Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 10:36   #4
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
POSTY GRACZY

VINCENT LAFAYETTE


Natłok myśli, emocji, obrazów przyprawił Lafayetta o ból głowy. I głód. Zew Morfeum narastał w nim od momentu, gdy spojrzał na dziwaczny sztylet i teraz domagał się zaspokojenia bez chwili zwłoki. Vincent nie przeszedł przecznicy, nim zaczął się pocić, a żołądek przewrócił mu się na lewą stronę. W ustronnym zaułku Sennot Parku zwymiotował gęstą czarną mazią.

Pięknie. Przełknąłeś dzisiaj coś poza kawą?

Nie mogąc znaleźć taksówki wsiadł w zatłoczony tramwaj. Młody kieszonkowiec, który uznał bogatego dziwaka za łatwy cel, musiał się ciężko zdziwić, gdy wyciągnął z kieszeni niedoszłej ofiary swój własny portfel. Lafayette obdarzył dzieciaka tajemniczym uśmiechem, a ten speszony zwiał gdzieś na tyły pojazdu, po czym wysiadł na najbliższym przystanku.
***

Skórzany fotel, przytulne otoczenie własnego gabinetu, regały z książkami sięgające niemal pod wysoki sufit pomieszczenia. Żadnych kostiumów czy rekwizytów magika - prosto, schludnie, elegancko. Niestosownie nowoczesny jak na to pomieszczenie gramofon odtwarza jakiś fortepianowy koncert. Chyba Chopin.
Na biurku, w zasięgu ręki srebrna tacka, na niej prosta strzykawka marki Record zwieńczona cienką igłą numer osiemnaście. Obok niewielki szklany flakonik opatrzony etykietą "Morphium Muriaticum". Wszystko to, nieco zniekształcone, odbija się w wypolerowanej na błysk powierzchni tacki. Samotna, lekko zabarwiona czerwienią kropla na końcu pustej strzykawki z wolna szykuje się do opadnięcia na lustrzaną taflę.

Lafayette siedział w fotelu, analizując ten widok jak najpiękniejszą martwą naturę pędzla starych mistrzów.

Wrócił myślami do sprawy Victora Prooda. Jakże inaczej wyglądał problem z tej perspektywy. Jakież wszystko stało się teraz jasne i oczywiste.

Pożeracze, Ghule, Starsi Bogowie... i dwa słowa, które dźwięczały mu gdzieś z tyłu głowy, odkąd opuścił mieszkanie na Essex Street. Słowa wywołujące w nim drżenie niezdrowej ekscytacji. Zakazany owoc doby racjonalizmu. Dwa słowa których żaden iluzjonista nigdy lekkomyślnie nie użyje razem:

Prawdziwa Magia.

Uświadomił sobie właśnie. że te, lub podobne uczucia towarzyszyły mu już nieraz w przeszłości. Nie na skutek działania morfiny, choć bez niej zapewne nigdy nie dobiłyby się do świadomości. To się działo po każdym spotkaniu z profesorem Proodem. Proste i dobre uczucie. Głupia, dziecięca wiara w czary, która wieki temu pchnęła go do badań okultystycznych i pokazów magii. Uczucie było zwykle równie silne i odurzające, co ulotne - rozwiewało się pod naporem zacietrzewionej logiki, zanim dotarł do domu.

Boże, z jaką jasnością mógł widzieć i przeżywać to teraz. Cały świat wokół niego stał się logiczny i przejrzysty.

- Po co Victor namalował Znak Starszych Bogów nad łóżkiem? - spytał Lafayette sam siebie, po czym uśmiechnął się dobrotliwie - No chyba nie dla zaimponowania pannie Duvarro.

- Nie, mój równie błyskotliwy, co przystojny rozmówco. Logiczne i oczywiste wyjaśnienie jest jedno: chronił się przed demonami. Być może tymi samymi, które zrobiły ten odrażająco nieestetyczny sztylet.

- No dobrze, dlaczego zatem go zamalował?

Na to pytanie nie znalazł odpowiedzi. Specyfika morfinowego raju nie pozwoliła mu jednak się tym zmartwić. Dowie się, zrozumie, nie dziś to jutro, nie jutro to... w swoim czasie. Skoro jednak jego umysł pozostawał w stanie błogosławionego chemicznego geniuszu, postanowił czymprędzej rozważyć kolejne pytanie:

- Powiedz mi, o Mistrzu, czy Victor Prood zabił Angelinę Duvarro?

