Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2010, 09:29   #4
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Step.


Niczym nie ograniczony niegościnny świat nie posiadający względów dla żadnego stworzenia. Latem gdy palące słońce góruje wysoko na nieboskłonie, zazdrośnie strzegący swych słodkich wód i dających schronienie przed szalejącymi wichrami, niecek. Zimą zaś z lubością karzący nierozważnych podróżnych kalectwem będącym bolesnym owocem odmrożeń. Kraina rozsmakowana w krwi całych armii, którą na przestrzeni dziejów wypiły suche, ziemiste piaski. Rozsmakowana i wiecznie nienasycona...
A jednak także najpiękniejsze miejsce w całym świecie Fortun. W swej bezwzględnej surowości i okrucieństwie, sprawiedliwe wobec każdego. Drwiące z zadufania i kochające odwagę. Miejsce mimo złej sławy czyste i niesplamione kłamstwem.
Dom. Jedyny dom...

***

Dzień na nizinach środkowego Rokuganu miał się już powoli ku końcowi, a wóz Yoheia ku jego zadowoleniu był już wystarczająco pełny. Gdy jednak oba rogate woły ruszyły leniwie wzdłuż rzeki w stronę pobliskiej wsi, chłop dostrzegł coś niepokojącego.
Jeździec, który pojawił się na horyzoncie nie wróżył mu niczego dobrego. Z początku jechał oddalonym o dobre dwieście kroków gościńcem tylko co jakiś czas spoglądając na jego sunący powoli okratowany wóz. W pewnym jednak momencie przystanął i zjechał z traktu kierując konia prosto w stronę Yoheia. Nawykły do licznych ostatnimi laty napadów zbójców, chłop, czuł już jak jego zajęcze serce zaczyna wyrywać się by zostawił woły z wozem i czmychał do znanej sobie mielizny na rzece. Wtedy jednak musiałby zapłacić bugyo wioski Hirichi'emu za pozostawiony dobytek i tym bardziej nie dostałby zapłaty za tę ciężką pracę, którą przecież wykonał... Oglądając się lękliwie na jeźdźca, popędził oba woły nahajem.

- Zatrzymaj żeż się człowieku! - Jeździec zbliżywszy się krzyknął w stronę Yoheia. Chłop pociągnął mocno lejce, ale bał się odwrócić. Dłonie trzęsły mu się niemiłosiernie. Dopiero po chwili to uczynił. Jeździec ubrany był na zachodnią modłę w jeździeckie spodnie z koźlej skóry i znoszony choć na pewno wykonany z dobrej tkaniny, niedbale zapięty kiahan. Upięte z tyłu włosy i nierówny, niestrzyżony zarost, oraz nieco smaglejsza niż u lokalnych cera, przywodziły na myśl jakiegoś banitę z Gór Środka Świata – Nie dostrzegłeś, że jadę w twoim kierunku?
- Ja nic nie mam panie. Żadnych pieniędzy. Nic! Naprawdę! - mówił szybko. Jakby w obawie, że nie zdąży wszystkiego powiedzieć zanim katana schowana jeszcze w prostej sayi, rozpłata mu gardło.
Zaskoczony jeździec zatrzymał się i cofnąwszy głowę w oburzeniu uniósł się w siodle.
- Co? Czy ja ci wyglądam na kogoś komu zależy na twoich pieniądzach?
- Nie panie! Nie! Po prostu... ja nic złego nie zrobiłem.
- I dobrze to. Choć to na złodzieju czapka gore –
rzekł tym razem ze śmiechem.
- Nie! Naprawdę! - stary chłop zaczął już niemal mieć łzy w oczach. Posklejane strąki siwych włosów lepiły się do jego obficie spoconego czoła.
Mężczyzna zmarszczył brwi na ten widok i pokręcił głową z niechęcią widząc, że nie ma co liczyć na nić porozumienia.
- No już uspokój się. Nic ci nie zrobię. Chciałem tylko zapytać po jakie licho trzymasz te wszystkie psy w klatce? Bo pierwszy raz widzę coś takiego.
Wskazał na skamlącą zawartość okratowanego wozu Yoheia. Ten odetchnął z ulgą powoli się uspokajając. Wyglądało na to, że przybysz jednak nie będzie miał złych zamiarów.
- Są dzikie –
rzekł po chwili – Mamy je wyłapywać, bo się ponad miarę rozpleniły w okolicy.
- Pewno, że są dzikie. To shikoku przecież –
Mężczyzna uśmiechnął się i zbliżył do klatki. Zwierzęta nie wyglądały na zdenerwowane, czy zagłodzone. Raczej zdezorientowane. Nie było niczym dziwnym, że Yoheiowi dość łatwo przychodziło łapanie ich – W dodatku zdrowe i pełne energii, co?
Parę zwierzaków wyciągnęło ku niemu łby wspinając się łapami na przęsła okratowania.
- I gdzie je przewozicie?
- A do miasta panie. To namiestnik wydał dekret i za każdy wóz płaci.
- Namiestnik? W mieście jest akademia bushi?
- Nie... ale jak to? Przecież potem je topią...

