Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 09:37   #3
behemot
 
behemot's Avatar
 
Reputacja: 1 behemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwu
- SIERŻANT JAKE WILKENSON PROSI O POZWOLENIE ZEJŚCIA NA POKŁAD – gruby, tubalny głos obwieścił inspekcję. Evros na dźwięk nazwiska drgną i po chwili zastanowienia ruszył w kierunku Aspazji. Stanął za nią i powiedział:
- Ten Jake, to kawał skurwysyna, za przeproszeniem szefowo. Jego kompania nie na darmo nosi nazwę Niesławnych Bękartów. Często wynajmują się szlachcie, nie zawsze do czystych robót. Najczęściej operują na voldrukańskim froncie. To dziwne, że tacy zabijacy są wynajęci do patrolowania tych wód. Doradzam ostrożność…
Wkrótce na pokład wkroczył przywódca Kajdaniarzy wraz z obstawą. Varass otaksował uważnym wzrokiem towarzyszącą Wilkensonowi dwójkę ochroniarzy. Pierwszy był Voldrukiem, wielkoludem z barami szerokimi jak u niedźwiedzia i z równie imponującym toporem. Drugą postacią była drobna kobieta, ubrana w obcisły egzotyczny kombinezon. Evros miał problemy z rozszyfrowaniem pochodzenia kobiety, za to jej kolekcja broni była równie imponująca jak wzrost jej rudawego kolegi. Oboje uważnie rozglądali się po pokładzie, a ich rozbiegane oczy rejestrowały wszystkie szczegóły.
Wilkenson zaczął rozmowę z Aspazją, która, ku uldze Evrosa przebiegała dość spokojnie. Kajdaniarze szukali zaginionego statku „Medusa”, który zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, a będący na usługach szejka Bękarty, robili za straż patrolową. „To jednak musi być grubsza sprawa, nikt nie wynajmuje Niesławnych do pilnowana łowisk.” Póki co jednak Varass cały czas milczał pozwalając by to baronówna z kapłanem prowadziła rozmowy z inspektorami.
On wykorzystywał ten czas do obserwacji poczynań pozostałej dwójki. Kiedy voldruk skończył przeszukiwać pokład, nie znajdując na nimi nic podejrzanego, ruszył pod pokład - do kajut i maszynowni. Komandos ruszył za nim, ale zatrzymał się przy zejściu na dół. Mogło to podejrzanie wyglądać, gdyby chodził za sprawdzającym po całym statku. Przypomniał sobie jednak, że pod pokładem w maszynowni została Nadia. Nie wiedział na co mógłby poważyć się ten barbarzyńca, ale widział na froncie ich zezwierzęcenie i bestialstwo porównywalne ze zwierzętami. Ufał jednak jednej zależności, cechującej ich nację z rubieży, słuchali rozkazów silniejszych, a Wilkenson był niezłym skurwielem w tej materii.
*****

Aspazja przyjęła zaproszenie na statek patrolowy bez ociągania. To zmartwiło Evrosa, musiał jej towarzyszyć jako eskorta, a na statku Kajdaniarzy, mógł być ktoś od Pośredników, ktoś kto mógł go rozpoznać. Mieć ponownie na głowie zabójców Gildii mu się nie uśmiechało, tym bardziej teraz, kiedy miał przed sobą szansę na zdobycie środków, które pomogły by mu w zemście. Nie mógł sobie pozwolić teraz na wpadkę… choć z drugiej strony nie dziwił się Pośrednikom, że są na niego tacy zawzięci. Dwaj agenci, których załatwił podczas zamętu na voldrukańskim froncie… pracowało na jego niekorzyść i chociaż miał dobre alibi, to jednak nie sądził, że zdołałby je wytłumaczyć klingom z Gildii Zabójców.
„Niech to szlag” – zmełł przekleństwo w ustach, kiedy przekraczał trap na frachtowiec, idąc tuż za plecami baronówny. W duchu chwalił siebie, za to, że ściął włosy do zera, chociaż to zmieniło jego wygląd od czasu tamtych zdarzeń, niestety blizna na prawej skroni – pamiątka po kampanii na Stygmacie, została. Szedł jednak spokojnie za resztą, karabin maszynowy przewiesił przez ramię, a lufę skierował ku ziemi, nie chcąc drażnić najemników. Uważnie notował w umyśle rozkład korytarzy i kabin przez jakie się przemieszczali, wraz z liczbą Kajdaniarzy, których zdołał zauważyć. Wreszcie dotarli do kabin gdzie byli przetrzymywani Oroyme. Pierwsza weszła Aspazja i Nicodemus w towarzystwie przywódcy Bękartów. Evros został w korytarzu. Był tuż za drzwiami, więc gdyby coś się działo, był pod ręką, a w małym pomieszczeniu gdzie Kajdaniarze trzymali więźniów nie było zbyt dużo miejsca.
Oparł się plecami o ścianę i obserwował drugi wejście to które prowadziło z pokładu. Nacisnął patrolówkę głębiej na czoło. Nagle z podcienia korytarza wychwycił jakiś ruch a jego ręka powędrowała natychmiast do kabury. Po chwili jednak opuścił rękę.
- Varass? – mała, szczupła, szczurkowata postać wyszła z cienia – To Ty? Zresztą co ja pierdolę to na pewno Ty, tej blizny bym nie zapomniał. A Evros zaklął w myślach. Rączka, że też ze wszystkich męt tych Światów, musiał akurat spotkać takiego co go znał?


