Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 09:40   #7
behemot
 
behemot's Avatar
 
Reputacja: 1 behemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwu

Dominującą sektą w Archipelagu, jak na wielu światach, była Ortodoksja oraz jej odłamy, której Katedra znajdowała się na Torkay, na Aaynie było tylko kilka mniejszych świątyń, można było się nawet dziwić, że mimo rozwoju miasta nie powstały równie imponujące sanktuaria. Wedle plotek na Miyi działało zgromadzenie Wojennych Braci, jednak nie zajmowali się oni duszpasterstwem tylko szkoleniem bojowym w dżungli, na Gazeerze zbudowano niegdyś klasztor Wiecznego Płomienia, jednak w czasie plagi skorup opustoszało, a samych mnichów spotkał los gorszy od śmierci. Było jeszcze Sanktuarium Wieczności na zbuntowanej Masrze, źródło napięć między świątynią a pałacem, gdyż Szejk miał jednoznaczne poglądy na buntowników, zaś Almateanie nie przejmowali się konsekwencjami politycznymi. Była jeszcze pustelnia Eskatoników...

Pustelnia znajdowała się o kilka godzin drogi od portu Żeglarzy na wysokim klifie, droga była wąską i piaszczysta, niemal całkowicie pusta. Nikodemusa nie dziwił brak popularności miejsca, upalne słońce prażące wspinających się na wzgórze pielgrzymów mogło zniechęcić ludzi małej wiary. Nadziei dodawała zieleń winnych krzewów, obietnica cienia. Sama Pustelnia przypominała zwykłą farmę, teren ogrodzony był niskim kamiennym murem, za którym znajdował się sad, będąc już na szczycie widział jak na zboczach pasą się muflony, ze szczytu widać było też znacznie więcej, całe miasto rozłożone było jak na dłoni, z charakterystyczną przystanią, astroportem Perrido, złotą wieżą, placem Paulusa, nieco ponad miastem czuwała Twierdza Namiestników - w której niekiedy przebywał możnowładca. Poza szerokim pasem granatu widać było Torkay i ledwie dostrzegalne pozostałe wyspy. Nikt go nie witał, ani nie zatrzymywał, za to gdy przekroczył próg furtki otoczył go przyjemny chłód z winorośli, a nagrzane powietrze ustąpiło pod morską bryzą. Ścieżka prowadziła do owalnego placyku z fontanną pośrodku, jedna z dróg prowadziła w głąb gaju, aż do stojącego na uboczu nagrobka, inskrypcja na płycie informowała, że spoczywał tam Magister Copernicus, który zmarł dwa lata wcześniej, była też sentencja "Prawda tkwi w głębi". Druga ściężka prowadziła do głównych zabudowań, ceglanych chat mieszkalnych, oraz wieży obserwacyjnej, mimo skromności pozostałych budowli, samo obserwatorium wyposażone było w niebiańską lunetę, mnich zauważył też kilka innych przyrządów przydatnych do przewidywania pogody. Szmer wewnątrz chat sugerował, że ktoś jednak zamieszkuje pustelnia, jednak pierwszy człowiek nadszedł od strony grządek warzywnych.

Mężczyzna miał tutejsze rysy i nie był już młody, na głowie miał kapelusz z trzciny, był przy tym mocno opalony. Nosił roboczy habit, ręcę miał ubrudzone od ziemi.
- Niech mądrość zagości w głowach a wiara w sercu. - przywitał się pustelnik - Jestem brat Abuwafa, nieczęsto tylu gości nas odwiedza. - Nikodemus rozejrzał się szukając kogoś poza sobą. - Ach, niedawno przybył też nowicjusz Mortimer, z daleka, Criticorum jak mówił. Ponoć wieczorem ma przybyć towarzysz Mortimera, ale kim on jest to już wie brat nasz, spotkasz go pośród kamiennego kalendarza. Zwykle nikt nie zapuszcza się na nasze wzgórze, tylko rankiem z dolin przysyłają chłopca po proroctwo wiatrów. Dobrze, że chociaż w ten sposób możemy się przysłużyć wiernym. Po stracie nauczyciela wiele sekretów zostało zapomnianych, a my jesteśmy tylko uczniami . - Abufawa był prostym mnichem, jakich często można było spotkać w dzikich stronach, więcej czasu poświęcał prowadzeniu klasztornego gospodarstwa niż modlitwie czy studiowaniu ksiąg. W Pustelni było jeszcze kilku podobnych jemu, którzy albo wybrali ten los wsłuchując się wewnętrznego głosu, albo też nie widzieli dla siebie innej przyszłości. Zgromadzenie zawiązało się stosunkowo niedawno, wcześniej Pustelnia była bliższa swej nazwy, żył w niej tylko jeden Eskatonik, którego grób Nikodemus już widział, dzięki przychylności starego szejka wybudował liczne instalacje badawcze i spędził życie na badaniach, wiodąc prawdziwie pustelnicze życie. Niestety zgłębiając pradawną wiedzę nie myślał o tym by przekazać ją komuś innemu, lub by ktokolwiek był godzien podjąć jego trud, dopiero wypadek i widmo śmierci zmieniło jego postawę, nie starczyło już czasu na naukę, a dwadzieścia lat badań przepadło wraz z jego śmiercią.

Wielkość obrazka została zmieniona. Kliknij ten pasek aby zobaczyć pełny rozmiar. Oryginał ma rozmiar 642x337.Wielkość obrazka została zmieniona. Kliknij ten pasek aby zobaczyć pełny rozmiar. Oryginał ma rozmiar 642x337.
Teatr (muzyka)
Dworzec Perrido (Nadia)

Nadia nawet nie zauważyła jak załoga się rozeszła do swoich spraw, Aspazja wybrała się na ważne spotkanie z lokalną elitą, mężczyźni przygotowywali się do wyprawy, a Nikodemus udał się na pielgrzymkę do lokalnych Eskatoników, nawet Golem znikł w sali ćwiczeń by bawić się swoją lancą. Statek wyjątkowo nie wymagał napraw, choć tylko dlatego, że ostatnie kilka dni spędził w porcie. W powietrzu pachniało nudą, a tego zapachu kobieta nie lubiła. Słyszała, że w mieście czyhało wiele niebezpieczeństw na samotne kobiety, a dzień zapowiadał się w sam raz by ich poszukać.

