Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2010, 13:25   #2
Efcia
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Nieopodal Silverymoon

Saliva siedziała na okrytym błękitną materią fotelu wachlowana przez służące. Obydwie trafiły do niej za długi rodzin i wiedziały, że za najmniejsze nieposłuszeństwo zapłacą ich bliscy. Czuła drżenie ich dłoni, kiedy podawały jej pucharek wina. Dostrzegała niepewny wzrok skierowany w podłogę, chyba, że poleciła inaczej. Oraz usta. Spieczone usta, które, ułożone odpowiednio, trwały w sztucznym uśmiechu. Tak, służące się bały, zarówno o krewnych, jak i o siebie.
- I słusznie – posłała uśmiech do swoich ponurych myśli. Saliva lubiła od czasu do czasu zmienić służbę. Kiedy uznawała, iż któraś z dziewcząt za mało się stara, albo po prostu ją nudzi, starała się wymyślić coś rozkosznie ekscytującego i równie wrednego. A potem dbała, żeby ową karę widziały pozostałe. Nic tak wpływało na służbę, jak strach, a Saliva lubiła, żeby się jej bano.



Miała przeszło 40 lat, ale drobne zabiegi kosmetyczne oraz magia pozwoliły jej zachować urodę młodej kobiety. Jej oczy świeciły blaskiem, który potrafił rozpalić w mężczyźnie żądzę, nawet, jeśli nie czuł w sobie potęgi ogiera, lecz co najwyżej wyliniałego wałacha. Tak, jak ten rudowłosy młodzik przed chwilą, który teraz stał przy wyjściu z obwisłą męskością, przypominającą podpleśniały, niewielki ogórek oraz miną zbitego psa. Owszem, jako syn strażnika więziennego bywał użyteczny, dlatego od czasu do czasu pozwalała mu się posiąść i wystrzelić tym jego marnym nasieniem, którego nie potrafił utrzymać przez dłuższą chwilę. A on? On był jej wdzięczny, gdyż żadna inna kobieta nie potrafiła sprawić, by jego sflaczała męskość zmieniała się w twardego, plującego jadem węża.
- Gdybyż ten idiota wiedział, że to właśnie mnie zawdzięcza, iż jest prawie eunuchem – zastanawiała się. Ale nie wiedział, zaś ona dbała, by zawsze, kiedy do niej przychodzi, pił wino przyprawione odpowiednimi ziołami. Przez pewien czas działały one pozytywnie na potencję i młody Josol czuł się niczym heros. Ale to wszystko krótko trwało i, zaraz po wystrzale, chłopak znowu zmieniał się w impotentnego dupka. Tak, jak dzisiaj. Teraz stał i ubierał się niezdarnie wciąż spoglądając na swoją niedawną kochankę, która poza narzuconą na biodrach chustą oraz pięknie cyzelowanym zestawem ozdób, dalej nic na sobie nie miała.

Gdyby posiadała w sobie współczucie, zapewne dostrzegłaby w chłopaku ból odtrącanego przez swego właściciela psiaka.
- Koooochana – wybąkał podchodząc – popozwól mi jeszcze zoooostać z tobą, proszę – chłopak się nieco jąkał. - Nieee mogęęę wprawdzie … - spuścił głowę – ale …
- Miałeś swój czas, mogłeś go lepiej wykorzystać – prychnęła ironicznie. - Dlaczego niby miałabym ci pozwolić jeszcze na cokolwiek? Jesteś zwykłym nieudacznikiem.
- Ale ja cię kocham! - wybuchnął. - Słyszysz! Kocham!
- Taaaak? No to udowodnij to – rzuciła obojętnie, ale podniecony chłopak nie dostrzegł w jej głosie zimna.
- Tak? Jak, powiedz, moja najcudowniejsza. Jak? - rozgorączkowane słowa przecinały powietrze niczym petardy.

Saliva wstała lekko owijając się szeroką chustą. Stanęła przed nim, opierając swoje nagie piersi na lekko zapadniętym, pokrytym rudymi włoskami, torsie chłopaka.
- Jeszcze zobaczę – powiedziała filuternie przesuwając zmysłowo dłoń po jego karku i plecach. - Kobiety, takie jak ja nie mają zwyczaju się spieszyć, tak jak niedorosłe dzieciaki.
- Saliva, ja … - usiłował wybąkać coś na usprawiedliwienie.
- No, no – poklepała go po policzku, wymykając się z ramion, którymi pragnął ją otoczyć. - powiedziałam, nie tak prędko.
- A kiedy? Kiedy? Każda chwila bez ciebie jest …
- Chyba jasno wytłumaczyłam ci, że nie lubię egzaltowanych chłopców, tylko silnych mężczyzn, na których słaba niewiasta może polegać, ale czy ty jesteś takim mężczyzną?
- Tak, tak. Zrobię wszystko – chłopak nie wyczuł ironii.
- Zatem czekaj na polecenie. Wezwę cię.
- Ale …
- Jesteś chłopaczkiem, czy mężczyzną?
- Tak, tak, idę. Wybacz – młodzieniec próbował grać twardego wiarusa, ale jego drżące wargi oraz przygaszony głos dowodziły, jak wielka to dla niego próba. Ubierając się jeszcze próbował coś zacząć. - Ja … wiesz …
- Do zobaczenia – przerwała mu Saliva, a gdy wreszcie wyszedł, ziewając rzuciła jednej ze sług. - Naprawdę, dzisiaj przeszedł samego siebie w przynudzaniu.
- Wydaje się, że bardzo panią kocha – nieśmiało odpowiedziała dziewczyna.
- Tak powinno być – uśmiechnęła się zimno Saliva. - być kobietą, to wielka potęga, jeśli jest się kobietą taka, jak ja – oceniła dumnie. - A teraz natychmiast idźcie stąd – służące spojrzały na nią niepewnie, czy dobrze zrozumiały polecenie. - Wynocha. Teraz – obydwie dziewczyny rzuciły się za drzwi na główny korytarz pałacu.

- Spóźniłam się – Saliva mruknęła do siebie niemal wbiegając do pokoju obok i stając przed obrazem, który przedstawiał zamaskowanego mężczyznę w bogatym stroju. Obraz wydawał się pięknym odwzorowaniem rzeczywistości, lecz zarazem czymś niezwykle niepokojącym. Dumna kobieta, która przed chwilą wydawała się posągiem hardości, padła nagle na kolana kłaniając się do ziemi.

- Witaj milordzie – szeptała nie unosząc głowy – wybacz spóźnienie, ale …
- Wstań – żelazny głos płynący z portretu działał. - Nie obchodzi mnie bicie czołem. Wiesz o tym. Ale skuteczność. Od swoich czarodziejów wymagam skuteczności, reszta jest mi obojętna. Ale czy ty jesteś skuteczna Salivo?
- Staram się, panie – wstała nie podnosząc głowy.
- Naprawdę? Może … - przerwał na moment – będziesz miała okazje się wykazać. Moje rozkazy ...
- Twoje rozkazy, panie …
- Nie przerywaj!
Chciała odpowiedzieć, ale zamilkła wiedziona roztropnością. Lord nie był osoba, którą można było bezkarnie rozzłościć.
- Lady Alustriel. Niedawno w Silverymoon stało się … - ważył przez chwile słowa – nie wiem dokładnie co, ale to był wybuch magii. Silnej magii. Ktoś pracował nad potężnym zaklęciem, albo artefaktem. Bardzo potężnym. Prawdopodobnie ta kurwa, wasza zawszona Lady Alustriel. Rzucone zostały bardzo silne czary transmutacji. I właśnie tu wkraczasz ty. Dowiedz się, o co chodzi, a jeśli to rzeczywiście artefakt, zdobądź go. Rozumiesz?
- Rozumiem, milordzie.
- Dobrze. Jeszcze jedno.

Spojrzała pytająco. Namalowana ręka wysunęła się do przodu dotykając nagle zmartwiałej Salijvy. Głośno przełknęła ślinę.
- Masz ładne piersi, wiesz? - odziana w szorstką, skórzaną rękawicę dłoń przesunęła się po jej ciele.
- Dziękuję, panie.
- Naprawdę ładne – powoli dłoń lorda spoczęła na jej biuście, dotykając go w lekkiej pieszczocie. -Ba, piękne – nagle złapał jej prawą pierś ściskając mocno.
- Aaa! - krzyknęła z okropnego bólu i strachu próbując się odsunąć, ale trzymał mocno przez chwilę, potem zaś pchnął, aż poleciała pod ścianę
- Piękne – powiedział spokojnie, jakby nic się nie stało. - Jeśli chcesz je zachować, to nigdy się nie spóźniaj, dziwko. Bo następnym razem, to nie będzie pieszczota, ale ci urwę twoje cudne cycki, jak zwykłej suce, rozumiesz?

Ból. Ból. Ból.
- Tak, panie – wyjąkała łkając niemal i mdlejąc ze strachu. Chciała coś mówić dalej, ale nie zdołała przewiercona do podłogi jego surowym spojrzeniem.
- To dobrze. Miłego dnia, Salivo – obojętny głos lorda pozostawił ją samą w zimnym pokoju.