- Rączka? Myślałem, że zdechłeś w tej dziurze na Hargardzie? – zapytał zimno Evros. – Co tu robicie? Szejk dobrze płaci? Bo chyba na rybki się Bękarty tu nie wybrały?
- A no nie… Kompania dostała zlecenia patrolowania tego zadupia, jakieś sześć czy siedem tygodni temu, sześciu ludzi zaginęło bez śladu, a Jake się wściekł jak jasna cholera i postawił na nogi całą Kompanię, by pociągnąć winnych do odpowiedzialności. No i kisimy się tutaj jak pieprzone śledzie, w dodatki Ci za drzwiami śmierdzą jak beczka zatęchłych makreli. Z drugiej strony szejk nieźle płaci? A Ty, bo chyba nie powiesz mi, że na wakacjach jesteś? – wskazał na karabin żołnierza.
- Robię za ochronę tej baronówny, co to jej łódź sprawdzali Wasi. Wiesz, wakacje i zachcianki szlachcianki – zaśmiał się pod nosem, by dodać autentyczności wypowiedzi.
- Niezła fucha, przynajmniej szansa dostać kulkę mniejsza – Rączka wyrzucił dopalonego papierosa na ziemię i zapetował. – Słuchaj – rozejrzał się jeszcze raz by upewnić, czy są sami – nie wiem, czy Cię to interesuje, ale jest w porcie agent Pośredników, który wypytywał o jakiegoś Evrosa, byłego oficera cesarskiego. Strasznie skurwiel zawzięty, nie wiem, czym ich tak wkurwiłeś, ale radzę uważać. O mnie się nie bój, nie widziałem Cię… to tak w ramach starych znajomości.
Usłyszeli ciężkie kroki na schodach. Rączka nerwowo rzucił: -Bywaj. I ruszył w przeciwną stronę nie zwracając na Varassa więcej uwagi.
Evrosa nie ucieszyły te wiadomości, miał tylko nadzieję, że nie zostaną na Madocku wystarczająco długo, by Pośrednicy dobrali mu się do tyłka. Po schodach zszedł rudy voldrukanin i wraz z nim stanął przed drzwiami, komandos nie zwrócił na niego uwagi. Czekał, aż Aspazja wyjdzie i będą mogli wrócić na statek.

Pełne emfazy powitanie w wykonaniu Nicodemusa było początkiem udanego przedstawienia. Przez krótką chwilę zastanawiała się ile szaleństwa może drzemać w statecznym, starszym kapłanie. Nie przegapiła faktu, że ukrył symbol, który zwykle nosił na wierzchu. Słabo orientowała się w religijnych niuansach, ale tym razem postanowiła, że w wolnej chwili uzupełni swoją wiedzę i wypyta spowiednika o przyczynę tego gestu. Na razie uścisnęła ramię Nicodemusa i wyszeptała.
- Bardzo ładnie powiedziane. – Doprawdy zaczynali tworzyć zgraną kompanię.
Potem Nadia udowodniła, że nie tylko zgraną, ale i pełną inwencji, Aspazja słuchała o muszelkach z rozszerzonymi źrenicami, bardzo bliska parsknięcia śmiechem. Wielki klucz w ręku młodziutkiej inżynier doskonale wpasował się w malowany wspólnie groteskowy obraz. Sama baronówna z ulgą oddała pałeczkę Nicodemusowi i Nadii i przestała paplać o aurze i rybkach. Zaschło jej w gardle i marzyła o kieliszku czerwonego wina.

Z zainteresowaniem przyglądała się załodze Jake’a Wilkensona i łatwo dała się namówić na wejście na statek kajdaniarzy. Nicodemus wahał się chwilę ale i w kapłanie zwyciężyła ciekawość. Ewentualnie poczucie obowiązku. Evross ruszył z nimi, nawet nie musiała posyłać mu pytającego spojrzenia. Miał dosyć niezadowoloną minę, co właściwie ją bawiło. Miała jedynie nadzieję, że na tej wycieczce nie będzie musiał niczego wysadzać.

***

Pomieszczenie przerobione na wiezienie dla obcych sprawiało przykre wrażenie. Kiepskie światło, wanny i szum pomp, i zapach obcych, subtelny, ale niezwyczajny ludzkiemu powonieniu. Fregatą silnie kołysało. Aspazja wzdrygnęła się lekko, ale w końcu puściła ramię Nicodemusa i podeszła w stronę Oroyome.

Jej zainteresowania skupiały się na biologii obcych. Kultura i polityka obchodziły ją dużo mniej. Toteż teraz gdy usiadła przed zbiornikami z Oroyoma nie zupełnie wiedziała jak rozpocząć rozmowę. Bo chciała być grzeczna. Niech otaczające Was wody zawsze będą czyste, niech Was wiodą wartkie prądy, a ławice ryb same wpływają w Wasze sieci? Może tak? Brzmiało nieźle, choć za cholerę nie mogła sobie przypomnieć jak jest w oroyme jest sieć. Problem jednak w tym, że były to jej czyste wymysły, zwyczajowe oroymskie powitania wymknęły się jej pamięci.