Szlak jej wycieczki doprowadził ją przez suk, do placu Paullusa, gdzie kilku starżników miejskich ustawiało kolumny szczekaczki, a przeskakujący między nimi członek gildii próbował uchronić cenny sprzęt przed zniszczeniem przez nieoświeconych. Właśnie kończyli, więc jeden z strażników, w którym Inżynier poznała Agce z portu przystawił tubę do ust i krzyknął do tłumu.
- Cisza mówię. Mieszkańcy milczcie i słuchajcie, bowiem z okazji zbliżających się dni świętej Mayi Apostołki Pan nasz i Władca zechciał obarzyć lud swój swym słowem. Słuchajcie więc w pokorze. - skinął na technika, który uruchomił maszynę, głośniki zatrzeszczały nim rozległ się męski głos czytający orędzie:
- Mieszkańcy Aaynu... - ledwie co przemówienie się rozpoczęło maszyna zatrzeszczała a gdy dźwięk powrócił należał już do kobiety - ... nie jesteście niczyją własnością, nie jesteście niczyim ludem, ani poddanymi. Jesteście wolni wobec Wszechstwórcy, a ci którzy uzurpują nad wami władzę to najeźdźcy i bandyci. - w tłumie zaszumiało, jedni krzyczeli oburzeni inni słuchali niezwykłej maszyny gildii. - Tak jak Maya apostołka zrzuciła kajdany i w czasie kaźni nie odrzuciła wiary, tak Rada Rewolucji Masry nie spocznie, póki wszyscy ludzie Archipelagu, nie będą wolni i równi. A rządy staną się sprawiedliwe i dobre. - pod aparaturą Agca trząsł w gniewie przestraszonym technikiem, który nie był w stanie wyjaśnić co się stało, aż w końcu rzucił nim o ziemię i własnym bułatem przeciął głośniki, by zakończyć rewolucyjną agitacje. Później poza kłębowiskiem gapiów nie działo się nic interesującego.

Myśląc o wydarzeniu zapuściła się w głąb wąskich uliczek i pewnie by straciła orientacje gdyby nie złota wierza, nadal jednak znalazła się w miejscu dotąd nieznanym, co więcej trafiła na coś co musiało być amfiteatrem zatopionym w skale, do tego czynnym. Gdy dotarła na miejsce sztuka trwała już od kilku godzin, na trybunach po kilka osób siedziały nieliczne grupki widzów, nie wyglądali na koneserów sztuki, raczej na kogoś kto przyszedł z ciekawości i zaczyna żałować swej decyzji. Na scenie trwał dialog pełen wzniosłych słów o przyszłości państwa i bezpiecznej oraz stabilnej przyszłości narodu, jeden z aktorów nosił maskę i strój szermierza, drugi przebrany był za kobietą w bogatych szatach. Przysłuchując się kwestiom rozpoznała lihalańską sztukę "Testament Szoguna".

Sztuka opowiadał o młodym Yojimbo, który poprzysiągł zemstę na mordercach swego Daimyo. Szukając winnych wplątał się w konflikt między zwaśnionymi klanami ninja Białego Skorpiona i Czarnego Demona, stoczył pojedynek i zabił swego stryja myśląc, że to on jest winny, a także uwięził kami feniksa w glinianym golemie. W tle głównych wydarzeń dojrzewał jego romans z wdową po suzerenie, by ostatecznie odkryć, że to ona jest morderczynią. Ale wtedy już nie był w stanie zabić ukochanej, tylko przyjął na siebie rolę jej męża i nowego władcy.

Aktorzy ledwie wyrastali ponad poziom amatorów, choć i tak sama ich obecność zaskakiwała. Na koronie widowni pod zadaszeniem rozdawano herbatę, małych filiżankach i przeraźliwie słodką z dodatkiem aromatycznego lokalnego świństwa.
- Mam nadzieje, że sztuka się podoba? - niespodziewanie zaczepiła ją kobieta o czarnych kręconych włosach, ubrany w niebieski chiton.
- O przepraszam, jestem Melpona. Melponea Drake. Jestem kustoszem tego teatru.
- Prorocze imię.
- Ach poznałaś, no tak oczywiście, od początku wiedziałam, że jesteś kimś więcej. Tak, mój ojciec był swego czasu zafascynowany archeologią, nadal jest, Może o nim słyszałaś - Genin William Drake jest dość znany w mieście. Jest kapitanem batyskafu Posejdon i wyławia różne rzeczy z oceanu. Niedługo pewnie przybędzie do miasta. Właściwie to już od kilku dni powinien być...
- spochmurniała, wydawała się być zmartwiona jego nieobecnością - Ale tak to jest, gdy wypłyniesz z portu, to morze jest panem twego czasu. W przyszłym tygodniu przyjeżdża do nas awangardowa Shantorska trupa Stukot Kopyt z tragedią "Sześć Godzin Ciszy Stepu". Maska prowadzi jeszcze studio magicznej latarni, w tygodniu trwają pokazy hagiograficzne oraz dokument o Etyrii z Grailu. - z każdym słowem unosiła się coraz większym entuzjazmem.
- Nie przepuszczałam, że rybacy są wielbicielami ksenosztuki.
- Prawda! Właściwie, to...
- Melponea spojrzała na pustą widownie - ...nie do końca. To wszystko przez Karnawał. U nich zawsze są pełne sale. Ludzie wolą tańce brzucha, znikające monety, dym i lustra. - dodała gorzko. - Może chociaż w najbliższe dni post wygra z Karnawałem. A teraz muszę iść do aktorów zbliża się koniec aktu. Mam nadzieje, że ci spodoba i... do zobaczenia. Gdybyś chciała, mogę ci dać coś więcej niż Karnawał. - Nadia miała wrażenie, że zrobiła na kobiecie większe wrażenie niż planowała.

Nie dane było Nadii cieszyć się samotnością, ledwo co Melponea znikła w podziemiach pojawił się jakiś facet, wielki z twarzą wysmaganą wiatrem, mocno zbudowany o potężnych łapach żeglarza.
- Nie przeszkadzam? Jesteś z załogi tego nowego frachtowca. Ja jestem mat Tadżyk, pewnie mnie nie znasz, ale ja znam kapitana tego statku i chce byś mu coś przekazała ode mnie. - uśmiechnął się chytrze ukazując złoto i srebro swych zębów.
- Dam mu feniksy, dużo feniksów , całe gniazda ptaków. to się już po męsku dogadamy ile. Ale musi coś dla mnie przewieźć na północ. Nic wubuchowego, żadnego haszyszu, broni, czysty towar. Tylko musi to zrobić po cichutku. - tu sam ściszył głos - Tak by różni tacy się o tym nie dowiedzieli. Zapamiętasz? Dobra dziewczyna. Będę czekał na niego na Przystani jak się namyśli. No to pomyślnych wiatrów. - pożegnał się. Ktoś powinien nauczyć Tadżyka dobrych manier, ale przynajmniej zapowiadało się, że przez w najbliższym czasie nikt już Nadii nie będzie niepokoił.
Nicodemus od razu poczuł wyjątkową energię wypełniającą to tajemnicze, urokliwe miejsce. Cała pustelnia zdawała się oderwana od otaczającego ją, nerwowego świata, jakby poprzedni właściciel zawiesił ją gdzieś między wymiarami, w przestrzeni pozostającej poza upływem czasu. Eskatonik przysiadł na otaczających zabudowania skałach. Odetchnął głęboko, pozwalając, by świeże, morskie powietrze wypełniło mu strudzone podróżą płuca. Po chwili zdjął też sandały, wysypując z nich uwierające go w stopy, wysuszone słońcem kamyki. Westchnął z ulgą. Jego oczy omiotły pobliski plac i malownicze portowe miasto rozciągające się daleko na dole. Tak, to naprawdę było wspaniałe miejsce, by zakończyć podróż ku prawdzie. Przez moment zastanowił się, czy jemu też dane będzie odejść z tego świata w kojącym spokoju własnego zacisza. Pokręcił głową. Przy jego trybie życia śmierć będzie pewnie gwałtowna i tragiczna. Dosięgnie go bez ostrzeżenia na jakimś na odległym, zapomnianym przez ludzkość świecie. Miał tylko nadzieję, iż nie będzie wtedy sam...