- To oczywiste jak słońce, przecież wszystkie dowody świadczą przeciwko niemu.

- No jasne, to pytanie było raczej retoryczne. A jak myślisz, o umyśle absolutny, dlaczego tak postąpił?

- Czyś mój uczony kolego nie czytał jego notatek - wyjaśnił to tam prosto i przejrzyście. Pozwól, że ci zapiszę, byś po opuszczeniu krainy mądrości przypadkiem nie zapomniał.

***

Czarodziejska podróż nie trwała tym razem nawet pół godziny - dziwne jak na dziesięć centygramów najmocniejszego roztworu. Dla nowicjusza byłoby to wielokrotne przekroczenie dawki śmiertelnej. Powód do dumy, czy niepokoju? Spojrzał na trzymaną w ręku kartkę papieru. Pomysły, które przychodziły mu do głowy w czasie morfinowego tripu nie przypominały alkoholowego czy kokainowego bełkotu. To był główny powód dla którego, Vincent się uzależnił. Pomysły bywały błyskotliwe, bywały genialne, w najgorszym razie zwyczajnie dziwne.

Tym razem nierówne, koślawe litery głosiły co następuje:
Cytat:
ProOd ZabiŁ poniewarZ trOpi PoŻeracza poNIEWaż Zmazał ZNAk StaRSZyCH poNIEWaż Zmazał ZNAk PONieważ BóG SZAtAn MagiA SĄ PRAWDZIWE poniewaŻ ChciAŁ być JAK poŻeracz ZrozumieĆ PoŻeracza ZŁOwiĆ POŻERACZA POŻEraCZ NiE JEst BOgieM PoŻerACZ NIE JEst SZAtANem PoŻeracZ jeST Złem PoŻeraCZ jest ZŁEM POŻERACZ JEST POżeraCZ jest ROSJANINEM z FAbRyKI


Przeczytał trzykrotnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W końcu westchnął i schował kartkę do kieszeni, po czym poszedł do łazienki i doprowadził się do porządku. Po chwili rześki i przyjemnie odprężony wsiadał do podstawionej dorożki.

Siadając do swojego rytuału zakładał, że na umówioną kolację się spóźni - niepokojąco krótki czas trwania etapu błogości spowodował, że do Świętego Jerzego dotarł jako pierwszy.


AMANDA GORDON


Sześć. Dokładnie sześć uderzeń wielkiego starego zegara przebrzmiało, kiedy
Amanda usiadła skulona w głębokim fotelu, w saloniku, na piętrze. Owinęła szczelnie szlafrok i przymknęła oczy. Nawet kąpiel nie zdoła jej odprężyć.

Musiała pomyśleć. To wszystko było nie tak! Victor, którego widziała na zdjęciach, nie był zupełnie tym człowiekiem, którego znała. Gdzie się podział ten ciepły, inteligentny i zadbany mężczyzna? Jak to się stało, że zmienił się w brudne, wściekłe zwierzę?
Teraz słowa Petroturekulusa nabierały sensu. Wszystko wskazywało na to, że Victor popadł w obłęd. Ale co było jego przyczyną? I czy mógł być na tyle szalony, żeby zamordować człowieka? Z drugiej strony co robiła w takiej dzielnicy kobieta z dobrej rodziny?? A może to śmierć Angeliny tak nim wstrząsnęła? No i dlaczego zrezygnował z leczenia, dlaczego nie szukał pomocy??
Obejrzane zdjęcia wstrząsnęły nią głęboko. Ta twarz… jakby siedział w nim… demon.
Trzeba koniecznie podążyć tropem sprawy, którą zajmował się Victor. To ona musi mieć związek ze zmianami, które w nim zaszły… i z tym ohydnym morderstwem. Mimo wszystko nadal przekonana była o jego niewinności.