Za to parę innych rzeczy wiedziała od razu. Więźniowie byli mężczyznami w wieku około 30 lat, czyli wedle standardów tej rasy żyjącej dłużej niż ludzie, młodzieńcy. Obydwaj zbudowani atletycznie, niespokrewnieni, bo mieliby albo ten sam kolor oczu, albo kształt płetwy na głowie. Obydwaj też mieli rzadki odcień skóry, z tego co pamiętała występujący przede wszystkim u Rylenów, a za który odpowiadał recesywny allel OTK6. Ten oliwkowybłękit prawdopodobnie wkrótce u oroyoma zaginie. Zdecydowania chciała próbki ich DNA.
- Jivazz ti noonta - podzielmy się szerokim morzem – pamięć zadziałała niespodzianie i przywołała typowe oroyomskie pozdrowienie. Aspazja lekko pochyliła głowę przed więźniami. Przyglądała się im przy tym uważnie. Nie uśmiechała się, większość obcych ras w pierwszym kontakcie odbierała uśmiech jako grymas złości.Pod przeciwległa ścianę stał stołek, Aspazja przemaszerowała przez pomieszczenie, przestawiła go sobie w pobliże więźniów i usiadła. Na podłodze było sporo śluzu. Teraz już także był on na butach i spodniach baronówny.
- Uwolnicie ich jeśli wam pomogą? – zapytała Wilkinsona nie odwracając wzroku od Rylenów – Mam jakąś kartę przetargową w tych negocjacjach?
- Jeśli nie mają nic wspólnego z zaginięciami, to nie ma ich co trzymać.
To była niezła odpowiedź. Miała nadzieję, że uspokoi trochę Nicodemusa.
- Nazywam się Aspazja Mercouri i muszę wam zadać kilka pytań. –starannie dobierała słowa, posługiwanie się językiem płazów nie było takie proste, gardło bolało ją już po pierwszych zdaniach - Szukamy zaginionych kutrów rybackich. I ich załóg. Czy coś o nich wiecie?
Obcy rozsunął trzecią powiekę i spojrzał na nowych ziemców. Przez chwilę trwał w bezruchu obserwując ją żółtymi ślepiami. Tylko skrzela falowały nerwowo w zanieczyszczonej wodzie. W końcu z jego gardła wydobył się przeciągły i zawodzący głos:
- Sen ei vetta maa Baboon - "To nie są wody dla Ziemców" a może "To nie miejsce dla obcych"? Więżień używał innego dialektu niż popularna Tapol, przez komunikacja była jeszcze trudniejsza.
- Babok ei vier talos shfleer syvyyk - to było trudniejsze, "jesteście przeklęci przez bogów" to nie brzmiało dobrze, a może "nie jesteście gośćmi w domu..." Shfleer był jednym z bogów, tym żyjących w głębinach, choć składnia mogła sugerować ostrzeżenie "nie schodźcie w otchłań". Zapytała co czycha w głębinach.
- Dedym soturi nukkua syvyyk - "kasta wojowników broni otchłani", a może "niebezpieczny łowca czeka w ukryciu".
- Co on tam śpiewa? - zapytał sierżant. Uspokoiła go, że na rozmowy potrzeba czasu.
- Nie mamy czasu, rybacy giną, a skoro nie chce gadać to znaczy, że coś ukrywa. Zaraz mu pokażę, co oznacza opór. - Sierżant jak w amoku chwycił pręt podłączony kablem do agregatora, kopnął maszynę na rozruch i wsadził koniec pręta do drugiego zbiornika, drugi Oroyme zatrzepotał konwulsyjnie gdy woda przejęła ładunek, powietrze wypełnił odór smażonej ryby.
- Sierżancie! To inteligentne istoty... - zaprotestowała Aspazja.
- Tak, inteligentne, podstępne i zdradzieckie. Powiedz temu drugiemu, że jeśli nie powie nam wszystkiego to jego towarzyszy zostanie ugotowany, a potem on. Przetłumaczyła słowa kajdaniarza.
- Kun kuori henki vapaa olen iloinen Jadhirine lahella devo dralloch mina asun jallen. - "Gdy pęknie skorupa ja będę wolny" to nie miało sensu "Gdy zniknie więzienie będę pływał po jasnym oceanie", ale Jadhirine oznaczało też raj Oroymów. Devi Dralloch oznaczało też najwyższego boga Oroyme. Może chciał powiedzieć "Gdy umrę moja dusza trafi do raju pod opieką boga i narodzę się ponownie". Istoty z głębin wierzyły w reinkarnację i cykl życia, dla nich śmierć była tylko przejściem do kolejnego wcielenia, albo wstępem do raju. Mimo to zapytała ponownie o rybaków i zaginione kutry:
- Babok dedyn babok. - "Człowiek człowiekowi rekinem", dopytała kim są owi ziemcy.
- Babok dagan ve babok krillos. - do Bractwa Daganów należeli rybacy, którzy szanowali Oroyme, zaś Krillos oznaczało dawną niszczycielską rasę sprzed wieku.
- Babok Krillos?
- Babok Krillos, babok hirvio, sisua merihirviö. - "Człowiek niszczyciel, człowiek diabeł z trzewi lewiatana"
- Potrafisz opisać jak wygląda ten lewiatan?
Z krtanii obcego wydobył się zawodzący jęk
- Ei nay eivat kuule laulu merihirvio suuri Krillos verten Dagan krillos verten adaym verten anog verten dahun derion verten lukabankor verten oroy verten tial - "nie widział pieśni wielki lewiatan demon zły dla Oroyme, Ziemców i Koła Istnienia" zdawało jej się, że mówił z lękiem, choć nie mogła być pewna emocji i prawdomówności jeńca.

Ukłoniła się i podziękowała za odpowiedzi. Jej twarz zastygła w maskę od chwili gdy Wilkinson zaczął torturować więźnia. Teraz podeszła do mężczyzny. Patrzyła mu prosto w oczy.
- Kilka spraw sierżancie. Po pierwsze zapomniał się pan wydając mi polecenia. Wierzę jednak, że to jedynie zdenerwowanie i słuszna chęć wypełnienia rozkazów i niesienia pomocy zaginionym. Po drugie, ja niezwykle poważnie traktuję dane mi obietnice. Oroyoma nie mają nic wspólnego z zaginięciami. Odpowiada za to człowiek. Opisali go jako niszczyciela, diabła z trzewi lewiatana. To już zagadka dla pana sierżancie. Podejrzewam, że wie pan co nieco o miejscowych bandytach i którzy z nich mogą dysponować okrętem zasługującym aż na miano lewiatana. Po trzecie chciałabym zobaczyć jak zgodnie z danym mi słowem wypuszcza pan więźniów.
- Ah no tak - odparł kajdaniarz - naprawdę podziwiam romantyczną wiarę szlachty w honorowe rozwiązania, zwłaszcza gdy ta wiara sięga czynów. Niestety historia wojen to pasmo zwycięstw większych drani nad szlachetnie poległymi. A mi nie spieszno umierać i szczerze mówiąc uwielbiam zwyciężać choćby podstępem. To nie jest romantyczne, ani szlachetne, to konieczne, robię to co musi zostać zrobione. Ta opowieść o złym człowieku ma sens, ale skąd pewność, że Oroyme cię nie okłamał? Czy ktokolwiek na jego miejscu przyznał by że jego ziomkowie zabijają naszych? Mówił to co chcieliśmy usłyszeć by ratować swój ogon. A ja mam mu uwierzyć? Może lepiej jeśli poczekam aż wyzdrowieje profesor, może tortury wycisną więcej z ich zimnych ciał. - powiedział zimnym głosem.
- Nie kłamał – oczywiście tak właśnie myślała, ale nie miała pewności, w jej głosie jednak żadnej wątpliwości nie było – A ty raczej nie masz czasu żeby czekać aż ci jakiś profesorek ozdrowieje, bo twój diabeł narobi więcej szkód.
Podeszła do najemnika. Wspięła się na palce żeby zbliżyć swoją twarz do jego.
- A ja wtedy postaram się żeby wszyscy wiedzieli że wiedziałeś. I że nic nie zrobiłeś– wyszeptała z bardzo bliska, tak, że czuł jej ciepły oddech na uchu.
- Poza tym sierżancie Wilkinson – kończyła już normalnym tonem odsunąwszy się od mężczyzny – mój romantyczny rozumek podpowiada mi, że nie będzie się pan znęcał nad niewinnymi.
Wyciągnęła do kajdaniarza rękę.
-Trudna współpraca, ale współpraca. Jak mawiają … gdzie indziej.
Pozwoliła żeby mężczyzna przetrzymał jej dłoń w swojej trochę za długo.