A może...
może...
może jednak osiądzie w miejscu takim jak to?
Może porzuci złudną pogoń za niedoścignioną prawdą i wreszcie zazna spokoju?

Nie.

Płomień w jego duszy był jeszcze zbyt silny. Zbyt łapczywie łaknął podróży ku nieznanemu. Nie mógł pozwolić, by ogień, którym obdarzył go sam Wszechstwórca zgasł z czasem, nie wypełniając swego przeznaczenia.

Wstał i ruszył ku samym zabudowaniom, oglądając się po drodze na mijany nagrobek. Chrząknął widząc zapisaną na kamieniu sentencję. Jakże mógł zaniechać poszukiwań jeśli na każdym kroku witały go następne tajemnice i zagadki? Prosty ciąg wyrazów na grobie uaktywnił w jego głowie rząd wirujących obrazów i przypuszczeń. Czy prosta sentencja była w rzeczywistości wskazówką mającą doprowadzić go do zaginionej wiedzy tutejszego mistrza? Pokręcił głową. Co za dużo poszukiwań, to niezdrowo. Już widział siebie, spędzającego następne nieprzespane noce nad rozwiązaniem tej zagadki, aż w końcu bezsilnie w napadzie desperacji zacząłby przeczesywać pobliskie morskie głębiny, kończąc bezsensowne poszukiwania na rozkopaniu samego grobu tutejszego kapłana... A później już tylko lochy Avestian albo wieża błaznów. Uśmiechnął się sam do siebie. Może taki właśnie koniec był mu pisany?

- Bądźcie pozdrowieni, bracie Abuwafie - Nicodemus bezceremonialnie przywitał się z akolitą serdecznym uściskiem ręki. - Przyznam, iż nie mogłem oprzeć się urokom waszej pustelni i po prostu musiałem tu przybyć. To prawdziwe błogosławieństwo, iż dzięki wam to wyjątkowe miejsce nie popadło w zapomnienie - kapłan z zainteresowaniem zerknął na dróżkę prowadzącą dalej, wgłąb zabudowań - Macie coś przeciwko temu, bym się jeszcze trochę rozejrzał? Z chęcią zwiedziłbym też wasze sławne obserwatorium. Rzadko widzi się, by miejscowy władca tak hojnie wspierał nasz Zakon. Brat Copernicus musiał być bardzo zaradny w kontaktach z władzami.

Przywitała się z Ukaryjką dotykając jej twarzy. Wypukły tatuaż ujawniał imię, ale nie było wielkich szans żeby panna Mercouri dała radę go odczytać. Kapłanka w odpowiedzi delikatnie dotknęła policzków Aspazji. Baronówna umiała zapanować nad dreszczem, zdążyła się już nauczyć, że nie każdy ukaryjczyk chce od razu człowiekowi wydrapać oczy. Niemniej avestiański uniform Ishet Urkan psuł przyjemność z tego spotkania.

Kiedy kierownik Torchady przedstawił Aspazji swą propozycje w gabinecie zapadła cisza. Baronówna nie spieszyła się z jej przerwaniem. Z dziecinną ciekawością czekała, które z nich najszybciej poczuje się niezręcznie. Jill Torchady, tak grzeczny, że aż wydający się pozbawionym charakteru, avestianka, której nawet lata przebywania miedzy ludźmi nie miały szans pozbawić nawyku dotykania wszystkiego, czy ona sama -pełna niechcianych uwarunkowań córka tyrana. Wróciły do niej echem, wygłaszane z emfazą mądrości Juliusa. „Nie uciekniesz przed swoim urodzeniem, ono jest twoim losem, odżegnywanie się od polityki to zwyczajna głupota, jedyne, co może zrobić inteligentna jednostka to modelować świat na swoje podobieństwo” I tak dalej. Julius Mercouri uwielbiał brzmienie swojego głosu. Baronównę znowu opanowała chęć ucieczki. Pieprzyć partykularne cele członków załogi, w końcu to ona tu płaci. Dać jutro rozkaz wylotu, i to gdzieś daleko, najlepiej na nieistniejące planety szalonego golema. Kilka skoków przez wrota miało szanse zwrócić jej złudzenie wolności.

Cisza trwała. Już chyba wszyscy troje słuchali wiatru. Kapłanka Ukari przez chwilę stała zbyt blisko Aspazji. Zreflektowała się jednak i przeprosiła. Zaczęła niespokojnie krążyć po tarasie, smukłymi palcami wodziła po ścianach i balustradzie. Sędzia śledził ten zmysłowy ruch, tkwiąc w miejscu i uśmiechając się odrobinę wymuszenie.
- To piękne miasto – powiedziała w końcu Aspazja.
Faktycznie tak było. Z tego pokoju, prawie na szczycie wieży widzieli właściwie cały Aayn, błękitno-złoty, hałaśliwy, gorący, tchnący niedającym się ignorować erotyzmem.
- Piękne -przytaknęła Ukaryjka. Jej ciepły głos ewidentnie elektryzował sędziego.
I bardzo duże. – Znowu mówiła Aspazja. - Wręcz nie możliwe żebym była dla was jedynym i najlepszym sojusznikiem w tej sprawie.
- Jak już mówiłem – sędzia chrząknął, z trudem kierując wzrok na Aspazję – przez swoją pozycję jest pani bardzo cennym sojusznikiem. A przez działanie napawa nas pani nadzieją, że nieobce są jej odruchy altruistyczne.
Baronówna zapanowała nad ironicznym prychnięciem.
Lepiej nie wnikajmy wzajemnie w nasze motywy. Ale jeśli mogę jakoś pomóc w zapobieżeniu konfliktowi faktycznie chętnie to zrobię. I z wdzięcznością przyjmę od pana tę przepustkę.
Atmosfera poprawiła się.
- Potrzebuję jednak paru informacji. Po pierwsze gdzie przebywa rycerz poszukujący, dama Maat Astrea Ksantypa? Kim jest i jak duże ma na Madoku wpływy?

Sama Aspazja o Astrei wiedziała bardzo mało, trochę o samym rodzie, tyle, co każdy, kto zetknął się z dworskim klimatem Byzantium II. Ksantypa byli pomniejszą rodziną, o silnej tradycji matriarchalnej, z jedną bardzo znaną przedstawicielką, księżną Elestrą, pełniącą funkcję szefa Carskiego Oka. O księżnej krążyła niewyobrażalna liczba plotek, musiała większość z nich rozsiewać sama, tak, że niemożliwe stało się odróżnienie prawdy od fałszu. Z pewnością była jednak osobą inteligentną, okrutną, i genialnie sprytną. I odkąd objęła piecze nad wywiadem, z Cesarskiego Oka nie wydostawało się na zewnątrz prawie nic. To zdecydowanie martwiło wiele rodów.

Kierownik Torchady dostarczył Aspazji jednej konkretnej informacji.
- Wiem tyle, że jest. Rezyduje obecnie w Twierdzy Namiestnika. Nigdy wcześniej nie było jej w tych stronach, więc jej możliwości są z pewnością ograniczone, jednak nie należy lekceważyć przywileju carskiego. Moja wiedza nie sięga daleko poza Madok.
Wtedy wtrąciła się Ishet.
- Nie musisz być tak skromny kierowniku. Słyszałam już o tej damie. Jest jednym z Justykariuszy - wewnętrznego kręgu Rycerzy Poszukujących - zwykle nie zajmuje się zwykłymi zadaniami rycerzy, tylko pojawia się tam, gdzie doszło do nadużyć Poszukujących, albo ich śmierci. Wątpię by mogła zakłócić nasza plany.
Sędzia drapał w zamyśleniu brodę.
- To może pomóc. Cesarz zwykle podkreśla, że jest władcą wszystkich ras. Tylko czy Szejk zechce wysłuchać owej Damy.
- Niewykluczone. – potwierdziła kapłanka - Ona ma coś, na czym Szejkowi zależy - spokój.

- Opowiem wam pewną historię – diakon uznała temat Ksantypy za zakończony - posłuchajcie: Kiedyś wysłano mnie na poszukiwanie Eskatonika Rektora Kurtza, który zaginął przed laty w dżungli Severusa. Po wielu tygodniach wędrówki przez dżungle odnaleźliśmy go w jednej z wiosek dzikich ludzi. Nie działa mu się krzywda, przeciwnie był traktowany przez tubylców jak najwyższy kapłan. Naszą misją było uratować go i odwieźć do astroportu, na propozycje powrotu odpowiedział mi jednak:
- Nie, nie opuszczę tego miejsca, oto bowiem to o czym zawsze marzyłem tutaj się ziściłem, posłuchaj mej historii: Przez całe życie służyłem Kościołowi, wykonywałem polecenia przełożonych, służyłem Prorokowi i wiernym. Jednak w każdym swym działaniu byłem ograniczany przez zdanie Ligi, Szlachty, innych kapłanów. My, którzy mamy przewodzić ludem tracimy czas na niekończące się spory, zamiast zająć się ludem. A teraz... teraz mogę spełnić swą misję. Ci ludzie, choć prości słuchają mnie i gdy mówię "Wierzcie" oni wierzą bez wątpliwości. Czy nie jest to spełnienie snu o wspólnocie wiernych?

Aspazja nie odpowiedziała. Sen eskatonika o bezrefleksyjnej ekumenie, wydał jej się dość przerażający. I jakby znajomy. Za to długa wypowiedź Ukaryjki była okazją żeby dokładniej przyjrzeć się tej obcej. Chętnie dotknęłaby jeszcze raz skóry kobiety. Kiedyś, naprawdę dawno temu, uczyła się czytać skomplikowane ukaryjskie pismo, poznała kilka ciekawych opowieści, spisanych na udach i brzuchu, ale jej romans z bladym, jasnowłosym przedstawicielem rasy skończył się dość nagle, niekorzystnie dla nowej umiejętności, zwłaszcza, że potem zapał baronówny wyraźnie osłabł.

- Tak, to by się zgadzało. – kapłance przytaknął Torchady - Szejk nie jest człowiekiem dążącym do władzy, bo już ją ma. Chce tylko spokoju, by mógł zajmować się swoją kolekcją antyków i patrzeć na wzrost miasta. Dlatego tak mu zależy na Mastrze. Nie chce zamieszania.
- Będę potrzebowała papierów nadających mi jakieś pełnomocnictwa – odezwała się baronówna - z ramienia Gildii na przykład, do zajmowania się sprawami zaginięć i Oroyoma. Skoro Szejk tak ceni spokój wtrącająca się w nie swoje sprawy arystokratka raczej by go nie ucieszyła.
Sędzia od razu usiadł za biurkiem. Wypisał dokumenty i pokazał je Aspazji.
- To wystarczy?
Arystokratka pokiwała głową.
- No i następna sprawa. Jaki dokładniej jest szejk? Nie chciałabym popełnić faux pas wynikającego jedynie z nieznajomości osoby, z którą mam negocjować.
Torchady uśmiechnął się.
- No cóż, jeśli pani pozwoli, baronówno, zaczniemy może od odrobiny historii.
Aspazja skrzywiła się, nie ukrywając przesadnego grymasu, kapłanka roześmiała się. Znowu stała bardzo blisko Aspazji.
- Naprawdę tylko odrobiny -zapewnił Torchady – Otóż ponad dziesięć lat temu archipelagiem rządził jeszcze Szejk Sajuuk. Choć nie można mu było odmówić zalet, to nie myślał o losie domeny, bał się rozlewu krwi i przemocy, nawet, gdy sam brak reakcji je powodował. W rezultacie niektóre z wysp Masra, Soryi i Miyia, ogłosiły niepodległość a reszta nie było spokojniejsza. Zamiast władzą Sajuuk zajmował się zbieraniem woluminów i antyków tworząc w swoim błękitnym pałacu na Torkay doprawdy imponującą kolekcje. W końcu mu się zmarło i władze objął syn Adil, który wysłuchał głosów plantatorów trzciny z Torkay i zrobił porządek, sprowadził gildię Pośredników, których obecność po kilku pacyfikacjach wymuszała spokój. Tylko trzy wyspy kontynuowały bunt, ale jedna po drugiej padały. Ostatnim bastionem jest Masra. Ponoć Adil ma poparcie Hakima by rozwiązać ten problem, przybycie Ambasador Eris Badb sugeruje, że plany te weszły w ostateczną fazę i eskalacja jest blisko.
A co do charakteru, szejka, cóż sam Adil nie jest aż takim koneserem antyków jak jego ojciec, dba o kolekcje, lubi się nią pochwalić, ale nie widać w nim pasji. Zdaje się być znudzony, niewiele rzeczy go naprawdę obchodzi poza zachowaniem płynności władzy i patrzeniu jak Aayn rośnie. Jego skrytym planem – uśmiechnął się patrząc na ukaryjkę – wydaje się uczynienie z Archipelagu perły Madoku, tak, by wszyscy podziwiali, jakim jest dobrym władcą. Nie można mu oczywiście odmówić inteligencji czy oczytania. Wspiera działalność Maski czy badania Eskatoników, ostatnio sprowadził do archipelagu Juandastass oraz gildię Aptekarzy, którzy tworzą znakomite maseczki z wodorostów dla Decadosek. – pozwolił sobie na żart - No i planuje postawienie Katedry Ortodoksy na Aaynie, olbrzymiej, eklektycznej świątyni, nawiązującej do najlepszych tradycji architektury Malickiej i jednoczesnej wpasowanej w krajobraz architektury oroyomskiej. Mam nadzieję, że zrealizuje te plany – sędzia zakończył długą wypowiedź kiwając głową.
- Mam jeszcze ostatnią sprawę – Aspazja zwróciła się do kierownika – a właściwie pytanie nieco zagubionej turystyki. Czy na Madoku są jakieś pamiątki związane z Prorokiem i jego Apostołami?

***

Poszła z biur Torchadego prosto do biur Gildii Żeglarzy. Świeżo zdobyta, swego rodzaju sława, choć krótkotrwała, powinna umożliwić jej tanie wynajęcie łodzi podwodnej. Uznała, że to będzie najciekawszy środek transportu na Samarę. Musiała tylko się dopytać, czy potrzebuje do niego dodatkowej załogi, czy też najlepszy pilot świata i z batyskafem sobie poradzi. Zajęła się wynajmem.
Dowiedziała się o nazwisko marynarza, który ich zaatakował. W odruchu, z którego głupoty dobrze zdawała sobie sprawę, przekazała jego rodzinie okrągłą sumę. Poprosiła urzędnika o dyskrecję.
W ciągu wieczoru poinformowała wszystkich o planach. Teraz czekali na rezultaty wyprawy na tankowiec i wiadomości z Gildii Aptekarzy.


Pustelnik kiwał głową, a jednocześnie jego twarz wypełniała błogość, gdy z ust Nikodemusa lał się miód pochwał wspólnoty.
- Oczywiście, nasz klasztor to księga otwarta dla każdego pielgrzyma. - zgodził się poczciwy mnich. Rozeszli się, Abulafia wrócił do swych grządek, zaś przybysz ruszył w stronę kalendarza kamieni. Dotarł do kamiennego kręgu głazów wyższych jak człowiek u góry połączonych płytami, w kręgu ustawiono też kilka innych skał, choć bryły pozornie porozrzucano bez ładu, to Eskatonik widział w nich punkty wyznaczające punkty przełomu słońca czy czas koniunkcji planet. Pomiędzy bryłami stał człowiek, mimo słońca przykryty czarnym habitem, podpierający się poskręcanym kosturem, którego końcem kreślił coś na piasku.
- Przeszkadzam? - zapytał Nikodemus.
- W istocie. - odparł tamten gorzkim głosem - Choć często to co niepożądane przynosi owoce. - przetarł stopą zapiski i zwrócił się do intruza - Nie wyglądasz na jednego z tych chłopów, więc musisz być pielgrzymem, innych Eskatoników tu nie ma, więc pochodzisz spoza Archipelagu, musisz więc szukać ksiąg Copernicusa, są w wieży. - zupełnie przypadkowo spojrzał na resztki malunków, z zatartych śladów przebijał się mandylion kręgu z trzema pętlami wewnątrz.
- Chyba jeszcze się nie przedstawiliśmy?
- A czy to potrzebne. Imiona i tak nie mówią nic o człowieku, choć jemu dane to używane przez innych. Chyba nie jestem dobrym rozmówcą, dlatego pójdę oddać się rozmyślaniom.
- dziwny mnich opuścił Nikodemusa.

Wieża wznosiła się ponad inne budynki, na szczyt prowadziły kręte kamienne schody, w środku było przyjemnie chłodne, a powietrze pachniało mokrym kamieniem. Platforma na szczycie podtrzymywała długą lunetę, rząd kół zębatych napędzał mechanizm obserwatorium, przy ścianach stały regały i stoły uginające się pod ciężarem zmurszałego papieru. Do głównej sali przylegała mniejsza biblioteczka z której dochodziły głosy przerzucanych ciężarów.
- Jest tu kto? - zapytał podróżnik, zaskoczony człowiek porzucił swoje księgi, jedna z jego rąk była dębową protezą, wyglądał na kogoś z kim życie obeszło się brutalnie, choć mimo lat i siwego zarostu na brunatnej twarzy skórę znaczyła rzeźba mięśni.
- Hę? Nie jesteś ponurym mnichem. Dziwny dzień. A Abuwafa mówił, że coś wisi w powietrzu, może burza, może nowy wiatr... on różne rzeczy czyta z wiatru i ksiąg.
- Jesteś bibliotekarzem?
- tamten zaśmiał się.
- Gdzie tam mi do ksiąg. - widząc zaskoczenie jakie wywołało takie wyznanie Eskatonika -Spójrz na mnie, czy wyglądam na kogoś kto spędził lata w piwnicy? - naprężył muskuły pod zwiotczałą skórą - Nazywam się Kobe, byłem żeglarzem, kapitanem statku, polowałem na Lewiatany. Miałem statek, uznanie, zdrowie, żonę, dzieci... to był cholernie dobry czas. Aż do dnia gdy spotkaliśmy Bizarga, myśleliśmy że to tylko wielki Lewiatan, ale to musiał być zły duch morza. Gdy wystrzelił pierwszy harpun niebo stało się czarne, a wiatr piętrzył fale wyższe od galeonu, wszystko poszło w drzazgi, straciłem rękę, przez wiele dni dryfowaliśmy na tratwie po rafie drzwonów nim nas wyłowiono. A gdy wróciliśmy do domu okazało się, że w czas burzy pioruny spaliły naszą wioskę a rodziny zginęły w płomieniach. Kiedyś myślałem, że pośród mędrców dowiem się dlaczego. Nie byłem złym człowiekiem, a Prorok nie obronił mnie przed złym duchem. Minęło wiele lat, ale ciągle nie wiem co rządzi naszym losem. - machnął ręką
- Dość moich żali, jeśli chcesz możesz skorzystać z biblioteki, ja mam jeszcze coś do posprzątania. - zostawił odkrywce samego.

Bibliotekę tworzyły głównie rękopisy pisane tą samą ręką. Język był zawiły w wielu miejscach odwołujących się do dzieł i myśli, których w Archipelagu pewnie nikt nie znał. Jeden z fragmentów Nikodemus oznaczył kawałkiem materiału:

Świat to mechanizm, gdzie każdy z elementów trybami jest połączony, można spędzić życie badając je a nie poznać, jednak kto nie będzie próbował ten zmarnuje swój czas. Komu zaś się uda niech nie ulega pokusie by naginać tryby i zmieniać ich bieg, krążą one bowiem po swym torze od setek lat i jeśli ktoś ruszyłby wbrew porządkowi na ryzyko wystawiłby nie tylko swój żywot marny, ale i niewinnych los, a może i nawet przyszłość historii. Zdarza się jednak, że szaleńcy sięgają po siłę, a chwile te znaczy symbol śmierci i klucz czarnych ptaków na niebie. Ludzie przepadają w otchłani i nie ma zgody między rodzinami. To jest bowiem czas zagłady. Nie ulegaj pokusie, bo to co wiesz to tylko garść, a stokroć więcej pozostaje zakryte. Prawda tkwi w głębi.

Czas na lekturze mijał niezauważalnie, aż zmęczenie ogarnęło mnicha i sam nie wiedział kiedy głowa osunęła się na pergamin, a umysł pogrążyła we snie. W śnie gdzie przy drewnianym pomoście przycumowano statek o trzech masztach, na brzegu brodaty mężczyzna w pełnej lśniącej zbroi z mieczem przewieszonym przez plecy wręczał małemu chłopcu szklaną w kulę, a w niej chroniony drobny pęd rośliny. Statek nikł już na horyzoncie, a wraz z nim oddalał się rycerz, tylko chłopiec został sam ściskając z troską szklaną kulę. Stał tak dzień i noc, aż wyrósł na silnego młodzieńca, a pęd przestał się mieścić w szklanej kuli. Minął wiek dojrzały, dawny pomost nieubłaganie niszczyły fale, wreszcie siwy staruszek siedział w pozycji lotosu na plaży szukając oślepłymi od zachodzącego słońca oczyma białych żagli. Aż wreszcie nie było pomostu, tylko ostatnie pale wystające z wody, nie było starca, tylko kamienny sarkofag leżący w cieniu drzewa o bujnych konarach, na którego gałęziach pęczniały pąki by jeszcze wydać owoce.

Gdy się obudził kark miał zdrętwiały, świece już dawno się wypaliły, a za oknem trwała noc, gdy wstawał stawy zatrzeszczały, po zachodzie powietrze zrobiło się strasznie chłodne. Ruszył po schodach w dół, do ogrodu, czuł że powinien wrócić na Rybkę i pożegnać się z mnichami. Będąc już w ogrodzie usłyszał szmery od strony kamiennego kalendarza, ruszył ścieżką, nie były to jednak głosy Abuwafa ani Kobe, tylko pochmurny bas Mortimera.
- Wynik jest jasny tam musisz się udać.
- Oby tym razem nie było to gniazdo zarazy.
- odpowiedział drugi głos, najwyraźniej należący do młodego mężczyzny, odpowiedziało mu ciężkie westchnienie.
- Prorok prowadzi do celu tych którzy kroczą w jego imieniu, jednak wpierw muszą oni wiedzieć co ich celem.
- Nie zaczynaj znowu swoich nauk.
- przerwał mu gniewny głos młodzieńca.
- Nawet już nie próbuje. - odparł kąśliwie - Próbuje tylko przypomnieć, że rozwiązanie problemu zwykle tkwi w nas samych.
- Tak, mówiłeś już o tym wielokrotnie i wiesz co myślę o twoich teoriach. Mój ród nie pragnie sławy.
- Ty zaś jesteś spadkobiercą swych przodków, czyż nie?
- Dość już tego.
- pomyślał Nikodemus gdy uświadomił sobie, że podsłuchuje pielgrzymów. Podsłuchiwanie nie było godne świętego męża, jednak tyle pytań piętrzyło się tej dziwnej nocy...

Deana można było lubić, albo nie. Ale trzeba mu przyznać, że nie gadał po próżnicy. I nie zadawał zbędnych pytań. Gdy Soren zaproponował mu wspólną wyprawę na tankowiec, praktycznie od razu przeszli do obmyślania planu. Kapitan nie potrzebował nawet wiedzieć, czy cała wycieczka jest pomysłem Aspazji, czy też własnym Sorena. Może aż tak ufał swojemu pilotowi, że wiedział, że nie wkopie go bezsensownie w niebezpieczeństwo? A może po prostu za długo siedział grzecznie na tyłku i też potrzebował sobie podnieść adrenalinę?

Stali w korytarzu i podejmowali najważniejsze decyzje odnośnie ekwipunku na wyprawę. W pewnym momencie minął ich Evros. Obaj zamilkli jak na komendę i przez chwilę wszyscy trzej mężczyźni patrzyli na siebie, przy czym Soren starał się wyglądać możliwie niewinnie. Wiedział, że przewieszony przez plecy karabin kiepsko dopełniał wizerunek grzecznego chłopca idącego właśnie do łóżka, ale nie miał możliwości schowania go. Na szczęście ochroniarz nie wpadł na pomysł zadawania niezręcznych pytań i poszedł dalej.
- Idzie z nami? - spytał kapitan szeptem, kiwając głową w stronę Evrosa.
- Jak go złapią - zadynda - równie cicho odparł chorąży.

Wkrótce wszystko co było im potrzebne było spakowane i spokojnie udali się na pokład "Pluskacza". Tam założyli akwalungi i upewniwszy się, że nie są obserwowani wskoczyli do wody. W porównaniu z chłodnym wieczornym powietrzem zdawała się nawet ciepła. To spory plus, biorąc pod uwagę dystans jaki mieli do pokonania. Spojrzeli po sobie. Dean kiwnął ręką wskazując kierunek, Soren skinął mu głową w odpowiedzi i obaj ruszyli naprzód. Płynęli dość głęboko, żeby nie dało się ich zauważyć znad powierzchni i żeby nie zahaczyć głową o przepływający statek. Na ich szczęście ruchu w porcie już nie było. Żeby ich szczęście było pełne, najwidoczniej w mieście trwało jakieś święto. Brakuje tylko, żeby wszyscy strażnicy na tankowcu się urżnęli i posnęli. W końcu po dłuższej chwili dostrzegli na powierzchni wody wyczekiwany kształt.

Wynurzyli się tuż za rufą i rozejrzeli. Ani żywego ducha od tej strony. Soren przepłynął się jeszcze kawałek, żeby spojrzeć wzdłuż burty, ale tam też nie zauważył nic niepokojącego. Wrócił więc do kapitana, wyłączyli skrzekotki, założyli rękawice magnetyczne i poczęli powolną wspinaczkę. Starali się przede wszystkim nie narobić hałasu, bo czasu mieli pod dostatkiem, jak się zdawało. W końcu dotarli na samą górę. Soren jako młodszy i głupszy miał przywilej wystawienia głowy na pokład jako pierwszy. Na szczęście był pusty. Obaj zwiadowcy wdrapali się pod barierką i najciszej jak się dało pobiegli do ściany. Tam w cieniu mogli wyciągnąć swoje uzbrojenie z folioworków.

Ruszyli dalej. Szli ostrożnie od jednego schronienia do drugiego, cały czas bacznie się rozglądając. Potrzebowali znaleźć wejście pod pokład i nie dać się znaleźć strażnikom. Kilka razy musieli przylgnąć ściśle do jakichś urządzeń na pokładzie, żeby baczne oko przechodzącego strażnika ich nie dostrzegło. Choć po prawdzie, ich oczy można było nazwać wszystkimi epitetami innymi niż "baczne". Chodzili leniwie, jakby nie spodziewali się żadnych intruzów. Cóż, pewnie nie mieli powodu się spodziewać. Niektórzy nawet popalali papierosy. Czyli czegokolwiek pilnowali, raczej nie była to ropa.
Niestety w końcu szczęście ich opuściło. Dean nie odczekał dostatecznie długo aż strażnik się oddali, tylko ruszył do następnej kryjówki. Niestety strażnik się odwrócił i zauważył znikającą za rogiem nogę. Podniósł strzelbę i ruszył w tamtym kierunku.
- Tim? To Ty? - zapytał niepewnie. Brak odpowiedzi nie był dobrą odpowiedzią. Kapitan odbezpieczył pistolet. Nagle strażnik, bez żadnego ostrzeżenia puścił broń i chwycił się za ramię. Koszulę naznaczyła krew. Soren niewiele myśląc, chwycił swój karabin za lufę, wyskoczył z ukrycia i z całej siły uderzył kolbą w potylicę wroga. Osuwające się bezwładnie ciało chwycił pod pachę i szybkim nurem schronił się za nadbudówką okrętu.
- Musimy schować broń - mruknął Dean, kiwając w stronę strzelby leżącej na pokładzie.
Cóż było robić. Soren położył się i podczołgał do nieszczęsnej strzelby. Nie wiedział, czy snajper, który unieszkodliwił strażnika był im przychylny, czy właśnie postanowił potrenować strzelanie do ruchomych celów. Na wszelki wypadek wolał mu treningu nie ułatwiać. Chwycił broń i wrócił w bezpieczne schronienie.
Zejście pod pokład było w zasięgu wzroku. Dociągnęli tam nieprzytomnego strażnika i wsadzili do pierwszej napotkanej szafki. Była na tyle nieszczelna, że nie powinien się udusić, ale nie dało się jej otworzyć od wewnątrz. Później ruszyli po klaustrofobicznie ciasnych schodkach w dół.

Pustelnia z każdą chwilą stawała się coraz bardziej fascynująca... Tajemnicze osobistości, rzadkie, zagubione tomy, tajne spotkania przy świetle księżyca... Wszystko to składało się na niesamowitą wręcz atmosferę, która od samego początku uwiodła umysł rozmarzonego Nicodemusa. Wydawało się, iż miejsce to było urzeczywistnieniem wszystkich eskatonicznych pasji i dążeń, jakby za sprawą nieznanej mocy wykrystalizowało się prosto z umysłu zmarłego tu mistrza.

A on był tu przybyszem, mogącym chłonąc wszystkie te wspaniałości świeżym, niewtajemniczonym umysłem. I te senne wizje... Wspaniałe i głębokie, niczym zaczarowany obraz powstały pod pędzlem natchnionego artysty. A może nawet samego Wszechstwórcy? Przez moment zastanawiał się, czy nie ułożyć się ponownie do snu, by powrócić do utraconego z przebudzeniem świata, stwierdził jednak, iż nie powinien na siłę wydzierać tego, co ofiarowano mu stopniowo po dobroci.

Zatopiony w myślach nie poczuł nawet przeszywającego zimna promieniującego ze starych kamiennych ścian. Nie mógł uciec jednak przed nieuchronnym - nieubłagalnym upływem czasu. Gdzieś w zakamarkach jego świadomości nadal tkwiła pulsująca myśl, niczym rozżarzony węglik wtapiający się w ciało. Przypominała mu o czekających na niego towarzyszach i zupełnie innej misji, nie mającej nic wspólnego z tym wspaniałym miejscem.

Pożegnanie było ciężkie. Ostatni raz odwrócił się w stronę zarysowanego na nocnym niebie konturu niebiańskiej wieży, upewnił się, że ma przy sobie notatki spisane z najrzadszych miejscowych ksiąg i ruszył przed siebie. W dół stoku, ku światłom nadmorskiego miasta. Ku innemu światu.


Każdy krok stawiali ostrożnie, metalowa podłoga trzeszczała, czasem odpowiadała głuchym pogłosem mieszającym się z uderzeniami fal o burtę tankowca. Im niżej schodzili tym było cieplej, a powietrze gęstniało od pary wodnej zmieszanej z odurzającą benzyną, w oddali pobrzmiewało dudnienie pracującego generatora.
- Cholera czy na pewno tu chcieliśmy dojść?
- Nie, ale chyba nie zapytamy o drogę. Musimy przejść przez maszynownie, przecież ten tankowiec nie może być aż tak duży.
- Nie podoba mi się to. Uważaj, mechanik.
- skryli się za jednym z generatorów, po podwieszonym chodniku szedł pogwizdując mechanik z wielkim kluczem hawkwoodzkim, od czasu do czasu uderzając głownią o jedną z maszyn.
- Jest tam kto?- przystanął nasłuchując.
- To ja Tim. - odpowiedział mu głos z drugiej strony, z ciemności wyłonił się jeden z marynarzy. - Szukam Burtona.
- Pewnie znowu się spił i teraz odsypia na wachcie.
- Stary pijak.
- Może powiedz o tym Tadżykowi.
- Myślisz, że...
- Eee tam, kto by miał tu zaglądać, przecież nie te tchórze z przewoźników. Ale wścieka się jak czegoś nie wie, no i może ta sierota wpadła do jakiegoś szybu i nie może wyjść. Szef pośle kilku chłopców i zaraz go znajdą.
- Dobra pójdę do sali spotkań.
- Tim ruszył dalej nie świadom, że w bezpiecznej odległości śledzi go dwójka nieproszonych gości.

Zaprowadził ich do messy, gdzie siedziało kilkunastu marynarzy z gildii, na stole leżało trochę kufli i broni. Wszyscy byli skupieni co w połączeniu z nikłym światłem tworzyło atmosferę spisku. Słuchali śniadego mężczyzny o łysej głowie i sumiastych wąsach.
- Nie możemy zawieść ludzi morza, potrzebują pomocy Bractwa. Dlatego ruszymy batyskafami, zakradniemy się do leguny, a jeśli będzie trzeba to przetniemy sieć i uwolnimy Oroyme. - mówił Mat Tadżyk.
- A co jeśli oni nie chcą być uwolnieni. - zapytał ryży marynarz o lisiej twarzy.
- A kto by chciał siedzieć za kratkami?
- Krzywda im się ponoć nie dzieje. Jak sprawa się wyjaśni to Szejk ich wypuści.
- Ufasz Torchademu?
- W sprawie Oroyme... tak.
- Wiemy, że są niewinni i dlatego musimy ich uwolnić.
- Wszystko cacy, ale skąd szpony?
- Mam swoje źródła.
- Zdradzisz je?
- To nie twój interes.
- Ależ jasne, że mój. Wszyscy jesteśmy w tej samej szalupie, całe bractwo. Jeśli zakładając szejk wywęszy, że ktoś z nas zakładając handluje z Masrą to zakładając skopie nam tyłki. I wiecie co, mam dość tego. Ja wam mówię, że trzeba czekać, ale jeśli chcecie dać się prowadzić temu pajacowi w sieci, to nie będę wam przeszkadzał. Pomyślnych wiatrów.
- lis wstał od stołu przewracając krzesło i wyszedł z sali zgromadzenia.
- Ktoś jeszcze chce podkulić ogon? - zapytał mat, marynarze spojrzeli po sobie ale nikt więcej się nie ruszył.
- Świetnie, kończymy, i jak znajdziecie Burtona przyprowadźcie go do mnie. Musimy sobie coś wyjaśnić. - Tankowiec rzeczywiście ukrywał niejedną tajemnicę, ale zupełnie nie te których spodziewali się szpiedzy. A coś im mówiło, że nadal widzieli jedynie czubek góry lodowej.
W wieczór przed zrównaniem nocy i dnia Maya niewolnica ujrzała światło na niebie, i czując że tam czeka pan ponad lordami opuściła męża swego i ruszyła za światłem.
Ω


Przed katedrą pieła się drewniana wieża zbudowana przez wiernych, na samym szczycie położono szeroką cynową misę i napełniono ją olejem by na noc rozpalić, tak by jasny płomień jak mała latarnia wskazywał drogę do świątyni. Tak samo przy wszystkich domach rozpalano latarnie i lampiony, lub też wystawiano świecę w oknach. Tak działo się w święto świateł, na pamiątkę podróży Mayi, i jako drogowskaz dla szukających wiary.


Z szczytu Złotej Wieży Ayan skrzył się jak niebo pełne gwiazd płynnie przechodząc w granat kosmosu. Najwyższą z sal rozjaśniał płomień świecy osadzonej w lichwiarzu na zastawionym do kolacji stole. Przy jednym końcu siedziała Aspazja, przy drugim blondwłosa kobieta, z warkoczem opiętym wokół głowy. Ubrana była w czarno biały mundur pozbawiony insygni. Poza nimi nikogo w wieży nie było, żadnych gości , obsługi, pracowników. Nawet innych stołów. Tylko dwie kobiety.
- Zaskoczona? - zapytała kobieta w mundurze, uśmiechnęła się, miała pełne usta dodatkowo podkreślone krwiście czerwoną szminką. - Musieliśmy mieć pewność, że rozmowa odbędzie się bez obserwatorów.
- Tak, to dość niezwykłe miejsce Pani...
- Hermes

- To zwykle męskie imię

- Nas nie interesuje to co zwykłe - spojrzała na Aspazje. - Mamy nadzieje, że to nie obraża Twoich uczuć?
- Nie, dopóki nie wmawiasz, że jestem ręką boga. My?
- Jestem tylko posłańcem. I mam dla ciebie wiadomość z Olimpu. A wiele się dzieje, wielu jest ludzi, którzy pragną jego skarbów i tajemnic. Ale niech to nie spędza tobie snu z powiek, ale to nie wszystko. Twoja Odyseja zainspirowało Twoje siostry.
- Moje siostry?
- Tak. Obydwie wybrały podróż swoim szlakiem. Ale tak jak i Ty nie wiedzą jak silne są więzy krwi. Spójrz w niebo. Widzisz gwiazdy. Współcześni tego nie wiedzą, lecz każda z nich połączona jest wrotami z pozostałymi. Jeśli jedna zgaśnie, co stanie się z pozostałymi? To co robisz wpływa na rodzinę, nawet jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy. To co zdarzy się siostrom, odbije się w Tobie. To ostrzeżenie i przestroga.


Jedzenie przestało Aspazji smakowac. Świeże ostrygi, zakrapiane aromatycznym octem, jakieś tutejsze małe rybki pachnące jeszcze drzewem, w którym były wędzone, dziwne owoce w kolorze złota o smaku jednocześnie cierpkim i słodkim, potrawy, za którymi zazwyczaj przepadała. Odłożyła na bok wykrochmaloną śnieżnobiałą serwetkę i gwałtownie odsunęła krzesło. Wyszła na balkon. Jeszcze nie przywykła do roztaczających się z niego widoków, musiała przełamać lęk by oprzeć się o balustradę. W Ayan nie można było być arystokratą z lękiem wysokości. Wszystko działo się w tej Wieży. Teraz blondwłosa kobieta podążyła za panną Mecouri.
- Hermes! –baronówna odwróciła się gwałtownie, gdy poczuła na ramieniu dłoń rozmówczyni , majestat bijący od tej postaci powstrzymał jednak wybuch Aspazji. Przynajmniej na chwilę – Pani... –kontynuowała spokojniej - to mój ojciec ? Prawda? To jego sprawka , że się widzimy?
Hermes parsknęła śmiechem. Nagła wesołość zmieniła jej ładną twarz w dziwną karykaturę.Wąskie wyszminkowane usta rozciągnęły się nadmiernie, drobne zmarszczki wokół oczu pogłębiły się, w prawym policzku zarysował się dziecinny dołek, podbródek wysunął się do przodu. Wyglądała jak skrzat z dziecięcych baśni. Zmieszana tym widokiem Aspazja odwróciła wzrok.
- Bezbożnica z ciebie Aspazjo - zabrzmiało to dziwacznie ale życzliwie – Nie przekreślaj całego doświadczenia 30 lat. Czy, jak to się mówi, nie wylewaj dziecka z kąpielą.

A miasto w dole oddalało się. Aspazja już ledwie widziała ludzkie sylwetki, barwy zlewały się, zniknęły odgłosy gwarnego życia, słychać było tylko wzmagający się wiatr i dzwoniące na nim szczeble balustrady. Ubranie w ogóle nie chroniło przed chłodem. Zerwana z ramion chusta zakręciła koło i odleciała gdzieś w dal. Tylko misterna fryzura Hermes pozostawała nieskazitelna. Aspazji szumiało w głowie. Nie pamiętała ile wypiła do kolacji wina.

- Odnajdź w sobie trochę wiary, dziewczyno.
- W co? W rój?
–emocje wzięły górę, tyle dobrego, że nie krzyczała - Powiedz mu, żeby się pocałował w dupę.
Hermes, co za idiotyczne imię. Jedność sztuki, nauki i całej tej mistycznej sieczki. Wzdrygnęła się. Nie uważała religii za szczególne zło, póki ta nie ładowała jej się do głowy.

Wiatr wprawiał balustradę w coraz większy rezonans. Aspazja przełykała ślinę, powstrzymując płacz. To się musi skończyć, ma 30 lat, nie może nadal bać się srogiego ojca. Podskoczyła, gdy silny podmuch zatrzasnął drzwi od tarasu. Została na nim sama. Hermes była już po drugiej stronie, stamtąd Aspazja usłyszała jej odpowiedź.
- We mnie. I pamiętaj o siostrach.
Kobieta za szybą oddalała się. Po chwili drzwi otworzyły się. Pokój był pusty. Aspazja weszła do niego na miękkich nogach. Za to dostrzegła w otoczeniu nowe szczegóły, pod ścianami były jednak jakieś gabloty, kilka rozwieszonych starych map pokazywało nieznane szlaki, szmaragdowy dywan przykrywał deski podłogi. Miał podwinięty jeden koniec , Aspazja pochyliła się żeby go poprawić. Drżały jej ręce.
Jakie siostry?
Miała tylko kuzynów , dwóch, za żadnym nie tęskniła, choć jeden był jej kiedyś bliski. Dziś nie chciała z Mercorimi mieć nic wspólnego. Niech tworzą swój rój bez jej udziału.

Trawił ją jednak niepokój. Uczucie przypominające swędzenie, które mówiło, że jeśli się postara, wszystko się wyjaśni.

Postanowiła się nie starać, przynajmniej jeszcze jakiś czas.
 
__________________
Efekt masy sam się nie zrobi, per aspera ad astra

Ostatnio edytowane przez behemot : 23-08-2010 o 22:14. Powód: Post jest kompilacją wpisów wszystkich użytkowników. Do scalenia doszło po padzie serwera i utracie wcześniejszych danych.
behemot jest offline