Pogrążona w niewesołych myślach i obrazach pełnych krwi, które miała przed oczami, o mało nie zapomniała o upływającym czasie.
Zerwała się z miejsca i szybko podążyła do garderoby. 10 minut później ubrana w szykowne spodnium prosto z Paryża schodziła po schodach. W holu założyła jeszcze pasujący kapelusik oraz umalowała usta.
Stojąc przy drzwiach nagle przyszło jej coś do głowy. Zawahała się chwilę, ale wzruszywszy ramionami, sięgnęła po telefon i zadzwoniła jeszcze raz do redakcji. Zamieściła ogłoszenie, mające znaleźć się w prasie jeszcze w wieczornym wydaniu, o następującej treści:



Zostawiła też wiadomość Porterowi, żeby informował ją o ewtl. zgłoszeniach i powtarzał dla niej to ogłoszenie w każdym wydaniu.

Po chwili jechała już po raz kolejny tego dnia, taksówką na umówioną kolację w „Świętym Jerzym”.

***


W restauracji czekał już Lafayette. Przywitała się więc i zajęła miejsce przy stoliku.
W oczekiwaniu na resztę towarzystwa sączyła zamówiony aperitif.


DWIGHT GARRETT


Pięć tysięcy stóp kwadratowych powierzchni i ponad sześć metrów w górę do kopulastego sufitu w stylu imperialnym, którego nie powstydziłby się sam pieprzony papież w Rzymie. W takim lobby Hotelu the Fairmont Copley Plaza, siedząc w skórzanym fotelu pomiędzy kolumnami z włoskiego marmuru, człowiek czuje się jak karzeł który zaplątał się przypadkiem do domu olbrzymów. Sprzedaż samych kryształów z wiszących nade mną kandelabrów mogłaby zapewne podratować budżet krajowy.

Przynajmniej miałem na sobie dobry garnitur, który założyłem gdy tylko wyszedłem spod prysznica, bez tego czułbym się tutaj conamniej jak jaskiniowiec. Lobby i jego blichtr były przytłaczające, jeżeli nie byłeś sułtanem, ale było coś, co sprawiało, że siedziałem tu z przyjemnością, przeglądając najświeższą gazetę. Mieli tu kurewsko dobrego pianistę, którego było stąd nawet widać, zza dalekich przepierzeń kryjących za sobą wspaniałą hotelową restaurację. Jego soczysty, bezbłędny ragtime sączył się w moje uszy, i gdyby nie to, że trzeba było zaraz wychodzić na kolację, z pewnością ruszyłbym prosto do tego przybytku, aby posłuchać tego fachowca z bliska, a przy okazji napić się czegoś dla pokrzepienia duszy.
Dogasiłem szlugę w popielnicy, na którą robotnik budowlany musiałby pewnie pracować okrągły rok, zwinąłem w rulon świeżo nabytą mapę miasta i wyszedłem powolnym krokiem na ulicę.


Wielkość obrazka została zmieniona. Kliknij ten pasek aby zobaczyć pełny rozmiar. Oryginał ma rozmiar 1200x964.


Obserwowałem, jak hotel the Fairmont Copley Plaza znika w zaparowanym bocznym lusterku taksówki, która wiozła mnie na Massachusetts Avenue. Kaprawy kierowca obserwował z kolei mnie z przedniego siedzenia jakbym był jakimś zjawiskiem pogodowym. Miałem nadzieję, że w "Świętym Jerzym" nie mają świętych barmanów, którzy odmówią obcemu szklaneczki czegoś mocniejszego.

Byłem sporo przed czasem, ale taki też był mój plan. Restauracja była elegancka, oddałem płaszcz w pachnącej dobrymi cygarami szatni i natknąłem się na cerberusa żądającego nazwiska celem sprawdzenia rezerwacji. Okazało się, że Mr.Stypper zajął się wszystkim i wkrótce poinformowano mnie, przy którym to stoliku czeka na mnie moje miejsce. Z dalszej odległości obejrzałem wskazany stół, na razie nie było przy nim nikogo. Na sali jednak stanąłem w cieniu wielkiej paproci, nie trwało długo zanim nie odciągnąłem na bok faceta wyglądającego już na pierwszy rzut oka na szefa sali.
- Słucham pana? - obrzucił fachowym wzrokiem mój garnitur.
- Czy mógłbym zająć miejsce przy tym oto stoliczku? - spytałem go najuprzejmiej jak umiałem, wskazując stolik znajdujący się na tyle blisko tego zarezerwowanego przez Teodora, a jednocześnie ukryty w dobrze zacienionym miejscu.
- Przykro mi...- wystudiowany uśmiech, powtarzany dziennie około tysiąca razy - Mamy pełną rezerwację. Na tamten stolik też.
- Ale teraz nikogo tam nie ma...- odpowiedziałem uśmiechem, nawet w połowie nie tak dobrym jak jego - Nie potrzebuję wiele czasu. Pół godziny, maksymalnie do godziny. Mam rezerwację obok, ale chwilowo potrzebuję odrobiny samotności.
Zabawne było patrzeć, jak uniesiona brew wraca idealnie na miejsce dokładnie w momencie gdy banknot zmieniał właściciela.
- Każdy z nas czasem jej potrzebuje. - odparł z miną filozofa - Ma pan szczęście. Rezerwacja akurat od dziewiątej.

Rozparłem się na wygodnym krześle i wykorzystując osłonę pięknej palmy oraz gazetę zadbałem, aby nie rzucać się w oczy. Do spotkania zostało jeszcze sporo ponad godzinę, zamówiłem więc na razie tylko mocną kawę i czekałem. Jeśli ta cała teoria spiskowa o niewinnym chłopczyku Victorze i tajemniczych "onych", którzy wrabiając go chcieli odwrócić uwagę od swoich brudnych sekretów, miała mieć sens - to raczej nie powinno ujść "ich" uwagi, że po całym mieście węszy powołana do celu wykrycia spisku grupa. Skoro zaś tak, gdybym był jednym z "tamtych", na pewno nie opuściłbym okazji do przyjrzenia się spotkaniom i postępom "śledczych". Tym bardziej że mieliby do tego środki, w tle tej zafajdanej historii widać było wyraźnie coraz pokaźniej wyglądające pieniądze.
Obserwowałem więc spokojnie zapełniającą się powoli salę, czekając na krewnych i znajomych królika. Potem miałem zamiar nie tylko obejrzeć sobie ich, ale jeszcze bardziej, czy na sali nie ma czasem kogoś kto się im przygląda, albo nie przyszedł w ślad za którymś z nich. Nikt z grupy mnie nie znał, więc wystarczyło nie rzucać się w oczy Teodorowi. Nie miałem zamiaru się ujawniać, dopóki nie nadejdzie odpowiedni moment, a jedynie słuchać i patrzeć.
Oczywiście, ktoś kto chciałby pokrzyżować plany grupy, mógłby stosować bardziej wyrafinowane metody niż ciągnący się ogon. Osobiście wybrałbym zwerbowanie któregoś z członków grupy, by mieć bezpośredni dostęp do stanu jej prac - ale przyjrzenie się im pod kątem znalezienia ewentualnej wtyczki wymagało bliższego poznania tych ludzi, na co jeszcze miałem czas. Póki co, w swoim towarzystwie, bez usztywniającego rozmowę obcego, być może powiedzą coś, czego bym od nich nie usłyszał po przedstawieniu się.

Tymczasem zaczęli przychodzić. Pierwszy był nienagannie ubrany człowiek o szacownym ryju wygolonym gładko na dupę niemowlaka, po zerknięciu do moich notatek nie trzeba było długo się zastanawiać, pasował raczej tylko na jednego. Lafayette, pachniał żabimi udkami na milę. Sprawiał dobre wrażenie, ale nie wolno było zapominać o jego profesji, którą było zawodowe robienie w chuja innych. Jako czekający samotnie, nie miał wiele do roboty poza oglądaniem sali i innych, więc nie poświęcałem mu więcej uwagi i wróciłem do studiowania wyników gonitw.
Zwróciłem tam oczy dopiero wtedy, gdy przy stoliku zjawił się kolejny gość. Tu nie było problemu z zestawieniem nazwiska z osobą, była to jedyna kobieta w grupie i co nietypowe na przedstawicielkę tej płci nie spóźniła się - w przeciwieństwie do zapraszającego, którego wciąż nie było. Ale gdy patrzyłem na Panienkę Amandę nie myślałem o Teodorze Stypperze. Wystarczył jeden rzut oka by stwierdzić: lalunia miała klasę. Do tego od razu było widać, że to jedna z panienek śpiących do późna i jadających śniadanka w łóżku na srebrnej tacce przyniesionej przez osobistą pokojówkę. Poza tym...Znacie to powiedzenie: ciało, które nie odpuszcza? W przypadku Panny Gordon nie tylko nie odpuszczało, ale nie robiło sobie nawet przerwy na kawę.

Jeśli wiecie, co mam na myśli.


LEONARD LYNCH


Rozmowa z doktorem Harringtonem przebiegała sprawnie...nie była może aż tak owocna, jednak lepsze to niż nic...przy okazji utwierdził się w przekonaniu, że profesor Prood umiał zjednywać sobie naprawdę ciekawych ludzi.
"Tak, ten idiota pewnie teraz popija drogą whiskey, zamknięty w swoim gabinecie gapiąc się na swój portret szpecący twarz"
Z dość poirytowaną miną wyszedł na korytarz sprzed gabinetu rektora...
Nigdy nie przepadał za "górą", zaczynając od sekretarek, które samym wzrokiem potrafiły przygnieść człowieka do ziemi...
Chłopak łapał ostatni zakręt, już miał wychodzić, gdy przypadkiem jego wzrok padł na olbrzymią tablicę korkową uwieszoną na przeciwległej ścianie...na całej powierzchni powpinane były kartki z maszynopisami...przedmiot, data, sala....jednym słowem terminy sesji...bez większego zgłębiania przepisał kolumny. To jeszcze bardziej podsyciło w nim napięcie...odwrócił głowę...i wzdrygnął się...mężczyzna wyłonił się jak spod ziemi...
- Dzień dobry – uśmiechnął się przymilnie w sposób zdradzający dość intencjonalny charakter nawiązanego kontaktu. – Jestem Brian Mac Macarty z „Bostońskiego Plotkarza”? Miałem okazję niechcący podsłuchać pana rozmowę z pracownikiem rektoratu. Domyślam się, że jest pan studentem Victora Prooda. Czy zechce poświęcić mi pan odrobinę czasu na rozmowę? Może jest w pobliżu jakaś kawiarnia lub inne miejsce?

Rudy, piegowaty, nazwisko zaczynające się dziwnym przedrostkiem...brakowało mu tylko butelki Whiskey w ręce i koniczyny w kieszeni, wtedy Irlandczyk byłby rozpoznawalny z odległości kilku mil:
-N-niestety, nie m-mam dużo czasu...rozumie pa...sesja- powiedział wskazując skinieniem na tablicę,
-Nie zajmę dużo czasu- był naprawdę upierdliwy...przynajmniej sprawiał takie wrażenie.
-Ehh...n-no dobrze- odpowiedział lekko zmieszany po czym zaprowadził go do małej, zapyziałej restauracji tuż obok gmachu Uniwersytetu, mimo tego jak zwykle świeciła pustkami...słabe jedzenie, ohydne napoje, "przemiła obsługa" i wystrój wnętrza, tak nostalgiczne i nudne, że człowiek chętnie powiesiłby się, chociażby na spłuczce w kiblu... -N-nazwa gaz-zety zdradza intencje- prychnął ironicznie siadając na końcu krzesła
-Może mi pan coś powiedzieć o doktorze Proodzie, jakim był człowiekiem, czy często zdarzały mu się napady szału, czy faktycznie ubliżał studentom?
-Ubliżał s-studentom- chłopaka zalała fala gorąca- k-kto takie b-brednie wygadywał? P-profesor Prood był dla nas miły, nigdy nawet nie podnosił n-na nas głosu,
"Wiem że to przesada, ale rozumiesz, że w tej sytuacji..."
-Na pewno. Pięć dolarów za potwierdzenie moich sugestia - uśmiechnął się
-Co?- kurtyna opadła...wszystko czego się spodziewał, po takim chujku...
-Pięć dolarów - uśmiech nie schodził mu z twarzy
Chłopak zacisnął zęby...Irlandczyk po minucie rozmowy rozpalił w nim ogień, chciał coś zniszczyć, coś uszkodzić, chociażby rąbnąć w ścianę
-Musiały być wcześniej jakieś objawy szaleństwa, znał pan jego zabitą dziewczynę, byli blisko?

-Wie pan co?- głos chłopaka tym razem brzmiał inaczej....był pewny siebie, rozpiął kurtkę i rozsiadł się na krześle
-No- to było coraz bardziej irytujące
"Nie, nie powinieneś go uderzać,
-Powiem panu coś w sekrecie- chłopak zrobił dość dramatyczną pauzę- na ucho- chłopak szepnął zachęcające gestem do zbliżenia głowy przez stół, dziennikarz z głupkowatym uśmiechem przybliżył twarz.
Chłopak lekko parsknął po czym chwycił mężczyznę za wystającego spod czapki pejsa
-To wszystko bzdury panie MacMac..profesor jej nie zabił...przynajmniej nie z własnej woli...poza tym...wie pan, kiedyś chciałem być dziennikarzem, ale patrząc na takie hieny jak pan stwierdzam, że w tych czasach jedynie najgorsze gówna mają szansę dostać się do...gazet...jeśli w ogóle tak można nazwać tego pańskiego szmatławca
-Oczywiście, zanotował to, zatem nie będę zabierał panu więcej czasu- powiedział obscenicznie strzepując rękę Douglasa ze swojej twarzy- życzę miłego dnia
-Ta, nawzajem- rzucił, po czym odczekał kilka minut czekając, aż ten dupek zniknie sprzed lokalu...w końcu się wynurzył, miał jeszcze trochę czasu, nie miał ochoty na spotkanie z kolejnym zapoconym i gapiącym się taksówkarzem, poszedł na piechotę w kierunku "Świętego Jerzego", po drodze zastanawiając się, kto dał tak beznadziejną nazwę jakiemukolwiek lokalowi....
-Bardziej pasuje na parafię- rzucił w nicość zalegającą dookoła, w końcu dotarł i zaczął żałować, że nie miał okazji jeszcze raz odwiedzić swojego mieszkania...był cały przemoczony, z potarganymi włosami, rozpiętą koszulą i parasolem pod pachą, przed wejściem poprawił koszulę i krawat po czym wszedł do środka, tym razem oddał swoje rzeczy do szatni...wszystko prócz torby w której miał najważniejsze rzeczy, z daleka wypatrzył siedzących przy jednym stoliku Lafayette'a i pannę Gordon, znów był spięty...nienawidził eleganckich miejsc...nie pasował do nich, wszystko w tym miejscu go przytłaczało....przywitał się z siedzącymi, usiadł i czekał bez słowa na przyjście reszty, przy okazji sprawdzając zapis w notesie dotyczący zbliżającej się sesji
"Po prostu wspaniale...na dobry początek tygodnia, poniedziałek czysta historia, środa- sztuka i muzealnictwo, czwartek- folklorystyka, piątek- antropologia religii, tak na koniec...już trzeci rok...mimo iż studia w tej sytuacji stawiał na drugim planie, nie mógł całkowicie tego zignorować...w końcu to już trzeci rok.
"Jakoś przeżyjemy..."
Chłopak od razu spochmurniał, miał nadzieję, że cały ten proces chociaż w małym stopniu rozwlecze się jak najbardziej...do tego ta cała sprawa
-upchnął notes do torby.


WALTER CHOPP


„Massachusetts Avenue... to w sumie niedaleko mnie. Którą mamy godzinę? Już po czwartej – akurat dojdę do domu i trochę się ogarnę, bo jestem przemoczony i zresztą dosyć mam tego cholernego garnituru. Podjadę tramwajem, bo to zawsze trochę szybciej” - myśląc to, Walter wsiadł do nadjeżdżającego pojazdu. W środku był dosyć spory tłok, w końcu to godziny szczytu, więc nawet się nie rozglądał za wolnym miejscem. Stanął na końcu wagonu i mocno trzymając się poręczy poddał się bezwolnie rytmowi tramwaju. Przymknął na chwilę oczy i ujrzał wnętrze kawiarni, w której poznał dzisiaj czwórkę przyjaciół Victora... „Jacy oni są różni od siebie... Amanda – ma klasę, to na pewno... ja już tak dawno nie interesowałem się kobietami” - wyjął zegarek i spojrzał na uśmiechającą się za zdjęcia na pokrywce kasztanowowłosą piękną dziewczynę. „Leonard – student, jeszcze młody i taki wystraszony... Hiddink – nie lubię takich typów – ważniak; Lafayette – to jest osobowość, ma w sobie coś z Victora – też jest tajemniczy i ma podejrzane zajęcia. Myślę, że z nich wszystkich, on najlepiej musiał znać Prooda, łączyły ich wspólne zainteresowania...”
Po jakichś 20 minutach tramwaj dotarł do przystanku w pobliżu domu Waltera.
„...zresztą muszę z nim porozmawiać o rekomendacji, jaką może mi załatwić – bo bez tego ciężko chyba będzie o pracę w Duvarro, swoją drogą to dziwne, że w firmie rodzinnej pojawił się jakiś udziałowiec spoza rodziny, trzeba będzie jakoś sprawdzić tego Harolda Figgingsa – kim jest ten facet, może to właśnie ten typ, który załatwił ten kontrakt, razem z którym pojawili Ruscy się w firmie. Ci Ruscy na pewno muszą mieć znaczenie dla sprawy...”
Wszedł do bramy swojej kamienicy i po dotarciu na czwarte piętro, przekręcił klucz w drzwiach. Zdejmując przemoczony garnitur, szukał wzrokiem najlepszego miejsca, żeby go rozwiesić. Finalnie garnitur zawisł nad wanną w łazience, a Walter stanął w kuchni przy oknie popijając kranówę ze szklanki.
„...może wypadałoby przyjrzeć się jeszcze sprawie zaginięcia ojca Angeli – w sumie chyba nie za dużo o tym wiemy. To może rzucić jakieś światło – może to stało się wtedy, kiedy Rusy przyszli do pracy, kto wie? Prawdę mówiąc, to nie za dużo się dowiedziałem. Boję się, że inni będą mieli więcej informacji. Mam tylko nadzieję, że nie wpadną na pomysł wykluczenia mnie z grupy, jeśli rzeczywiście okaże się, że nie za wiele przyniosłem. Muszę tam przecież być, bo muszę odzyskać Muriel. Trzeba wszystko, czego się dowiedziałem przedstawić w odpowiedni sposób. Czemu tylko, do jasnej cholery, nie słuchałem i nie docierało do mnie, co Vincent mówił o tych rytuałach, że to niby związek miało z Muriel. Szkoda, bo to chyba mogłoby się teraz przydać. Lafayette. Tak, on powinien coś na te tematy wiedzieć. No i Hiddink, on też coś wspominał o jakichś badaniach Indian – może to ten trop. Ojciec Angeli, tak, jej ojciec, to jego powinniśmy teraz szukać, on tu musi być kluczem...”
Przeglądał szafę szukając czegoś lżejszego na dzisiejszą okazję, żeby wreszcie uwolnić się od garnituru.
„...dwa miesiące urlopu, a ja nie mam się w co ubrać... same ciężkie garnitury... jak ja żyłem przez ten czas... o jest jakaś marynarka.... Widzę, że sprzed wojny jeszcze, ale powinna pasować...”
Wreszcie lżej ubrany, wyszedł z domu i spacerkiem skierował się w stronę „Świętego Jerzego”. Po drodze kupił ulubione niegdyś Lucki Strike'i i paląc jednego za drugim cieszył się jak dziecko. Wchodząc do lokalu, od razu zobaczył stolik na sali po prawej stronie od wejścia i przywitał się z Lafayettem, Amandą oraz Douglasem. Spojrzał na zegarek i powiedział zajmując miejsce:
-Jest pięć po. Teodor się spóźnia? Na razie jesteśmy sami?


HERBERT J. HIDDINK


Czasu nie pozostało wiele, tym niemniej Hiddink nie miał najmniejsze ochoty pozostawać w tej dzielnicy dłużej, niż to było konieczne. A godzina w „Restauracji Parkowej” dłużyłaby się nieznośnie. Po za tym Herbert zaczął być głodny, a zbyt szanował swój układ trawienny, by ryzykować zjedzenie w tej spelunie czegokolwiek. Nie pozostało mu nic innego jak skorzystać z aparatu i wezwać taksówkę. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki już po dziesięciu minutach znalazł się na Hanover Street by wejść do knajpki Lucia Ristorante. W tym wypadku nazwa też była nieco na wyrost, ale właściciel nota bene Włoch serwował jedną z lepszych lazanii w Bostonie, w dodatku knajpka była czysta, przytulna, a dość wysokie ceny działały odstraszająco na uboższą klientelę. Jedynym mankamentem było, to iż nie można było się napić chianti, jak zaledwie rok wcześnie, ba przez te świrnięte dewotki obu płci z Amerykańskiego Towarzystwa Krzewienia Wstrzemięźliwości, co za idiotyczna nazwa, nawet nie można było napić się zwykłego piwa. Pozostała mu tylko niezawodna cola. Tej na razie nie zabronili.
Pokrzepiony obfitym posiłkiem zapalił nowe cygaro, to też nie było zabronione, choć Herbert nie dałby głowy, czy kiedyś nie wezmą się za palaczy. Odczekał kilka minut, by obiad ułożył się właściwie i wrócił taksówką do „Restauracji Parkowej”.

Pan Barcetto okazał się być drobny i szczupłym makaroniarzem zupełnie nie pasującym do meliny, w której pracował. Parę dolców na dzień dobry przyjął z zadowoleniem, jednak nie udzielił zbyt wielu informacji. Restauracyjny telefon służył bowiem tubylcom w kontakcie ze światem. Dzwoniono często, ale Barcetto nie kojarzył, by ktokolwiek wzywał policję.
Nagabywany powiedział jednak coś ciekawego. Otóż sam się zdziwił tak szybką obecnością policji. Herbert wyciągnął jeszcze z niego adres posterunku i że dzielnicowym jest Harry O’Connel. Dyskretne wręczenie mu pięciu dolców pomogło jedynie tyle, że skierował Herberta do panny Esmeraldy. Leciwej starszej pani i babci klozetowej w jednym. Ta miła staruszka zajmowała posterunek tuż nieopodal budki telefonicznej. Hiddink wpierw skorzystał z przybytku wręczając pannie Esmeraldzie całego dolara, czym zjednał sobie jej przychylność. Gdy pochwalił zaś porządek w WC wywołał uśmiech zadowolenia na jej twarzy. Po tym już łatwo dowiedział się, że w wieczór zbrodni kilku policjantów kręciło się w pobliżu restauracji i korzystali z kibelka. Wyglądało jakby na coś czekali i nawet panna Esmeralda pomyślała, że mają jakąś akcję. Szczególnie w pamięci utkwił jej jeden. Wysoki, postawny czterdziestolatek. Staruszka nie przypominała sobie, by ktokolwiek dzwonił na policję i Hiddink jej wierzył.
W istocie prawdopodobnie nikt nie dzwonił na policję, a przedstawiciele prawa byli ewidentnie przez kogoś ustawieni. Tylko przez kogo. Było już późno i Herbert zrezygnował z odwiedzenia miejscowego posterunku. To byłoby czasochłonne i być może niebezpieczne dla pojedynczego człowieka. Postanowił, ze najwyższy czas udać się na spotkanie, by podzielić się z innymi zdobytymi informacjami, jak i dowiedzieć się nowości w sprawie.
Nim jednak zawitał do „Świętego Jerzego” wrócił do biura. Kate już wprawdzie poszła do domu, ale nie była mu potrzebna. Nienormowane godziny pracy miały w sobie tyle dobrego, że praktycznie miał dostęp do biura przez całą dobę. Także do łazienki zarządu, gdzie w spokoju wziął prysznic i odświeżył się. Jeszcze tylko wyciągnął smoking z szafy przeznaczony na służbowe wieczorne spotkania, jak i całą resztę koniecznej męskiej toalety, by po chwili przejrzeć się w lustrze w zupełnie nowym, eleganckim wcieleniu. Herbert lubił swój smoking. Czarny go wyszczuplał. Spojrzał na zegarek. Powinien zdążyć na czas. Postanowił wziąć także swojego bentleya. Przesiadywania w taksówkach miał na dziś dość. Ruch uliczny był nieco większy niż zwykle o tej porze. Wszedł więc do „Świętego Jerzego” kilka minut po siódmej wieczorem. Niewielkie spóźnienie wprawiło go w lekkie zdenerwowanie. Nie lubił się spóźniać jeszcze bardziej, niż czekać na spóźnialskich. Z ulgą, ale i pewnym niepokojem stwierdził, że nie jest ostatni.
 
Armiel jest offline