Potem jeszcze raz ukłoniła się obydwóm obcym i szybkim krokiem wyszła z pomieszczenia.


Żagle fregaty już dawno zniknęły za horyzontem, załoga Pluskacza mogła odetchnąć z ulgą. Przynajmniej niechciani obserwatorzy nie zaprzątali ich myśli. Samopoczucie pogarszał wzmagający wiatr, który świszczał na wantach i nieustannie szumiał. A coraz wyższe fale kołysały statkiem, czyniąc poruszanie się po pokładzie o wiele trudniejsze, tak że większość załogi zdecydowała się skryć w messie czy kajutach.

Nadia dokonała przeglądu znalezisk, sama skrzynia miała ponad dwa metry długości i niewiele mniej obwodu. Nie była w stanie ocenić wieku zdobyczy, tuba otwierała się na pełnym przekroju, ale wieko zostało zatrzaśnięte a pierwsze próby podważenia nie przyniosły rezultatu. Z boku komory znajdował się czterocyfrowy zamek bębnowy, w ostateczności czekało ich tylko 10000 kombinacji, w sam raz na długie godziny rejsu. Był też czytnik kart magnetycznych, ale dawno pozbawiony energii, a bez samej karty lub przynajmniej kodu nieprzydatny, na obydwu dnach wystawały wiązki kabli, zarówno zasilania jak i komunikacyjny. Evros przytargał z głębin maszynę myślącą, to była ich szansa, pierwsze godziny minęly na oczyszczeniu tranzystorów z warstwy soli i wszystko szło po jej myśli, lecz przy ostatecznym podłączeniu zasilania ekran komputera zalśnił tylko na chwilę, a zaraz potem z kostek pamięci posypały się snopy iskier. Tego już nie dało się uratować, a całe urządzenie mogło posłużyć już tylko jako zapas części zamiennych. Ciekawostką było to, że skan eteru wykazywał bardzo nikłą aktywność w głębi stalowej trumny. Czekała na nich nagroda, jednak musieli na nią jeszcze poczekać.
- Żagiel na horyzoncie. - zakomunikował strużujący na mostku Soren - Nie daje znaków życia, nie odpowiada na wezwanie, nie oświetlony, normalnie Latający Ligenhajmczyk.
Aspazja zarządziła kurs na drugą jednostkę, zbliżał się wieczór, co w połączeniu z zachmurzonym niebem i lekką mżawką ograniczało widoczność. Mimo to ujrzeli przeciążony, nieoświetlony kuter z jednym masztem, na którym jeszcze wisiał podarty i targany wiatrem żagiel, bulaje na burtach były powybijane, takielunek uszkodzony, zaś przede wszystkim pokład był pusty - martwy. Zauważyli jeszcze napis na burcie:
"Meduza"

Już z daleka statek wyglądał jak awangarda tragedii i nieszczęścia. Połamane maszty i poszarpane resztki ożaglowania i takielunku smętnie zwisały z resztek rei. Obraz nędzy i rozpaczy, na domiar złego, napis „Meduza” widniejący na burcie, oznaczał, że znaleźli statek, którym tak interesowały się Bękarty. Na pokładzie nie było widać żywej duszy, zionęło ciszą i pustką, co potwierdzało tragiczność zdarzeń jakie musiały mieć miejsce na zaginionym kutrze.
Aspazja podjęła decyzję o sprawdzeniu tego statku – widma. Evros i Soren mieli jej towarzyszyć, w końcu coś, lub ktoś z napastników mógł być jeszcze na statku. Zanim jeszcze przekroczyli trap przerzucony na „Meduzę”, przygotowali się gruntownie do eksploracji. Były Gwardzista Feniksa zabrał pistolety i karabin, do którego przyczepił latarkę, żeby mieć obie ręce w razie czego wolne, a na statku nic nie zapowiadało by oświetlenie działało. Kiedy wchodzili na zrujnowany kuter, Varass cicho powiedział do reszty towarzyszących mu osób:
- Baronówna wybaczy, ale teraz będzie po mojemu. Znaczy, że macie mieć oczy dookoła głowy, nie rozchodzić się i mieć broń w pogotowiu… i nie pajacować – tą ostatnią kąśliwą uwagę rzucił, do jeszcze uśmiechniętego Sorenajeśli to coś co załatwiło kuter, lub ktoś, jest tam jeszcze, możemy stracić coś więcej niż jajca. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię każdą część mojego ciała.
Wrzucił niedopałek papierosa do wody i ruszył pierwszy po skrzypiącym i bujającym się trapie. Zapalił latarkę przy karabinie maszynowym i oświetlając sobie drogę ruszył sprawdzić górny pokład. Wszystko było porozrzucane i połamane, w sterówce wszystkie elektroniczne sprzęty były zniszczone, a stoły strzaskane w drobny mak, wyglądało na to, że na całym statku nie było zasilania, co zresztą już wcześniej sugerowały Evrosowi nie działające agregaty i brak ich charakterystycznego szumu.
Gdzieniegdzie znajdowali ślady krwi, o ile się nie mylił, ludzkiej krwi. Nie było za to żadnych ciał, choć załoga tak dużego statku rybackiego musiała być spora, co najmniej kilkanaście osób, choć osobiście Varass nie zdziwiłby się jakby było to i około trzydziestu rybaków. Brak ciał oznaczał, że albo zabrano i ich do niewoli, albo po prostu wyrzucono trupy za burtę – tylko po co jeśli i tak statek miał zostać opuszczony?
******