Mężczyzna wyprostował się gwałtownie i sięgnął ręką w stronę tsuby katany.
- Topią?!
Yohei skulił się i zeskoczył na drugą stronę wozu, by ten oddzielał go od przybysza.
- Ty synu kozy i padalca! To ty je na topienie wieziesz?! A wiesz, że one pomagają szkolić wojowników?! Chodź tu!
Nieznajomy zeskoczył z konia i ruszył za tył wozu w stronę Yoheia. To było ponad nerwy starego chłopa. Odwrócił się i pobiegł co sił w bladych patykowatych nogach w stronę rzeki. Byle szybciej, byle dalej i niech Hirichi sobie sam wóz od szaleńca wyciąga.
Yohei rozbijając wodę leniwie płynącej rzeki nie słyszał już krzyku nieznajomego. A nawet gdyby usłyszał to i tak ani w głowie mu było wracać. Do wioski było niedaleko. Da radę...

- Nie! Poczekaj! Już dobrze! - Risu podbiegł jeszcze kawałek za uciekającym chłopem, ale do rzeki już nie wbiegł. Wiedział, że znów popełnił błąd. Duży błąd. I jak zwykle jeden z tych co zawsze. Westchnął patrząc jeszcze za wychodzącym po drugiej stronie rzeki chłopem, który mało sandałów nie gubiąc, zaczął pędzić przed siebie przez łąki. Po chwili niezadowolony wrócił do swojego konia i porzuconego wozu. Psy odprowadzały wzrokiem jego kolejne kroki gdy podchodził do zabitych skoblem drzwiczek szukając w ich widoku jakiejś racjonalizacji swojego wybuchu. Odruch. W dodatku bardzo zły. Ale z drugiej strony taka była prawda. Doskonale pamiętał ćwiczenia polegające na obserwacji tych zwierząt w walce. Naturalności dzikiego drapieżnika i łowcy pogodzonego ze swoim Panem – człowiekiem...
Ale to nie było żadne usprawiedliwienie.
Gdy drzwiczki z metalicznym szczękiem opadły zwierzęta wyskoczyły z klatki i bez okazywania wdzięczności, rozbiegły się po polach. Wolne i bez najmniejszego celu. Obowiązek i wolność... Honou. Ty i te twoje rady i prośby...
Wyciągnąwszy z sakiewki parę monet, zostawił je na koźle wozu, wsiadł na konia i wrócił na gościniec.

***

Jeden z shikoku wyraźnie nie chciał się odczepić. Wyglądał na młodego. Dwu, może trzylatka. Trochę bardziej ryżawy niż pozostałe. Nie więcej.


Trzymał się zwykle w odległości parunastu metrów i choć Risu parokrotnie próbował poszczuć go konno, to pies z jakichś przyczyn postanowił podążać z nim przez całą drogę. Nie było w tym nic dziwnego. Zwierzęta te umiały się przywiązywać. Ale Risu nie dość, że nic nie zrobił by takie przywiązanie sobie zaskarbić, to jeszcze jego okoliczności nie były mu specjalnie miłe. Po paru dniach zrezygnował z prób pozbycia się niechcianego towarzysza i zastosował inną taktykę. Nie zwracał na niego uwagi. Shikoku też zmienił taktykę. Nie podchodził już bliżej. Po prostu podążał wraz z bushi... a może raczej „za” a nie „wraz z”? Jego upór w każdym razie był naprawdę imponujący.

