Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-08-2010, 15:11   #9
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
(To jest mój ostatni post jaki wrzuciłem na forum przed utratą danych) - myślę, że nie oglądając się za siebie pójdziemy dalej do przodu i powtórzymy ostatnią kolejkę)

BOSTON, 19 czerwca 1921 roku


Walter Chopp



Dominic Duvarro miał rację. Słońce osuszające kałuże po wczorajszej ulewie doprowadziło do tego, że fetor nieczystości stał się bardziej wyczuwalny. Przytłumił inne zapachy: błota, butwienia i zwierzęcej sierści. Nie zmieniało to faktu, że miasto cuchnęło.

Barman traktował cię już prawie jak znajomego. Nie było więc trudno wyciągnąć z niego jakichkolwiek informacji. Gdyby takowe posiadał. Ale nie znała żadnego Ciemoszko czy Ciemoszki. Nie zna żadnego Czesława. Zauważyłeś, że zadając kolejne pytania zostałeś zakwalifikowany w oczach właściciela baru jako „osoba podejrzana”. Jego wcześniej przychylne nastawienie zmieniło się w profesjonalne zainteresowanie, pozbawione jednak właściwych emocji. Możliwe, ze wziął cię za gliniarza lub prywatnego detektywa węszącego koło jakiejś sprawy niebezpiecznie blisko jego interesu. W czasach i w miejscu takim jak to, gdzie zapewne do herbaty dolewano coś więcej niż sok malinowy, takie pytania zwracały niepotrzebną uwagę. A tego wolałeś raczej uniknąć patrząc na posturę i gębę barmana. Bez wątpienia nie wyglądał na kogoś, komu robotnicy z okolicznych fabryk mogą bruździć.

Telefon był w barze, więc zadzwoniłeś do Patricka. Odebrał po chwili i przekazał ci, że nadal nic nie ustalił ponad to, co już powiedział ci wczoraj. Nóż jest repliką ale dość starą.- styl wykonania, zmiany i tym podobne czynniki pozwalają szacować jego pochodzenie na XV-XVI wiek. Styl szlifowania metalu i różne detale sugerują szkołę francuskiego kowalstwa z tamtego okresu.

Wsiadłeś do tramwaju i po kilku przesiadkach dotarłeś pod szpital. Idąc jednak szpitalnym korytarzem wydawało ci się, że dostrzegasz znajomą sylwetkę sztukmistrza znikającą za zakrętem korytarza.


Vincent Lafayette


Czerwiec po wcześniejszych burzach stał się nieznośnie ciepły. Smród unoszący się nad miastem powoli stawał się nie do zniesienia. Co wrażliwsi przechodnie – szczególnie damy – nie kryjąc obrzydzenia – zasłaniali sobie usta chusteczkami, co nie było takim złym pomysłem. Szczególnie, jeśli szmatkę dałoby się zwilżyć odrobiną dobrych perfum.

Mimo słonecznego dnia czułeś, że jesteś w dość „mrocznym” nastroju. Jakby coś złowrogiego wisiało nad Bostonem, a ty jako jeden z nielicznych, czy też może jedynych, wyczuwałeś to przez skórę, kiedy wszyscy inni czuli jedynie odór ekskrementów.

W ponurym, dość fatalistycznym nastroju, dotarłeś do szpitala niespełna pół godziny po południu. Miałeś nadzieję, że jeszcze ktoś z „ekipy śledczej” wpadł na pomysł, aby odwiedzić Styppera.

Teodor okazał się być jednak sam. Powitał cię ze zbolałą miną, wyrywając się z drzemki, kiedy wchodziłeś do pokoju.

- Witam pana serdecznie, panie Lafayette – uśmiechnął się z niekłamaną radością na twój widok. – Już zacząłem się martwić.
W tym samym momencie ktoś zapukał do drzwi i w wejściu stanął pan Walter Chopp.

- Witam serdecznie, Walterze – uśmiechnął się Teodor jeszcze promienniej.

Najwyraźniej szpitalna nuda nie jest czymś, co sprzedawca nieruchomości znosi najlepiej.



Leonard D. Lynch



Do „leża” Malcolma dotarłeś w niespełna pół godziny więc prawie w samo południe znów dobijałeś się do zamkniętych drzwi. W końcu zostałeś wpuszczony do środka i stanąłeś oko w oko z jednym z pomocników Malcolma – niejakim Arturem.
Delikatnie mówiąc był to najmniej lubiany przez ciebie członek zespołu Malcolma. Służalczy, wredny, wyniosły i niemiły.

- Malcolma nie ma, Leo – powiedział spokojnie. – Ale przyszły wstępne badania próbek. Na nożu nie było żadnych substancji obcych.

- A gdzie jest Malcolm?

- Dzisiaj rano zadzwonił – wyjaśnił niechętnie Artur. – Mówił że źle się czuje i że weźmie sobie wolne dzisiaj.

Uczucie niepokoju zakiełkowało w twoim sercu.

- A ... a sztylet? – wyjąkałeś

- Wziął go ze sobą – odpowiedział Artur. – Chciał jeszcze coś sprawdzić w domu.

To ci wystarczyło. Kierowany złym przeczuciem złapałeś najbliższą taksówkę chwilę przypominając sobie adres mieszkania kolegi.

Po dwudziestu minutach, uboższy o 12 centów, dotarłeś na miejsce. Zwykła czynszowa kamienica w średniozamożnej części miasta.

Malcolm mieszkał na drugim piętrze. Wspiąłeś się po trzeszczących schodach o mało nie zderzając się z rozwrzeszczaną dzieciarnią zbiegającą z poddasza na sam dół.

Malcolm otworzył dopiero po czwartym naprawdę długim dzwonku.

Wyglądał na niewyspanego – podkrążone oczy, szara cera i ogólnie ciężki chód. Zdziwił się na twój widok, lecz bez słowa wpuścił do środka.

- Herbaty? – zaproponował i nie czekając na odpowiedź skierował się do kuchni dając ci gestem znak, byś poszedł za nim.

Nie odzywał się ani słowem. To było dość nietypowe zachowanie jak na Malcolma. Kiedy zalewał wrzątkiem susz w szklankach ujrzałeś przez chwilę świeżo zabandażowane przedramiona.
Podał ci herbatę, przyniósł cukiernicę oraz maślane ciastka, a potem siadł po drugiej stronie stołu oplatając dłonią parującą szklankę.

- Cholera – zaklął, jakby bał się ci czegoś powiedzieć. – Leo, wybacz. Nie wiem jak ci to powiedzieć. Zgubiłem twój sztylet. Przepraszam. Zwrócę ci jakoś pieniądze. Wymień sumę.

Chciałeś o coś zapytać, ale kiedy uniósł wzrok i spojrzałeś w jego oczy poczułeś przez moment uczucie prawdziwego lęku. Wiedziałeś, czułeś, że Malcolm kłamie. W jego oczach widziałeś pragnienie, pożądanie i coś jeszcze. Coś potwornego, na samym dnie oczu, gotowego ... do złych i gwałtownych reakcji.

Szklanka opleciona jego dłońmi parowała. Wystarczył jeden moment a mógł nawet chlusnąć ci jej zawartością prosto w twarz.



Dwight Garrett


Rankiem odwiedziłeś ślusarza. Boston cuchnął jeszcze gorzej niż wczoraj, lecz przynajmniej nie padało. Pijaczyna nie zadawał pytań. Wziął gotówkę i dał ci trzy dorobione klucze. Wyglądały tak samo, jak na twój gust. Wiedziałeś, że takim ludziom jak moczymorda, można w podobnych kwestiach zaufać. Było to dziwacznie pojęte poczucie honoru, jakie często cechowało ludzi z półświatka. Znałeś ich dobrze. Prawie całe swoje zawodowe życie miałeś okazję nieźle poznać psychikę tych „miejskich szczurów”, jak czasami nazywała ich policja.

Kafeteria ze stolikami na zewnątrz okazała się dobrym pomysłem, a zapach kawy i nikotyny skutecznie zabił odór miasta. Siedziałeś układając sobie w myślach kolejne plany działania i analizując wydarzenia, które miały miejsce do tej pory.

Bez trudu wypatrzyłeś Lafayetta, który wszedł do szpitala oraz Choppa, który pojawił się tam zaraz po nim przecinając ulicę od strony pobliskiego przystanku tramwajowego.

Aby przejść przez ulicę musiałeś poczekać, aż hałaśliwe, rozklekotane monstrum, przejedzie przed tobą.


Amanda Gordon

Nie wiedząc kiedy to się stało zasnęłaś ponownie. Pamiętasz, że leżałaś sobie w ciepłym posłaniu, układając plany na dzisiejszy dzień i czekając na poranną gazetę
Tym razem sen był miły i dał potrzebny ciału i umysłowi odpoczynek. Jeśli nawet miałeś sny, to były one zwyczajne – bez krwi, kreatur rodem z piekieł, surrealizmu i horroru. Zwykłe sny, których zazwyczaj nie pamięta się zaraz po przebudzeniu.

Twój dom jest położony przy niezbyt ruchliwej ulicy, w miłym sąsiedztwie innych domów, otoczony zielenią. Zazwyczaj panuje tutaj cisza i spokój. To pomaga odpoczywać, skupić myśli lub ... robić dyskretne przyjęcia.

Tym razem pozwoliło ci na sen.
Obudziłaś się czując, jak organizm domaga się swoich praw. Toaleta i jedzenie. Zdecydowanie w tej kolejności.

Spojrzałaś na zegar stojący w pokoju. Było już popołudnie!

Szybko rozejrzałaś się po pokoju. Na stoliku – najwyraźniej przyniesiona przez pokojówkę – leżała poranna prasa oraz jakaś duża, szara koperta pocztowa. Opieczętowana. Ze znaczkami.

Zaintrygowana podeszłaś bliżej spoglądając na znalezisko z niedowierzaniem i fascynacją zarazem. Doskonale poznawałaś pismo na kopercie. Charakterystyczne zawijasy Victora Prooda. Przesyłkę nadano na twoje nazwisko 14 czerwca 1921r w Nowym Yorku. Dwa dni przed nocą zabójstwa Angeliny Duvarro!

Jak zahipnotyzowana spoglądałaś na kopertę.


Herbert J. Hiddink

Wyjście z komisariatu jest jak wynurzenie się z basenu. Basenu brudu. Ci faceci to mają niewdzięczną pracę. Muszą łapać prawdziwych bandziorów, pokrzywionych psycholi ale także uczciwych, spragnionych dobrych trunków obywateli. Zarabiają grosze, są nielubiani przez społeczeństwo – nic dziwnego, że „dorabiają” przymykając oczy na niektóre sprawki, czy sprzedając informacje. Nic dziwnego, że mało który świadek przestępstwa jest na tyle odważny, by zeznawać przeciwko bandytom.

Najprostszym rozwiązaniem spotkania z innymi prowadzącymi „śledztwo” jest udanie się do szpitala. Teodor Stypper powinien wiedzieć, co i jak.
Nie dane ci jednak było dojechać tam tak szybko.

Kiedy wracałeś do Bentleya ujrzałeś młodą, ładnie wyglądającą dziewczynę. Ewidentnie czekała na ciebie.

- Czy pan Hiddink? – zapytała, kiedy podszedłeś bliżej.
- Tak.
- Ojciec Artura?
- Tak – odpowiedziałeś z niepokojem, lecz byliście kilka kroków od komisariatu.
- Czy mogę z panem porozmawiać? Jestem Celesta Summer i my... Ja przyjaźniłam się z Artim.

„Aaaa. To takie buty” – pomyślałeś.

- Możemy usiąść tam – pokazała cukiernię po drugiej stronie ulicy.

Celesta okazała się być miła, sympatyczna i troszkę onieśmielona sytuacją. Przyznała się, że jechała za tobą taksówką od twojego biura, bo wyszedłeś z niego tuż przed nią. Podzieliła się z tobą swoją troską o Artura, który nie kontaktował się z nią od kilku dni. Opowiedziała ci o tym, że przed kilkoma dniami, może 10 może 11 – dokładnie nie pamięta – Artur przyszedł do niej dziwnie nieobecny myślami i chyba nieco na rauszu. Opowiedział jej wtedy dziwaczną historię o tym, że pomaga jednemu ze swoich przyjaciół w jakiejś sprawie. Że ten przyjaciel, Victor, zawsze imponował mu w pewnych kwestiach. Ze otworzył mu oczy na pewne sprawy, o których nie chce z nią rozmawiać. Potem, mimo jej protestów, opowiedział jej o cieniach, które kryją się w mroku. Nie mogła spać przez kilka nocy, tak ją nastraszył. Opowiedział o tym, że widział coś, czego nie chciałby zobaczyć nigdy więcej. Że ONE, czymkolwiek ONE nie są, planują coś krwawego, przerażającego i straszliwego. Że ONE mogą go znaleźć, wytropić i nie powinien jej odwiedzać, lecz nie potrafi się oprzeć. Nieźle ją wtedy nastraszył. Prawie się pokłócili.
Następnego dnia przysłał jej kosz róż z przeprosinami, miły romantyczny gest. Wieczorem przyszedł i przeprosił osobiście informując, że musi wyjechać na kilka dni. Nie mówił dokąd. Poprosił jednak o jedną, dziwną przysługę. Że gdyby nie skontaktował się z nią przez trzy dni z rzędu ma pójść do jego ojca, do pana, i przekazać mu następującą informację:
„Wspomnienia z czasów dzieciństwa skrywają coś więcej, ojcze. Teraz słowa starych, ulubionych bajek nabrały nowego znaczenia. Warto poczytać je raz jeszcze”.
Znów się wystraszyła, bo pomyślała, że to brzmi dość ... dziwacznie i niepokojąco. Ale Arti uspokoił ją.
A potem zniknął, a wczoraj minął dzień trzeci. I ona tak bardzo się boi!

Na zakończenie rozmowy zostawiła ci swój adres i telefon, gdyby okazało się, że Artur się znalazł i prawie ze łzami w oczach poprosiła o kontakt, gdyby tak rzeczywiście się stało. Potem wróciła do pracy. Dowiedziałeś się, że jest guwernantką u państwa Chanel – znanych bostońskich przedsiębiorców. Całkiem dobra posada.


Poruszony tym spotkaniem bardziej, niż myślałeś pojechałeś jednak do szpitala.

Tam natknąłeś się na troje z waszej grupki: Lafayetta, Choppa i Garretta.

Na twój widok twarz Teodora rozjaśniła się szerokim, pełnym szczęścia uśmiechem.

- Ahhh – zaśmiał się dźwięcznie, ewidentnie pod wpływem niewielkiej dawki morfiny. – Jakbyście się panowie umówili. Cudownie. Dzisiaj popołudniem mam zostać przewieziony do domu, to może nawet skorzystam z panów pomocy.
 
Armiel jest offline