O ile na pokładzie, pomimo zbliżającego się zmierzchu i zachmurzonego nieba, panował półmrok, to pod pokładem było już ciemno, że oko wykol. Schodził ostrożnie, uważając by stopa nie poślizgnęła się na mokrych od wody i szlamu, metalowych, ażurowych schodach. Latarką oświetlał sobie drogę, kiedy dotarł do dna łodzi, stwierdził, że woda sięgała mu do kolan, to by tłumaczyło dlaczego statek wyglądał na sporo zanurzony. Widocznie podczas walki, uszkodzony został kadłub okrętu i nabierał on wody, a to znaczyło, że powinni jak najszybciej zabierać stamtąd swoje osoby. Nagle usłyszał plusk wody i jakby jej szmer wywołany jakimś ruchem. Oświetlił miejsce skąd dochodziły dźwięki, latarką, ale nic nie zauważył. Zrzucił to na karb swojej podenerwowanej wyobraźni, która dodatkowo karmiła się ciemnością pomieszczenia i jego nieco klaustrofobicznym rozmiarom.
Kroczyli powoli w wodzie, a porozrzucane regały i inne sprzęty utrudniały przemieszczanie się. Do tego ciągłe szmery i hałasy. Evros czuł, że nie są tu sami, że są obserwowani z ukrycia. Z tej plątaniny cieni, ciemności, zniszczonego wyposażenia i zwisających ze sufitu zerwanych wiązek kabli, ktoś lub coś ich obserwowało.

Wszędzie błękit, nad głową i pod stopami rozlało się niebo. Pachnie przestrzenią i wolnością. Światło lekko zawieszonego słońca to oczywiście tylko część tego, co może zaoferować ten dziwny świat. Ale to nie było wtedy ważne. Nic oprócz błękitu nie miało jakiegokolwiek znaczenia.
Jasnym staje się fakt, iż przecież jest to rzeczywistość marzenia, czyli jednak snu. Tak, musiało dojść do tego, że Dean zrozumie pewne rzeczy. A wtedy tak dużo przestało się liczyć. Jakie to smutne...
Dlaczego nie można po prostu spać? Istnieć w kreowanej przez samego siebie rzeczywistości, gdzie ani podłość, ani smutek nie mają wstępu. Nic, co złe nie może być przecież składnikiem marzeń dobrego człowieka. Jest to, czego nie potrafimy pojąć – harmonia stworzona tylko z jedną ze stron.
Ale póki co Dean dopiero zaczynał rozumieć, że rzeczywistość w której się znajdował to przecież tylko sen. W dodatku sen ułomny, bo opatrzony świadomością. Mimo wszystko miał jeszcze chwilę na wciągnięcie do płuc duszy atmosfery marzeń.

Nic nie może być tak idealne jak ów błękit. Niezmącona niczym faktura nieba widziana oczyma duszy nieistniejącego tam człowieka, cóż za doznanie! Ostatecznie i tak to wszystko jedynie było... Przecież na plan snu wchodzi ktoś. Nie kobieta, nie mężczyzna, tylko ktoś. Ten nieokreślony materialnie byt burzy ład i spokój tego miejsca, chociaż niewątpliwie nadaje mu nowego uroku. Teraz jest błękit, jest Dean i jest ktoś. Pełnia.
- Wiesz, że niedługo się obudzisz, prawda? A tam nie będzie już ani błękitu, ani mnie. Będziesz tylko ty zamknięty w samym sobie, przeżarty światem i podporządkowany śmiesznym konwenansom. Wiesz, że tak będzie, ale czy zdajesz sobie sprawę dlaczego? - mówiło ktoś.
- Powiedz mi – odrzekł Lajtinger samemu dziwiąc się swej dosłowności.
Błękit zafalował, wiatr zaszumiał, a ktoś odszedł.
- Sam musisz do tego dojść – usłyszał jeszcze Dean.
Później mężczyzna się obudził.

Kącik, w którym drzemał kapitan „Szybkiej Rybki” nie był niczym więcej, ani mniej, niż schowkiem. Dean przypominał sobie, że przyszedł tutaj, aby chwilę odpocząć od całego rozgardiaszu poszukiwań i, co wydaje się bardziej oczywiste, znaleźć hak i jakąś wędkę. W końcu nie samym żeglowaniem człowiek żyje.
Cicha i spokojna atmosfera skłoniła Lajtingera do podjęcia decyzji o odpoczynku. Mężczyzna usiadł na znajdującej się nieopodal skrzynce i począł rozmyślać. O wszystkim i o niczym, w końcu miał odpoczywać, nie przeciążać mózgownicę.
Najwidoczniej zmęczony trudami całego dnia poszukiwań zwyczajnie zasnął. W końcu nie jest jeszcze taki stary, aby w pełni wypoczęty dawać się porwać Morfeuszowi. W ogóle nie jest stary!

Kiedy Lajtinger z powrotem znalazł się na pokładzie, okazało się, że kilku załogantów wybrało się na wycieczkę na statek kajdaniarzy, że nurkowie znaleźli coś, co powinno zainteresować Lajtingera, a wszystko jest oczywiście pod kontrolą.
- I czego nikt mnie nie budził?! - wykrzykiwał Dean machając rękami. - Po coś chyba jest cholerny kapitan.
I co tu teraz robić? Na statek kajdaniarzy raczej nie było po co iść. Jeżeli już udałoby mu się tam wejść, to guz pewno i tak murowany... Czekać tu nie wypadało, w końcu Lajtinger był kapitanem statku i poczuwał się do odpowiedzialności reprezentowania załogi w takich sytuacjach.
Cóż to była za pogmatwana sytuacja...
Dean zdecydował się jednak czekać.

Po powrocie Aspazji, Evrosa i Nicodemusa, krótkim przedstawieniu swojego stanowiska w kwestii umyślnego umniejszania kompetencji kapitana, Lajtinger pozwolił wszystkim zająć się znaleziskiem nie pracując przy tym przy akompaniamencie jego zawodzeń. Mężczyzna umilkł, kiedy ostatecznie upewnił się w przekonaniu, że spał gdzieś w schowku na narzędzia pod pokładem, gdzie nikt przecież nie mógł go znaleźć. Zresztą póki co lepiej było zająć się znaleziskiem, a sam Lajtinger także nie potrafił gniewać się na piękne kobiety.

Na horyzoncie ukazał się statek. Właściwie, to strzęp statku, bo tego co zostało z tej łajby na pewno nie można było określić dumnym mianem „statku”. To coś, co pewno nie raz zostało nazwane wrakiem (o ile ktokolwiek widział kiedyś ten statek w jego obecnym stanie) dryfowało teraz w ich stronę. Trudno było uwierzyć, aby ktokolwiek mógł znajdować się jeszcze na pokładzie Meduzy, jak głosiła nazwa wymalowana na burcie tego byłego statku. Ale kto wie? W końcu nie takie rzeczy już się zdarzały. A pomocy nie powinno się odmawiać nikomu.
Swoją drogą, to ciekawe co tak urządziło Meduzę. Czy te rybowate stworki z głębi morza naprawdę miały z tym coś wspólnego? Niewiarygodne. Ale czy świat i wszystkie jego procesy zasługiwały na miano wiarygodnych?
Aspazja kolejny już raz dosłownie zlekceważyła Lajtingera i wyruszyła na pokład Meduzy. Póki co nie znajdowali się na Rybce, jednak takie zachowanie szlachcianki potwierdzało jedynie opinię Deana o niej, jako rozpieszczonej, dumnej, zarozumiałej... laleczce, oraz nie wróżyło niczego dobrego w dalszej znajomości. Po prostu ideał feministki.
Co prawda Lajtinger nie miał nic przeciwko zbadaniu Meduzy, jednak lekceważenie go, a nawet zwyczajne ominięcie go podczas rozmyślania było dla niego jak potwarz. W swoim długim życiu Dean przyjął jednak tyle policzków wymierzanych mu pięknymi rączkami przedstawicielek płci pięknej (aczkolwiek nie słabej), że zdawało się, iż potrafi już sobie radzić z takimi zadziornymi panienkami.
Mężczyzna stanął obok z trapu z dłonią opartą o kolbę pistoletu i czujnie oczekiwał na to, aby poznać, jaki będzie dalszy przebieg wydarzeń.

Obrali kurs na Ayan. Zapowiadała się fatalna burza i choć Aspazją kusiło, żeby trzymać kurs kajdaniarskiej fregaty i sprawdzić czy Wilkinson wypuści więźniów, a może nawet zejść pod wodę jak to zrobi, nie chciała ryzykować niczyjego życia. Czuła się odpowiedzialna za załogę, która wypłynęła z nią na te wody.

Nadia dokonywała cudów próbując otworzyć znalezisko, Aspazja trochę asystowała dziewczynie, ale w niczym nie umiała pomóc, więc wkrótce zajęła się swoimi sprawami.

Przygotowała próbki. Z fregaty kajdaniarzy wyniosła na portkach całkiem sporo materiału. Pieczołowicie umieszczała go w próbówkach. Od jakiegoś czasu badała specyficzne błędy kodu DNA, jej zdaniem noszące znamiona obcej ingerencji, zbliżone u wszystkich znanych rozumnych ras. Posługiwała się przy tym dosyć przestarzałą metodę PCR-RFLP, której wadą było to, że wymagała dużej ilości próbek. Jednocześnie jednak w PCR Aspazja wszystko była w stanie zrobić sama, na aparaturze, która nie zajmowała zbyt wiele miejsca. Oczywiście w tej chwili cały drogi sprzęt był na Rybce. Poza tym poprosiła Varassa o pomoc przy zarzuceniu na dno włoka. Na razie burza nie ścigała ich na tyle szybko, żeby drobne opóźnienia były niebezpieczne, a Aspazja cały czas miała nadzieję złowić orotikta. Po zarzuceniu sieci płynęli w lekko zwolnionym tempie. Do wieczora zebrała niezły przekrój morskiej fauny. I ani kawałka orotikta.

Czekała ją jeszcze rozmowa z Ryokshą. Mężczyzna, o którego wypytywał kajdaniarzy miał zbyt wiele cech wspólnych z ziemcem opisanym przez Oroyoma. Chciała wypytać pilota o Czarnego Beliaha i „Zemstę Diabła”. Ale wtedy zauważyli Meduzę.

Niewiele brakowało żeby to Nicodemus powstrzymał ją przed wejściem na pusty statek. Nie twierdzeniem, że czuje zło na obcym statku, to raczej pobudzało ciekawosć Aspazji, ale deklaracją, że idzie z nią, bo nie może zostawić jej duszy wystawionej samotnie na niebezpieczeństwo. Na szczęście w końcu kapłan dał się przekonać do pozostania na miejscu.

***

Szlachcianka przebrała się w kombinezon, już suchy, syntjedwab sechł błyskawicznie, przypięła do pasa pistolet, niewielki, prawie standardowy model fobusa. Zabrała także swój jatagan i eteroskop. Przeszukiwali statek systematycznie. Nie było szalupy ratunkowej, więc może statek nie był jednak świadkiem żadnej rzezi. Co jednak spowodowało, że został opuszczony? To pytanie nurtowało ich wszystkich. Przy braku elektroniki eteroskop był nieprzydatny. Przez chwilę grzebała w urządzeniu próbując przestawić je na odbieranie ciepła zamiast fal elektromagnetycznych. Poza tym trzymała się blisko Varassa. Nie dlatego ze się bała widoku krwi, której zresztą było bardzo niewiele. Ale odczuwała grozę tego statku-widma, bardziej niż chciała się przyznać. Na szczęście drżenie mogła zwalić na przenikliwe zimno.