***

Na miejsce dotarł, dzień wcześniej niż planował. Rezydencję pana Kakita widział po raz pierwszy życiu i musiał przyznać, że robiła wrażenie. Poniekąd spodziewał się, że gospodarz turnieju będzie chciał się pokazać jako ponadprzeciętny nawet jak na Żurawia, ale nie dało się choćby odruchowo postawić tego miejsca w porównaniu do domu w prowincjonalnym Temimo.
Pilnujący domostwa samuraj z marnie zamaskowanym zdziwieniem przyjął do wiadomości, że stoi przed nim przyszły uczestnik turnieju. Starając się nie patrzeć ani na psa, który uciekł gdzieś dopiero gdy heimin przyszedł zabrać konia, ani na znoszony strój podróżny Risu i jego pokrytą kurzem i zbyt długim zarostem twarz, szybko poprowadził go do odpowiedzialnego za rejestrację urzędnika. Risu oczywiście na liście nie było, ale cały czas czekało na niej wolne miejsce do dyspozycji jego tozama-daimyo.
- Nazywam się Takatari Kirigirisu – zaczął nabierając powietrza by ton stał się na tyle oficjalny na ile tylko umiał – Mój pan, Ide Gorobei pragnie wyrazić zaszczyt jaki sprawiła mu możliwość uczestnictwa jego domu w turnieju Błogosławieństwa Fortun.
To rzekłszy przekazał urzędnikowi stosowne pismo polecające pilnując się by ręka mu przy tym nie zadrżała. Po krótkiej chwili, w której skupienie Risu osiągało całkiem imponujące wysoczyzny, rejestracja zakończyła się pomyślnie.

***

Po dotarciu skorzystał z łaźni i przebrał się. Idea samodoskonalenia poprzez zadbany wygląd nie była jego mocną stroną nawet jak na Jednorożca, niemniej nie zamierzał przynosić ujmy rodzinie. I tak czekało go nieprzypisane wyzwanie. Z tego też powodu mimo iż nie był specjalnie strudzony po podróży spędził dzień relaksując się głównie w łaźni i herbaciarni pani Mujiko gdzie czas grą na shamisenie umilała mu młoda kasztanowo-oka maiko. Choć tak naprawdę nie był pewien jak długo to trwało, bo w pewnym momencie jego myśli krążące wokół turnieju rozwiały się i Jednorożec najzwyczajniej usnął z głową opartą o jej kolana. Nie wiedział czemu, ale nie umiał później się przejąć zabarwionymi czasem dezaprobatą, a czasem rozbawieniem, spojrzeniami gejsz i innych klientów lokalu.

Nazajutrz, gdy zjechało najwięcej gości, nie dał już rady się relaksować. Przyjemność zaczynała przeobrażać się w gnuśność, a tego nie znosił i osobiście uważał, że kodeks bushi za mało poświęca krytyce takiego podejścia. Niemal cały dzień spędził więc w dojo na ćwiczeniach shinai, oraz w stajni i okolicznych łąkach ze swoim karym Buruberu.
Czuł się dobrze. Spokojnie. Zrównoważenie. Tylko shikoku nadal był w pobliżu.
Siedzący w siodle samuraj zaczynał mieć wątpliwości co do przypadkowości jego nowego kompana. Przyglądali się sobie jeszcze dobrych parę minut nim Risu w końcu odjechał w kierunku rezydencji Pana Kakita.

***

Na wieczór zawitał w końcu do Zielonej Sali. Plotki nie były jego domeną, ale zawsze było lepiej wiedzieć coś więcej o konkurencji, z której tak naprawdę nie znał praktycznie nikogo z widzenia. Zapewne parę głośnych imion, które obiły mu się o uszy, było tu obecnych, ale tak jakby miało jakieś znaczenie... Sukces był jego sukcesem, a nie porażką przeciwnika. I tak samo na odwrót. Za to zachowanie i nastroje mogły już znacznie więcej powiedzieć. Przespacerował się parę razy po całym obszarze sali aż w końcu minąwszy jakąś skupioną na origami parę (o Fortuno, oby nie poległ z kretesem na tej sztuce dla sztuki...) przystanął przy parze shugenja z klanu Feniksa i Żurawia grających w gomoku. Wyglądało na to, że obaj byli dość dobrze znani, bo poza Risu już pokaźna grupka innych zaciekawionych ich otoczyła i po cichu wymieniła uwagi. Jednorożec przyjrzał się planszy uważniej, bo wyglądało to na ciekawy moment. Honou już nie zawsze był lepszy, przez co Risu coraz chętniej grywał w tę abstrakcyjną grę strategiczną.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline