
Wyjąc bezgłośnie, postępując tuż za
ogniem, powoli,
powoli,
powoli.
Tańczę to sobie.



Siedział przed lustrem. A może była tu tylko szyba, nieważne. Oczy miał zamknięte, a ciało, którego mięśnie były rozluźnione, długo już nie znajdowało się w ruchu. Słyszał tylko znajomy głos, zza pleców.
- Ty nie uciekasz...? - zapytał tamten głosem spokojnym jak woda w górskim jeziorze jak niebo w dzień nie taki jak dzisiaj jak miasto gdy jeszcze istniało życie - Pochłonie cię ogień, razem z innymi, wiesz?
- Nie możesz ukryć się przed ogniem. - odparł.
- Dlaczego?
- "Tego świata, jednego i tego samego świata wszechrzeczy, nie stworzył ni żaden z bogów, ani żaden z ludzi, lecz był on, jest i będzie wiecznie żyjącym ogniem zapalającym się według miary i według miary gasnącym." - wsłuchiwał się w swoje własne słowa - Kto to powiedział? Nie pamiętam...
- Ja idę. Miło było cię poznać. Przepraszam za wszystko.
- Ja też nie jestem bez winy. Dokąd pójdziesz?
- A ty?
Otworzył oczy. Patrzyli na siebie przez zaparowane odbicie. Wyżej, w szczelinach okiennic pod sufitem pełzała czerwona poświata.

Jest jeszcze jedno miejsce miejsce o którym nigdy ci nie powiedziałem jednak zdajesz sobie sprawę z jego istnienia miejsce z którego nikt nie wraca to nieprawda spotkałem przynajmniej jedną taką osobę skąd wiesz że to prawda?
Jej prawda? Ta osoba powiedziała mi, że ją ujrzała. Czyją prawdę? Nasza prawdę? Twoją czy moją?

- Gdzie ją spotkałeś?
- Tutaj. Była tu.
- Tutaj?
- Tak, ale już jej nie ma. Nie ma.
- A może wcale jej nie było?


Nie wiem powiedziała Xhystos jest iluzją iluzją iluzji nie powinna była opuszczać swojego miasta.
Czy to prawda?
Nie wiem. Może wcale jej nie było.






Najpierw mówili to za jej plecami. Potem, coraz śmielej, do niej bezpośrednio. Nathan, Larissa. Inni. W mniej lub bardziej zawoalowany sposób. Na koniec otwarcie.
- To szaleństwo. Czyste szaleństwo.
- Nie jedź.
Ojciec był jedynym, który nie mówił już nic. Wiedziała, znała go zbyt dobrze, wiedziała że ich jedyna rozmowa na ten temat była i będzie rozmową ostatnią.

- Wiesz, co dla nas znaczysz...Nie opuszczaj nas...- dźwięczało w jej uszach, gdy stała nad otwartymi walizami.
- Powrócę...- wspomnienie dłoni na ich głowach. Ich smutnych, zrezygnowanych oczu. Nie wierzyli.

Została, by się spakować, gdy inni ruszyli w pochód ulicami miasta, by czarować wyglądających przez okna mieszkańców i skłaniać ich do przyjścia tam, gdzie będą mogli ujrzeć rzeczy których w życiu nie mieli. Nigdy dotąd nie opuszczała korowodów, kochała te zachwycone spojrzenia z balkonów i chodników, gdy niczym iskra lub płonąca żagiew wyróżniająca się nawet spośród ich nieszablonowej gromady dawała gawiedzi próbkę swoich możliwości. Gdy patrzyli z charakterystyczną fascynacją, jak ktoś igra ze śmiercią. Cywilizowane zwierzęta, gotowi zapłacić słono za możliwość bycia przy tym, kiedy sztukmistrz się pomyli...A jednak podziw i to coś więcej ponad to w ich oczach były jak narkotyk...

Nie cierpiała tego, nie cierpiała się pakować. Walizy napełniały się, a potem zmieniała nagle zdanie i wszystko lądowało na podłodze. Wybierała coraz to nowe rzeczy, ale cykl znowu się powtarzał. Co zabrać, a co zostawić? Co nosi się w Samaris?!
Mimo, że nie doszła jeszcze nawet do połowy bagażu, machnęła ręką i postanowiła przewietrzyć rozgrzaną głowę. Wyruszyła na miasto, bez celu włócząc się ruchliwymi ulicami. Elektryczne pojazdy pędziły po niekończących się liniach, oplatających Xhystos. Były jak wielkie żuki, pomyślała. Przyglądała się fasadom, wieżom, ścianom i im dłużej trwała jej samotna wędrówka po mieście, tym bardziej miała wrażenie, że wszystkie ornamenty ożywają, gdy ona stawia w ich pobliżu swoje kroki. Łodygi kwiatów niemal wyciągały ku niej swe ramiona, na rzeźbionych liściach kasztana widziała krople rosy, nenufary rosły w oczach, dekoracyjne ptaki i owady chciały zrywać się do lotu. Właściwie było to tak, jakby Xhystos przestawało istnieć, a ona czuła się jakby już była za jego wysokimi murami.

Zatrzymała się tylko raz. Na ulicy, gdzie dwa przeciwległe rzędy kamienic pyszniły się jedna przed drugą wyszukanymi fasadami, na jednej ze ścian, dość wysoko, dostrzegła malunek. Stanęła jak urzeczona z zadartą głową, przed barwnym wizerunkiem kwiatu.

Irys.

Dopiero nagły bełkot wyrwał ją z zamyślenia. Zdała sobie sprawę, że źródłem dźwięku jest obszarpany, zarośnięty i bosy człowiek, siedzący na bruku dokładnie poniżej malowidła. Tego człowieka ledwo było widać zza zmierzwionej brody, a w jego oczach płonęło coś, w co bezpieczniej było chyba się nie wpatrywać.
- To miasto...- z trudem rozpoznawała jego słowa.- Jest tak obce...Nie zniosę tego dłużej...
Chyba coś mówiła, ale on najwidoczniej nawet nie zdawał sobie sprawy z jej obecności.
- Nigdy nie powinienem był...- głos rozmywał się w bełkot. Brudna ręka próbowała cokolwiek uchwycić cokolwiek, kobieta odruchowo cofnęła nogę.
- Natychmiast się od niej odsuń! - rozdzielił ich strażnik, który pojawił się jak spod ziemi. Obdartus widząc rękę mężczyzny opartą ostrzegawczo na rękojeści szabli opadł na ścianę, ale nie przestawał bełkotać. - Jeszcze po ciebie nie przyjechali?
- Opuściłem ich...Moich bliskich...Prawdziwych bliskich dla...
- Co to za człowiek? - spytała rosłego strażnika, który w tej swojej czapie wydawał się jeszcze wyższy.
- To jakiś obłąkaniec. Kiedyś nie do pomyślenia było, by taki trafiał się na ulicy. Proszę sobie wyobrazić mademoiselle, ten tutaj od rana żąda natychmiastowej audiencji u Rady. Ma wiadomości tylko dla ich uszu! Paradne, co?
- Paradne...- odpowiedziała zamyślona.
- Proszę iść dalej, nie będzie pani niepokoił. Popilnuję go, zgłaszałem już kawał czasu temu, by go zabrali. Zaraz powinni tu być.
- Może ja..- przysunęła się, ale tamten zasłonił ciałem zarośniętego człowieka.
- Miłego dnia, mademoiselle.

- Jak to, zatrzymali?! - czuła, jak buzuje w niej jakiś ogień.
- Nie denerwuj się, wszystko się wyjaśni. - uspokajał ją Nathan. - Niedaleko trasy pochodu ktoś podpalił dom jakiegoś przemysłowca. On nami przewodzi. Wiesz, jak to jest...
- Wiem. - przerwała mu zimno - Jesteśmy przecież zwykłą bandą wywrotowców i złodziei. Wystarczy, by być innym, by stać się winnym, prawda?
- Nie mają żadnych dowodów, ani świadków. - wziął ją za rękę, czuła dotyk pomarszczonej skóry - Twojego ojca wypuszczą prędzej czy później, przecież nie raz już tak było. Po prostu chcą nas zniechęcić.
- Czy wolność musi być piętnem?! - wybuchła. - Nie zniosę dłużej tego miasta, cieszę się, że z niego wyjeżdżam!
Wiedziała, że zostawia za sobą ludzi i że obie strony będą cierpieć. Ale nigdy w życiu nie była bardziej pewna podjętej decyzji.

Ostatniego dnia przed wyjazdem przyszła oficjalna wiadomość, że podpisano zwolnienie ojca, z terminem: o świcie. W przekazanym liście pisał tylko, że wszystko jest w porządku, nie znaleziono dowodów na podpalenie i zdąży spotkać się z nią przy bramie, by się pożegnać. Napisał jeszcze, że ją kocha.







- Jaki jest powód, dla którego nie chce pani współpracować z policją?
Głos, jaki z siebie wydobywała, był suchy jak jej pomarszczona już skóra. Byli sami, podrzędni funkcjonariusze wypytywali teraz na przyległych ulicach poszukując świadków.
- Jest pan detektywem. To, co chcę powiedzieć...Zwykli funkcjonariusze nie zrozumieją...Gdy usłyszą, będą chcieli...
- Proszę się uspokoić i mówić składniej.
- Co, gdybym powiedziała, że za jego śmierć odpowiedzialna jest Rada...? - wykrztusiła z wielkim trudem, popatrując strachliwie na reakcję rozmówcy. Jak zwykle, ujrzała tylko zimną, nieczułą maskę. Nie, nie maskę, taka była jego prawdziwa twarz.
- Czy zastanawia się pani nad konsekwencjami swoich oskarżeń? Nie jestem funkcjonariuszem, ale współpracuję z prefekturą na mocy plenipotencji Rady. Przestrzegam tych samych praw. - odparł lodowatym tonem.
Skuliła się w sobie.
- Ma pani na myśli, że mąż nie odebrał sobie życia sam?
- Nie, to nie tak...- uniosła się i wychyliła ku niemu - To samobójstwo, tyle że...Tyle, że...
Popatrzył jej w oczy, jednocześnie analizując mowę ciała. Gestem zachęcił do kontynuowania.
- Od paru dni Ludwiq przeżywał załamanie...- zaczęła cicho, jej palce były jak dwa walczące ze sobą pająki - Powiadomiono go o decyzji Rady o jego rychłym wyjeździe z miasta...Kazano rzucić wszystko, mnie, córki, sklep...Tak po prostu, i wyjechać...
- Dokąd...? - zapytał, choć znał już odpowiedź.
Wdowa uniosła ku niemu zacięty, graniczącą z nienawiścią wzrok.
- Do Samaris...

S a m a r i s...








Kręte schody, w dół, w dół, miał wrażenie że nie zbiega, ale spada, a one wciągają go coraz głębiej, aż w końcu wypadł na ulicę, gdzie uderzył go hałas. Wypuszczana z sykiem para, maszyny, szemranie przechodniów niby muzyka ula. Przebiegł na drugą stronę, ignorując zbulwersowane komentarze mężczyzn chroniących własnym ciałem damy noszące małe parasolki przed ludzkim pociskiem. Wysoko nad nim elektryczność też biegła, na grubych kablach, trzaskami komentując jego nagły wyścig. Pomyślał, że dawno już nie poruszał się tak szybko, budka rosła w oczach. Dopadł spiralnie wygiętej, długiej klamki i wtargnął do środka.
W środku był tylko on sam. Zza ścian z rżniętego szkła miasto wyglądało nierzeczywiście, jak z wnętrza szklanej kuli. Rzucona, zwisająca słuchawka kołysała się jeszcze na długim kablu wykonanym z lśniących pierścieni podobnych do ślubnych obrączek. Wziął ją do ręki i podniósł do ucha. Sam nie wiedział jak długo słuchał jednostajnego, monotonnego sygnału.

Wyszedł wreszcie, w ciemny dzień, pozostawiając za sobą otwarte drzwi do budki. Rozejrzał się, ale wiedział, że było to bezcelowe. Jakaś para mówiła coś sobie po cichu, dyskretnie pokazując go palcem. Był znów spokojny, powoli ruszył z powrotem do siebie.

Spotkał ich na klatce schodowej, pyszniącej się finezyjną ornamentyką z motywem kasztana. Gdy go ujrzeli zatrzymali się na półpiętrze, podobni przez chwilę barwnym ptakom w niepowtarzalnym oświetleniu uzyskanym dzięki dużemu witrażowi z wizerunkiem młodego myśliwego z łukiem. Było ich dwóch, zawsze było ich dwóch. Wiedział, po co przyszli.
- Proszę, wejdźmy do mieszkania, zapraszam...- powiedział spokojnie i ruszył pierwszy. Nie oglądał się, szli w milczeniu za nim, słyszał dobrze ich kroki...
W przedpokoju znów byli już szarzy, powiesili swoje cylindry na metalowym wieszaku, imitującym smukłą kobiecą sylwetkę. Nie spieszyli się zbytnio, wprowadził ich do pokoju.
- Mamy dla pana zawiadomienie...- zaczął ten wyższy.
- Proszę o chwilę zwłoki...- powiedział uprzejmym tonem - Muszę skorzystać z toalety. Niech panowie się rozgoszczą.
Nie odpowiedzieli, czuł na plecach ich spojrzenia, gdy wychodził obok. Wypite od rana spore ilości wody dawały znać o sobie. Gdy strumień moczu rozbijał się o porcelanowe ścianki, wzrok powędrował w bok. Zostawił uchylone drzwi, dalej, w wiszącym na przeciwległej ścianie dużym lustrze widział kawałek odbicia jednego z funkcjonariuszy. Stali naprzeciw siebie, dyskutując o czymś. Nie trudzili się, by ściszać głos, więc nawet tutaj dobiegały go strzępy rozmowy.

-....ten list. Wiesz, do kogo go pisał? Do swojej rodzinki. Wiesz, do zmarłych.
Tamten niższy w odpowiedzi tylko parsknął.
- Wyobraża sobie, że w Samaris się z nimi spotka. Dasz wiarę? - ciągnął tamten.
- Totalny paranoik. Jak w ogóle Rada mogła wysłać kogoś takiego na misję jako obserwatora?!
- To samo powiedział Lafleur...


Urwali, gdy usłyszeli odgłos spuszczanej wody. Wyszedł i stanął przed nimi. Opowiadający odwrócił się ku niemu, przy obrocie nie zdążył do końca ukryć lekceważącego uśmieszku. Teraz był już poważny. Zawsze byli.
- Nie usiądziecie? Może reflektują panowie na świeżą herbatę...? - wskazał wygodne, wzorzyste fotele.
- Nie mamy tyle czasu. Musimy jeszcze dotrzeć dziś do paru osób. - pokręcił głową ten niższy. - Właściwie już wychodzimy.
- Proszę, oto oficjalne zawiadomienie Rady, do rąk własnych. - odezwał się drugi.
Wręczono mu podłużną kopertę. Zważył ją w rękach, musiała zawierać conajmniej parę kartek papieru. Na kopercie nie było żadnych oznaczeń, ani nazwiska adresata. Z drugiego pokoju dobiegało ciche, ale wyraźne tykanie ściennego zegara.





- To przez nich...- ten spokój w głosie kobiety był bardziej niepokojący niż wcześniejsze rozdygotanie - Proszę powiedzieć, jak można człowiekowi ot tak po prostu zdruzgotać całe jego życie, oderwać od rodziny jedną decyzją, zmusić do podpisania kontraktu...Jak nieludzkie jest kazać podpisać wyrok śmierci na siebie...Bo przecież nikt jeszcze stamtąd nie wrócił, prawda? Tak mówią, a Rada...
Milczał.
- Rano jechaliśmy przez miasto...- ciągnęła, a jej oczy zasnuła dziwna mgła - Miejską komunikacją, jak zawsze, do pracy...Był już innym człowiekiem, właściwie tylko strzępkiem dawnego Ludwiq'a. Mówił już tylko o wyjeździe, o niebezpieczeństwach jakie tam na niego czekają. Dotąd, nigdy w życiu nie wyjeżdżał z Xhystos, wie pan? Rozglądał się cały czas po współpasażerach, siedzących na swoich miejscach, twierdził, że wszyscy na niego patrzą, że wszyscy wiedzą...Mają go za szaleńca...
Zamilkła na jakiś czas, patrzyła przez barwne witraże okna na coś, co nie istniało. Gdy się znów odezwała, nie odwróciła wzroku.
- Mówił głośno, gorączkowo, zupełnie jak nie on. Na koniec rozpłakał się. Powiedział, że o świcie miał telefon, że w sklepie czekają już na niego funkcjonariusze z listem. Wiedział, że są w nim bilety na drogę i termin wyjazdu. Zapytałam, ile mamy czasu. Odpowiedział, że już przy podpisywaniu kontraktu poinformowano go, że od doręczenia listu do wyjazdu minie maksymalnie dwa dni. Chciałam, by nie otwierał dziś sklepu, byśmy razem wrócili do domu...
Głos Frizji Roubaud znów zaczynał się łamać.
- Nie chciał. Już wtedy powinno mi to dać do myślenia. Powiedział, że przez czterdzieści lat nie zamykał nigdy sklepu, więc nawet teraz dokończy swą pracę. Szanował pracę i klientów. Kochał dzieci... Twierdził, że chce mieć namiastkę normalności w tych ostatnich dniach... Mieliśmy spotkać się wieczorem w domu i...
Ukryła twarz w dłoniach...
Nadal nic nie mówił. Analizował. Jego umysł, choć zmęczony, jak maszyna układał wszystko na właściwe miejsca, obracał i poddawał obróbce. To, co przeżywała niemal osunięta na ziemię kobieta, nie miało żadnego znaczenia. Dopiero wzrok, ten wzrok wdowy, dwa płonące punkty pośród podkrążonych, przypominających popękane kratery oczodołów przyciągnęły go na powrót do rozmowy.
- To miasto...Rada...- ledwo rozchylała usta - Zabijają w nas wszystko... Jacyś ludzie, których nawet nie widzieliśmy uruchamiają tryb, który poprzez sieć kółeczek dociera aż na dół i miażdży nas, nasze życie, odbierają nam rozum...To oni. Oni są temu winni, winni jego śmierci. Także tych innych, którzy wyjechali i nie wrócili...Wyjechać, zostać, to bez znaczenia. Był martwy z chwilą gdy otrzymał list. Stracił przez nich rozum, któż by to wytrzymał...
Mówiła dalej, coraz bardziej nieskładnie. Słuchał tego rozmywającego się w bezładnej paplaninie wywodu, a jednocześnie myślał nad wieloma rzeczami naraz. Jedną z nich było to, jak łatwo można popaść w szaleństwo, jak szybko w radosnego człowieka można zamienić się w roztrzęsioną, myślącą o śmierci ludzką wywłokę widzącą to, czego w rzeczywistości nie ma. On sam widywał niemal codziennie rzeczy, które chciały przerwać tamy jego poczytalności, był jednak dotąd na tyle silny, by się im przeciwstawiać...W taki dzień jak dziś, po nieprzespanej nocy, nawet on mógłby założyć, że udręczony umysł może płatać poważne figle. A przecież cukiernik mógł nie być tak odporny, na pewno nie był...

Wszystko to miało sens, mogło być przyczyną samobójstwa. Analizując zachowanie wdowy, był też pewien, że nie kłamała w swej opowieści o ostatnim spotkaniu z mężem. Funkcjonariusze, doświadczeni przecież, nie znaleźli nic podejrzanego, co mogłoby świadczyć o zewnętrznych czynnikach prowadzących śmierci Ludwiq'a. Miało to sens.

Ale Roubaud nie popełnił samobójstwa.

Tylko on to wiedział, tylko on był na tyle bystry, bo to zauważyć. Zostało ono upozorowane. Było to zabójstwo, które popełnił ktoś kto zawitał do sklepu w ciągu dnia. Morderca był dobry, musiał to przyznać. Może nie tyle dobry w ukryciu rzeczywistej przyczyny zgonu, tutaj nie zmylił detektywa. Był cholernie dobry w zacieraniu śladów, na których mogłyby się opierać służby śledcze, by wpaść na trop czegokolwiek co prowadziłoby do odkrycia jego tożsamości. Śladów takich po prostu nie było. Ktoś dokładnie wiedział, czego i gdzie szukają biegli. Detektyw pomyślał, że gdyby on sam miał zatrzeć po sobie ślady po morderstwie dokonanym w ten sposób, zrobiłby to dokładnie tak samo, pozostawiłby tu wszystko właśnie w takim stanie. Pierwszy profil tego utalentowanego zabójcy, który ułożył sobie już w głowie, na razie określał drogą rozumowania dedukcyjnego jedno - morderca był człowiekiem, który pojawił się w tym sklepie w ściśle określonym celu, znał ten cel od samego początku.

- Jaki cel...? - słowotok wdowy został nagle przerwany przez nią samą, przez zadanie kategorycznego, skierowanego wprost do detektywa pytania - Co nimi kierowało? Niech pan powie, jaki cel mogła mieć Rada w wysłaniu zwykłego sprzedawcy słodyczy na wyprawę na koniec znanego świata?

Pytanie zawisło w powietrzu. Nie miał zamiaru dyskutować o tym z Frizją, choć rzeczywiście dotykało istoty rzeczy. Oto wreszcie miał przed sobą sprawę, która była jego warta...A jedna z roboczych hipotez, która zakładała że zabójstwo Roubauda miało związek z jego planowanym wyjazdem do Samaris, oznaczała równocześnie, że...

- Witam szanownego kolegę...- z zadumy wyrwał go znajomy dobrze głos. Należał do jednego z głównych inspektorów prefektury, Lantiera. - Piękny dzień, nieprawdaż?
Odwrócił się i spojrzał na niespodziewanego gościa. Żona Ludwiq'a siedziała już milcząca i nieruchoma, z obeschłymi na napiętej twarzy łzami wpatrzona gdzieś przed siebie - zachowywała się, jakby w ogóle nie zauważała tego wysokiego rangą policjanta. Lantier, nieco otyły i jak zwykle nienagannie ubrany uśmiechał się spod sumiastego wąsa, całą uwagę skupiając na detektywie. Ostatni raz współpracowali dwa lata temu, w sprawie właściciela pewnego hotelu. Co bogatsi goście, którzy przekroczyli próg przybytku zbrodniarza, nie mieli szczęścia go opuścić. Pazerność mordercy była tak wielka, że nie tylko okradał swoje ofiary, ale również ociosywał z mięsa i ćwiartował, a szkielety sprzedawał po jakimś czasie Akademii Medycznej.

- Inspektorze Lantier...- skinął nieznacznie głową zaindagowany.
- Proszę nigdzie nie odchodzić, zostanie pani przesłuchana na okoliczność śmierci męża...- powiedział od niechcenia do kobiety, ledwie zadając sobie trud by się ku niej zwrócić, a potem położył pulchną nieco dłoń na ramieniu detektywa. Obrączka, którą nosił była inna od tej, którą miał na palcach, gdy ostatnim razem się widzieli.
- Przejdźmy na zaplecze, chciałbym porozmawiać z panem na osobności...- nie przestawał się uśmiechać.

Zaplecze kryło w sobie niewielki magazyn i spore, gustownie urządzone biuro sklepu, gdzie spoczywały księgi rachunkowe. Wszystko to zostało już przez detektywa dokładnie obejrzane wcześniej, cal po calu. Pachniało kurzem i karmelem. Mężczyźni stanęli teraz niedaleko wygiętego w kształt muszli biurka z wiśniowego drewna, to tu po raz pierwszy z ust inspektora znikł uśmiech.
- Czemu zawdzięczam obecność pana tutaj, inspektorze? Niecałe dwie godziny temu otrzymałem upoważnienie do prowadzenia tej sprawy...
- Obawiam się, że to nieaktualne...- Lantier wręczył mu sporej wielkości dokument - Plenipotencja została cofnięta. Jadę prosto od Rady. Przejmuję to śledztwo.
Dał mu chwilę na zapoznanie się z pismem, a potem nagle roześmiał się krótko. Na wąsie wciąż tkwił kawałek pieczonego mięsa.
- Proszę nie brać tego do siebie. Nie chodzi tu o brak zaufania, ani cokolwiek innego. Pan po prostu wyjeżdża, nieprawdaż? Do Samaris... Gratuluję, można na tym zyskać dużo więcej niż na babraniu się w pospolitych rzeźniach.
- Zamieniłby się pan, Lantier?! - zapytał ostro, tym tonem przez który stracił już wielu znajomych.
Wiedział, że odpowiedzi nie będzie. Odwrócił głowę, składając na powrót dokument i oddając go spokojnie inspektorowi.
- Dopiero czekam na datę wyjazdu. - powiedział powoli. - Do tego czasu mógłbym jeszcze...
- Proszę wybaczyć, że przerywam, ale... Mam coś dla pana. - w rękach Lantiera pojawiła się, niczym królik z kapelusza, długa koperta - Wygląda na to, że czas już nadszedł. Dali ją mnie, bo nie wypadało by do kogoś takiego jak Pan, tak zasłużonego, doręczali to zwykli funkcjonariusze.
Wziął kopertę do ręki, odwracając się tyłem do inspektora. Nie była zaadresowana, nie było też na niej żadnych oznaczeń. Schował ją bez otwierania do wewnętrznej kieszeni surduta i przeszedł wolno parę kroków. Za jego plecami Lentier wciąż milczał. Detektyw oparł się o biurko, przyglądając się raz jeszcze poukładanym równiutko i starannie dokumentom Roubauda, kałamarzowi, lampie i ułożonemu idealnie równolegle do urzędowych pism nożykowi do rozcinania papieru. Wziął go do ręki. Był wykonany ze srebra i ukształtowany w formę smukłego konika morskiego...
- Zapali pan? - grobowym głosem zapytał Lentier, wyjmując z pudełka grube cygaro.
- Nie. - odparł, przyglądając się uważniej ostrzu.
Na dobrze naostrzonej krawędzi tkwiły w paru miejscach malutkie, maluteńkie, niemal niedostrzegalne drobinki jasnego papieru...







Wszystko płynęło i zwijało się samo w siebie. Metalowe pałąki, strzeliste gzymsy, tablica na której był jakiś napis. Ruchliwe ręce, których przedłużeniem były przypominające podługowate muszelki przedmioty, a z nich z kolei biegły niekończące się kable, wtykały te przedmioty na przemian do setek, tysięcy mnożących się otworów. Gdzieś w tym wszystkim stawały się korzeniami, perspektywa zmieniała się, wszystko było olbrzymią rośliną i metalową wieżą jednocześnie. Rozrastały się, obejmowały coraz więcej i więcej...Było cicho, zdał sobie sprawę, jest cicho...

Milczeli chwilę. Dyrektor bawił się swoją pieczęcią, o uchwycie ukształtowanym w formę ważki.
- Dlaczego więc żałuje pan, że wysyłają tego człowieka do Samaris?
- Bo był to doskonały psycholog. - profesor zbliżył się i usiadł na jednym z ogromnych foteli ze szkła - Powinien pan przeczytać niektóre z jego prac. Kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, przedstawił mi ciekawą teorię. Porównał Xhystos do umysłu, zaznaczając dualizm galopującego postępu, mechanizacji i występującej jednocześnie, w architekturze i innych sztukach, fascynacji światem roślinnym. Określił te strony odpowiednio jako świadomość i podświadomość, a powszechne występowanie nurtów biologizmu zinterpretował jako sygnał podświadomości miasta, przebijające się na powierzchnię dążenie istot ludzkich do powrotu do świata przyrody.
- Ciekawe, ale nie wyznaję się w tych naukach, profesorze. Dlaczego mówi pan o nim w czasie przeszłym?
- Niech pan nie będzie dzieckiem. Jeszcze na długo przed zimą do Samaris również wyjechało parę osób. Gdzie są teraz? Poza tym, rozmawiał pan kiedyś z kimś, kto się tam wybiera?
- Nie.
- A ja tak. Dwie z tych osób było moimi znajomymi. Proszę mi wierzyć, wydaje się jakby już sam fakt wyjazdu istotnie ich odmieniał. Nie przyjmują do siebie logicznych argumentów, choć wszyscy dookoła próbują im wyjaśnić jakim szaleństwem jest taka wyprawa. Są nieobecni, czasem pobudzeni. Człowiekowi zdaje się, jakby już ich tu nie było...
- Teraz pan schodzi w dolinę intuicji i niewyjaśnionych odczuć, profesorze...- uśmiechnął się Dyrektor - Może więc jednak wysłanie tego człowieka na obserwatora do Samaris nie jest takim złym pomysłem Rady?
Harold Lancaster popatrzył mu w oczy.
- Nie zastanawia pana to, co mówiłem o stanie psychicznym tych osób przed wyjazdem? Nie wydaje się panu, że Rada może z tym coś wspólnego? Jest wiele rzeczy, o których zapewne nam nie mówią...
Dyrektor nie odpowiadał, uciekł spojrzeniem. Profesor trzymał jeszcze utkwione w nim spojrzenie, ale widząc, że rozmówca nie ma zamiaru się odnieść do tych dywagacji, chrząknął i powiedział innym tonem:
- Co do tego pomysłu o którym pan mówił, zna pan moje zdanie. Jego zdolności nie mogą pomóc, bo po prostu nie istnieją.
- Miał wiele głośnych sukcesów...
- Tak, i jedną spektakularną porażkę. Ludzie wierzący we wróżby mają skłonność do zapominania nieudanych przepowiedni. Za to doskonale pamiętają te, które się sprawdziły.
- Co pan chce przez to powiedzieć, profesorze?
- Ten człowiek to znakomity naukowiec. Ale, niestety, również szarlatan.

Szarlatan...

Otworzył oczy. Zdrętwiałe nieco ciało spoczywało swobodnie na wielkim fotelu, stworzonym z paru warstw różnobarwnego szkła, stopionego w jedno z masą perłową. Mebel, pochylony pod dużym kątem, uformowany w kształt morskiej fali często służył mu za łóżko. W gardle było sucho, zamknął jeszcze na moment oczy, echa tego co przed chwilą jeszcze oglądał plątały mu się pod powiekami w postaci niejasnego obrazu przesypujących się na pustyni piaszczystych wydm. Pozwolił, aż wiatr wywieje je całkiem i znów otworzył oczy. W głowie kołatało mu się teraz już tylko jedno słowo. Czuł się, jakby nadal go tu nie było. Czuł się, jakby już tam był.
Tam?
Nie, dwa słowa. Oba zaczynały się na tę samą literę. Poruszył się.

Śnił. Nie śnił? Od dawna już przecież rozgraniczenie stało się niemożliwe. Od dawna stało się nieistotne. Od dawna, od zawsze. Od zawsze ułudą. Gdzie był? Tam, czy tu. Czy istniało tam i tu. Czy istniało prawdziwe i nieprawdziwe. Tamę, chroniącą to co na górze już dawno rozerwały wody toczące się od dołu. Może zresztą nigdy jej nie było, może była tylko idealną koncepcją, niewystępującą w przyrodzie, czystą ideą, nie dającą się zweryfikować hipotezą. Masową histerią. Masową iluzją. Kiedyś było warte to rozważania. Ale nie dziś...

Wczesny wieczór. Niebo takie same, pomyślał, jak wtedy gdy śniła mi się podróż pociągiem. Oderwał wzrok od okna, siedzieli naprzeciw siebie.
- Od dawna już mam wrażenie, że cię tu nie ma...- mówiła. - A teraz...
- Z pewnością nie dzieje się tam nic szczególnego...- przekonywał ją, ale miał wrażenie jakby ktoś przemawiał jego ustami - Umysł ludzki ma skłonność do...
- Nie okłamuj mnie. - spochmurniała - Wystarczy, że oni to robią. Codziennie.
Odwrócił się i odszedł parę kroków. Zasłony udrapowane wokół szczytu baldachimu falowały na wdzierającym się przez otwarty balkon wietrze, płatki wyszywanych magnolii tańczyły...
- Nie powinieneś opuszczać swojego miasta. - powiedziała oschłym głosem - Przyznasz mi rację, zobaczysz. Ale wtedy będzie już za późno.
Patrzył poniżej, na rozciągające się za powyginaną w kwiatowe motywy balustradą Xhystos.
- Tak, nie powinienem był...
Słowa popłynęły same. Było jasno, coraz jaśniej. Patrzył na miasto, które wyglądało już inaczej. Wyglądało jak inne miasto. Oślepiająca jasność odzierała powoli rzeczy z wyraźnych konturów, pozostawiając przed jego oczyma rosnący obraz...Nie wiedział, ile czasu to trwało. Płynął na łodzi ku jasności, a wysokie ściany ledwie dostrzegalnego przesmyku przesuwały się po obu stronach. Zarysy wież majaczyły gdzieś w górze, gdy rozpływał się cały we wszechogarniającej światłości...





- Już jest za późno, prawda? - spytała.
- Słucham...?
- Kiedy wrócisz...Nawet jeśli wrócisz...- głos kobiety był poważny, dobiegał do niego jak ze studni. - Może mnie tu już nie być. Nie będzie mnie tu.

Ostatni wieczór. Odwrócił się. Skończyło się. A może się zaczęło. Ich spojrzenia spotkały się, już się nie rozdzielały. Zrozumienie bez pośrednika słów, falujące jak w zwolnionym tempie firany, nieuchwytna dla wzroku lepka mgła... Zbliżył się, patrzył jak ramiączko sukni zsuwa się, patrzył na krzywiznę szyi i ramienia. Nachylił się, ich ręce splotły się, a potem ona odchyliła się ciągnąc go delikatnie za sobą na łoże. W milczeniu zaczęli się wzajemnie rozbierać i obdarzać pocałunkami, zanurzając się razem w jedno z ostatnich miejsc, gdzie można było jeszcze zagubić się, unicestwić, przejść przez siebie...


teraz cię muszę znaleźć
przejdziemy przez siebie
w lepsze, gorące kraje, bo istnieją, skoro
ty zaistniałaś i ja już istnieję...







S a m a r i s...

Mówią, że cechą charakterystyczną snu jest to, że nie pamiętasz jego początku. Kiedy otworzyła oczy? Jak się tu znalazła? Jeśli to, w czym teraz właśnie była, nie było snem -to były to pytania pozostające bez odpowiedzi, a było to naprawdę przerażające.
Były jeszcze inne, bardziej przerażające pytania, na które nie znała odpowiedzi. Wśród nich jedno, przejmujące największą grozą.

Kim jestem?

Gardło ściśnięte, fale gorąca oblewające coraz bardziej ciało. To panika, musisz się wziąć w garść, oddychaj, oddychaj równo, nie pozwól by...
Wdech, wydech, spokojnie, zaraz wszystko sobie...
Nic. Nie było żadnego początku.
Zacisnęła oczy. Chcę się obudzić, chcę...
Podniosła powieki. Niczego to nie zmieniło...
Ciało, mam ciało. Ubranie...Czym są te ledwie wyczuwalne stwardnienia na skórze pod palcami? Żyję, mogę się poruszać. Wstaję. Chodzę. Jestem głodna, bardzo głodna...
Raz jeszcze rzuciła się wgłąb. Bezmiar białej, mlecznej i mglistej otchłani napełnił ją przerażeniem. Gdy wróciła, była w jakimś korytarzu, opierając się plecami o chłodną ścianę.

Samaris. Jadę do Samaris...Wiem, wiem to jedno. Tylko ten jeden kształt istnieje w tej nienazwanej otchłani, ta jedna niezachwiana pewność. Miasto.
Moje miasto. Moje?

Zaczęła się rozglądać. Ciemność. Ale...
To jej nie przeszkadzało.
Jak można było opisać to uczucie? Jak można myśleć o tym, że idzie się właśnie w świecie, w którym zna się każdy detal zanim oko wyłoni go z ciemności. Szła nie używając zmysłu wzroku, skręcając zawsze tam gdzie trzeba, znajdując schody i drzwi dokładnie tam gdzie były. Miała wrażenie, że je tworzy swoją myślą. Miała to wszystko w swojej głowie.
Byli też inni - zrozumiała nagle. Szukali jej tu. Ale to było jej miejsce. Nie mogli go znać tak dobrze jak ona. Nigdy nie mogli jej tu odnaleźć i nie odnaleźli.
Teraz stała w wyjściu.

Ulica. Miasto. Xhystos? Ludzie byli tak obcy, miasto też było obce. Miasto z mlecznej otchłani. A jednak wiedziała o nim wszystko. Rozpoznawała podstawowe cechy gatunkowe. Wzrok łowił, był wprawny i dokładny. Nazwy same pchały się na myśl nakładając się na wydobywane z głębin umysłu, znakomicie znane jej idee. Asymetria. Płynne, faliste linie. Linearyzm. Swobodne układy kompozycyjne. Abstrakcyjna i roślinna ornamentyka. Styl tego miasta.
Jej styl. Rozpoznawała swój własny styl.

Nikt nie zwracał na nią uwagi. Uczucie bycia nagle obudzoną w środku nocy nie opuszczało jej i zrozumiała, że musi się do niego przyzwyczaić. Nie było twarzy i nazwisk, ale były budynki. Za plecami Centrala Telefoniczna, która była jak centrum świata. Czy stąd właśnie pochodzę? Tutaj, naprzeciw fabryka maszyn włókiennicznych, zaokrąglone kanty i ten charakterystyczny gzyms. W tle nad dachami kamiennic odległa fasada Xhystos Asylum...

Ruszyła przed siebie. Po liniach, które były w jej głowie, ulicach którą zaludniali obcy ludzie. Czy istnieli naprawdę? Wyglądali jak makiety na planie, ale szukała takich twarzy, które mogły coś w niej obudzić. Albo pozwolić zasnąć. Miała przeczucie, że gdzieś były takie twarze. Wtedy zrozumiała, że najważniejsza była jedna z nich. Twarz bez imienia, której nie mogła sobie przypomnieć.
Ale wiedziała, gdzie ma jej szukać. Ta nieznana twarz i nieznane nazwisko były utracone, a ona wyruszała, by je odnaleźć. Twarz była za którąś z tych tysięcy, milionów twarzy które mijała, a nazwisko było za twarzą. On, bezimienny ale prawdziwy, był gdzieś w mieście. Jej mieście. Ale musiała się spieszyć, dzień po dniu jego korzenie rozrastały się. Musiała wyjechać, jak najszybciej.

Zatrzymała się, gdzieś we własnym labiryncie, nieruchoma w rzece ludzi, u stóp asymetrycznych wież sięgających ciemnego nieba. Na rogu ulic, które tworzyły ściany huczących maszyn o obracających się powoli olbrzymich kołach, zobaczyła dzieci. Bawiły się w towarzystwie rodziców niedaleko jakiegoś sklepu, pomiędzy oknem wystawowym a oszklonymi drzwiami wprawione było tam w mur lustro dziwnego kształtu, najpodobniejsze do wielkiej gruszki, otoczone ramą z prasowanego szkła, strojną w liliowe nenufary i zielone liście. Podeszła bliżej. W odbiciu widziała teraz jedno z dzieci, śmiało się, szarpiąc za sznurek balonika, który kupili mu najwyraźniej rodzice od stojącego przy następnym skrzyżowaniu chudego sprzedawcy. Dziewczynka w pewnym momencie wypuściła sznurek z ręki. Nadal śmiejąc się, dziecko pokazywało palcem uciekający szybko balonik.
Odwróciła się od lustra i zadarła głowę razem z innymi. Balonik unosił się coraz wyżej, nad elektryczne linie, dachy kamienic, lśniące kopuły. Wznosił się wzdłuż strzelistych szklanych wież, których windy jakiś czas goniły go jeszcze, ale w końcu i one, a nawet iglice najwyższych budynków zostały w tyle i balonik zaczął powoli, pomalutku zanikać na tle szarej przestrzeni niezmierzonego nieboskłonu.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 23-08-2010 o 20:07.
arm1tage jest offline