Bo suche ubranie miała tylko kilka pierwszych minut. Fale uderzały o Meduzę z hukiem, powoli pochylając jej prawą burtę. Gdy pękła cześć lin trzymających wielki metalowy kontener, statkiem zachwiało i fala wdarła się na pokład. Na Aspazji nie została sucha nitka. Ustała jednak na nogach, ale od tej chwili trzymała już dłoń na chłodnej rękojeści jataganu, a jej oddech wyraźnie przyspieszył. Wyostrzone do granic możliwości zmysły odbierały nieznaną woń, ale nie umiała zlokalizować jej źródła.
- Czy wam też się wydaje, że coś nas obserwuje? - zadała to pytanie głośno.
Potem w ciemnościach korytarza najniższego pokładu dostrzegła sylwetkę wielkości człowieka. Dałaby sobie głowę uciąć, że kształt trzymał w ręku siekierę.
- Tam – krzyknęła. I bez zastanowienia puściła się w pogoń. Wpadła do zalanej wodą olbrzymiej ładowni.

Ładownia była do kolan zalana wodą, jednak przebudzony ocean trząsł łodzią, raz za razem przelewając masy wody z jednej strony na drugą. Większe skrzynie była mocno przytwierdzone pasami do podłoża, lecz i tak w wodzie pływały fragmenty drewna, plastikowe pojemniki i inne pokładowe śmiecie. Pomieszczenie było duże i wysokie, w ustach czuć było sól wody, a w nozdrzach wilgoć. Akustyka pomieszczenia odbijała każdy szmer, huk oceanu poza statkiem i głosy badaczy.

Mężczyźni ujrzeli chyżą szlachciankę opartą o jedną ze skrzyń mniej więcej na środku magazynu.
- Co ty do cholery robisz? - wycedził Evros.
- To coś uciekło tutaj, musimy to znaleźć. - z pomieszczenia było jeszcze drugie wyjście, prowadzące na mostek, więc i tak im po drodze.
- Nie możesz się oddzielać od nas, to niebezpieczne. - ostrzegł najemnik, szlachcianka odwróciła się w jego stronę szykując słowną ripostę... a potem widzieli tylko jak w jednej chwili ugina kolana i obraca się by zasłonić się trzymanym w ręce jataganem. Echo poniosło brzdęk stali rysującej stal. Poleciały iskry, gby broń obcego ześlizgnęła się po zakrzywionym ostrzu i uderzyła w obojczyk szlachcianki. Widzieli jak siła ciosu w połączeniu z ruchem statku przewraca ją na plecy.

To był instynkt, intuicja kazała jej się obrócić i zasłonić, na tyle szybko by wychwycić błysk glewii, ale nie dość szybko by przybrać postawę obronną. Uderzenie było dość mocne by zachwiać jej równowagą i przewrócić w czarną toń. W jednej chwili poczuła sól w ustach, szczypanie oczu i rany na obojczyku. Krwawiła. Po omacku uchwyciła leżącego w wodzie miecza. Ostatnim sprawnym zmysłem starała się usłyszeć zapowiedź kolejnego ataku...
Sierżant niestety nie zdążył powiedzieć Sorenowi nic na temat Czarnego Beliaha, czego ten już wcześniej by nie słyszał. No, może nie licząc tych mrożących krew w żyłach informacji na temat zdolności samego kapitana oraz jego okrętu. Może i powiedziałby więcej, gdyby rozmowy nie przerwała Nadia, drąc się tak głośno, że pewnie Oroyme na dnie ją słyszeli. Soren zaklął w duchu. Gdy reszta pobiegła pod pokład sprawdzić co się dzieje, on schował się w nadbudówce, za sterem, gotów w razie problemów ruszyć pełną parą naprzód. Nie było to dobre wyjście, ale w przypadku strzelaniny najlepsze. Na szczęście do niczego takiego nie doszło, on zaś przegapił okazję zobaczenia Nadii w boju. Ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Gdy trójka gości, kapłan, baronówna i jej ochroniarz wyłonili się spod pokładu praktycznie natychmiast przeszli przez trap i zniknęli gdzieś na Wesołym Jacku. Jednak nim to się stało Soren podszedł od tyłu do Wilkensona i wyszeptał mu na ucho:
- Sierżancie, gdyby zupełnym przypadkiem wiedział Pan o Beliahu, lub czymś co mógł ostatnio tu gdzieś sprzedać, to proszę mnie mieć w życzliwej pamięci.
Po czym wcisnął mu do dłoni skromny upominek. Sierżant tylko kiwnął głową i schował rękę do kieszeni.

Oczekiwanie na powrót towarzyszy umilił sobie wpatrując się w uspokajającą zieleń sonaru. Nuda całkowita. Ani sonar, ani radar nic nie wykrywały, radio milczało, a przez makrokular widać było tylko fale i chmury.
W końcu okręty zostały rozłączone i Kajdaniarze popłynęli w swoją stronę. Oni też długo nie stali w miejscu. Zgodnie z wolą baronówny obrali kurs na Ayan. Wydawało się to niemożliwe, ale chmury nad ich głowami wciąż gęstniały. Podobnie gęstniała ciemność, powodowana nie tylko warunkami pogodowymi, ale i coraz późniejszą godziną. W pewnym momencie na horyzoncie zamajaczyła jakaś sylwetka. Jeśli wierzyć odczytom radaru, zbliżali się do jakiegoś okrętu.
- Tu Pluskacz, tu Pluskacz, niezidentyfikowana jednostko zgłoś się - nadał Soren przez radio. Odpowiedział mu jedynie szum.
- Pluskacz wzywa niezidentyfikowaną jednostkę, Pluskacz wzywa niezidentyfikowaną jednostkę. Odbiór - nadał ponownie, ale odpowiedzi wciąż nie było.
Gdy zbliżyli się wystarczająco, że dało się określić z czym mają do czynienia ponowił próbę, ale bez rezultatu. W końcu wziął skrzekotkę i zaalarmował załogę.

Chwilę później Pluskacz odwrócił się i powoli zrównał się z nadpływającym statkiem, skierowany dziobem w tę samą stronę, a później zsynchronizował prędkość. Okręt, który mieli obok siebie, był kutrem, niewiele większym od tego, którym sami płynęli. Wg. nieco zatartej, ale wciąż czytelnej tabliczki na dziobie - "Meduza". Czyli zguba się znalazła.
- Pluskacz do Wesołego Jacka, Pluskacz do Wesołego Jacka, odbiór. - W głośniku tylko szum.
- Pluskacz wzywa Straż Przybrzeżną, Pluskacz wzywa Straż Przybrzeżną, słyszycie mnie? Odbiór.
Nie wiedząc, czy komunikacja zawodzi w obie strony, Soren zdecydował się zameldować o znalezisku i podać swoje współrzędne. Po chwili chwycił swój karabin i wyszedł do przygotowanego już trapu.
Wysłuchał zarządzeń Evrosa z uśmiechem. Dopiero po chwili dotarło do niego co powiedział.
- Że co? Ona idzie z nami? - zapytał pokazując na Aspazję palcem - Stanowczo uważam, że to robota dla mężczyzn...
Widząc, że nikt go nie słucha westchnął, odbezpieczył karabin i przebiegł na pokład Meduzy za pozostałą dwójką. Szedł przed siebie na ugiętych nogach. Gdy weszli do środka zrobiło się naprawdę ciemno, ale jeszcze nie włączał swojej latarki - nie miał na nią wolnej ręki. Rozglądał się uważnie po wszystkich kątach. Otoczenie napawało lękiem, ale z twarzy Sorena nie spełzał uśmiech. W końcu miał zajęcie ciekawsze niż wpatrywanie się w radar. Niestety ceną za to miało być kompletnie przemoczone ubranie - Meduza wyraźnie nabierała wody, choć na szczęście nie na tyle szybko, żeby im coś groziło z tego powodu.

- Czy wam też się wydaje, że coś nas obserwuje? - zapytała baronówna. Postanowił nie komentować. Też czuł się niepewnie, ale całe to "poczucie bycia obserwowanym" wydawało mu się oklepanym motywem z historii, którymi straszy się dzieci.
W pewnym momencie krzyknęła "Tam" i rzuciła się pędem jednym z korytarzy.
- Idiotka! - wrzasnął za nią Soren, ruszając za nią. - I Ty MI mówiłeś, żebym nie pajacował? - mruknął do Evrosa, który nie zostawał w tyle.
Dogonili ją w ładowni, chyba tylko cudem nie rozbijając sobie głowy o żadną z rur wiszących pod sufitem. Jak się okazało, nie była tam sama.
Gdy tylko szlachcianka upadła Soren podrzucił broń do policzka i wypalił. Pocisk uderzył w jedną z rur, krzesząc iskry. Postać odwróciła głowę w kierunku, z którego padł strzał. Pilot przeładował karabin i strzelił ponownie. Tym razem chyba trafił w ramię, choć nie zauważył efektu. Sylwetka zwinnie uskoczyła za jakąś skrzynię, niknąc im z oczu. Soren chwycił za skrzekotkę.
- Jesteśmy atakowani! Rozłączyć statki! Rozłączyć statki! - wrzasnął do towarzyszy, którzy pozostali na Pluskaczu.

Modlił się. Cicho. Gdzieś pod pokładem. W ciemnym kącie, rozświetlonym jedynie bladym blaskiem pobliskiego, brudnego bulaja.

Wydawało mu się, że nadal czuje słodkawy zapach nadpalonego ciała. Czuł go na własnych dłoniach, twarzy, a nawet w długich rękawach własnych szat. Wdarł się on głęboko do jego umysłu i duszy. Nieprzyjemnie drażnił sumienie, szarpał serce i mamił otumanione zmysły.

Nicodemus modlił się, chaotycznie, błądząc rozszalałymi myślami. Modlił się o dusze obcych, ich katów, powodzenie misji, a w szczególności o zrozumienie. Bo zrozumieć ludzkiego okrucieństwa, mimo pięćdziesięciu przeżytych lat, nadal nie zdołał.

Modlitwa, która niosła mu ukojenie, nagle przerwana została impulsem ogromnego bólu. Odległe, widmowe wizje cierpienia i strachu wdarły się z impetem do jego umysłu. Jego oczy zalała krew i słona woda. W zaciśniętych kurczowo dłoniach wyczuł wilgotne, pokruszone szkło. Wizja przerwana została tak nagle, jak nagle się pojawiła, pojedynczym, ogłuszającym jękiem konających dusz. W jednej chwili kapłan zdał sobie sprawę, iż niebezpieczeństwo jest tuż przy nich.

Powstał na nogi, przetarł załzawione oczy i czym prędzej ruszył na pokład ostrzec resztę.

***

- Miałem wizje wielkiego zła, wyrządzonego na pokładzie tego nieszczęsnego statku - wycedził cichym, suchym głosem, spoglądając w zamyśleniu na ponury kadłub Meduzy.

Jego ostrzeżenia na nic się jednak nie zdały. Jemu nakazano pozostać na Pluskaczu, toteż jedynym, co zrobić mógł dla towarzyszy, była ponowna modlitwa. Cieszył się, że Lady Aspazja, dała przynajmniej przekonać się do zbrojnej eskorty. Mimo szlachetnej duszy, zbyt często dawała porwać się niemądrym, młodzieńczym emocjom. Jeśli wizja kapłana była prawdziwa, ryzykowałaby tu nie tylko życiem, ale i duszą.

***

- Nie możemy ich tam zostawić! - wykrzyczał, słysząc przekaz z wnętrza Meduzy! - Na Światło Proroka! Musi być jakiś sposób, by im pomóc!

Mało brakowało, a w bezmyślnym napadzie troski, rzuciłby się w ślady towarzyszy, przeskakując na drugi pokład. Opamiętał się w ostatniej chwili, zdając sobie sprawę, iż sam nie miałby najmniejszych szans, by im pomóc. Westchnął, patrząc bezradnie na resztę.
 
__________________
Efekt masy sam się nie zrobi, per aspera ad astra

Ostatnio edytowane przez behemot : 23-08-2010 o 22:15. Powód: Post jest kompilacją wpisów wszystkich uczestników ses. Do scalenia doszło po padzie serwera i utracie wcześniejszych danych.
behemot jest offline