***

Llorkh - wiele mil na południe od Silverymoon





- I co, Skylark? Znalazłaś coś?
- Wybacz, Najdostojniejszy, ale to wymaga czasu … chwili czasu – kobieta obfitych kształtów przyodziana w krzykliwą, koronkowa suknię pospieszyła z wyjaśnieniem widząc, jak mężczyzna w purpurze unosi gniewnie brew. - Czy Skylark cię kiedyś zawiodła? Czy podała nieprawdziwe informacje, tak jak reszta hołoty, która śmie się nazywać wróżami? - splunęła pogardliwie na drewniana podłogę.
- Nie – przyznał Purpurowy – i dlatego jeszcze żyjesz. Całkiem nieźle zresztą. Jeśli jednak się nie pośpieszysz …
- Wybacz panie, daj swojej wiernej Skylark mgnienie oka. Okaż łaskawie cierpliwość. Taaaaak … cierpliwość … - uniosła ręce nad kulą szepcząc świszczące słowa zaklęć. - Wsze obrazy, ukażcie się – rzuciła do miedzianego kielicha coś sproszkowanego, co nie tylko wyglądało paskudnie, ale jeszcze gorzej woniało.

Rzucam szczyptę szczawiu
Paszczę szczypawicy,
Ukaż moja kulo
Rąbek tajemnicy.

Przez chwilę nawet Purpurowy stał nieruchomo, przypatrując się kolejnym inkantacjom wróżki.
- I jak? - wreszcie powiedział po chwili. Widać nie był przyzwyczajony do oczekiwania na wypełnienie swoich poleceń.
- Widzę – powiedziała – północ. Północ. Śniegi, lody, drow …
- Drow, mówisz?
- Tak – wydyszała – drow oraz kobieta z jasnymi włosami. Piękna, piękna, piękna …
- Konkrety, babo. Jak wygląda? Gdzie to jest, powiedz. I co tam się stało? Szybciej gadaj no wreszcie.
- Miasto na północy. Bogate. Potężne. Jeźdźcy ze srebrnymi płaszczami na koniach, białe dachy. Ludzie, elfy. Dużo elfów. Dużo drzew, dużo magii.
- Więc to Silverymoon – mruknął Purpurowy. - Dobrze, mamy niedaleko swoich – szepnął do siebie. - Teraz kobieta – zażądał głośno wyjaśnień.
- Widzę … widzę … Ona bogata, diadem na głowie, twarz niczym sopel lodu, ale serce gorące. Ona kocha. Czuję to. Kocha – dorzuciła jakieś inne świństwo, które zabarwiło zawartość miedzianego kielicha na intensywną, zielona barwę. Buchnął dym. - Jest! To ona. Wielka magia. Czary. Księżyc we włosach. Tak. To ona. Ona coś zrobiła.
- Dobrze. Wiem, kim jest ta czarująca suka. Gadajże no, co ona zrobiła, ty stara ropucho.
- Płyn, jasny władco, płyn. Wspaniały. Transmutacja. Czułam, czułam. Transmutacja. Aaa …!
- Co się dzieje?
- Nie ma, nie ma. Nie ma go.
- Czego nie ma, mów.
- Wielka magia, wielka, ale ona tego nie ma. Człowiek w czerni. Uderzył ją, skradł, zabrał. Jej serce rozpacza. Płacze, twarz zachowuje niczym sopel lodu, ale płacze. Czuje jej płacz, jej ból. Rozumiesz. Ból serca, ból miłości, ból …
- Pieprzyć miłość. Co to za eliksir? Co to za płyn?
Kobieta ciężko oddychała coś jeszcze szepcząc, ale po chwili zdjęła ręce znad kuli.
- To wszystko, wspaniały panie – wyszeptała wstając oraz kłaniając się pokornie.
- Wszystko? - wściekły głos Purpurowego wręcz rzucił kobietę na podłogę. Uniósł rękę, jakby chciał ja uderzyć.
- Panie! - wrzasnęła korząc się. - wszystko, zaklinam cię, wszystko. Wróżenie nie daje gotowych odpowiedzi. To nie kula ognista. Nie bij, przysięgam. Powiedziałam, co kula rzekła. Ja niewinna. Daruj – bełkotała przerażona.
- Niewinna – parsknął, ale powstrzymał się od uderzenia. - Dobrze, ale skoro tak, skoro nie ma gotowych odpowiedzi …
- … nie ma, szlachetny panie, nie ma, wybacz. Taki to rodzaj magii, że wskazówki jeno daje. Lecz odpowiedzi nie ma.
- Nie ma mówisz? - parsknął szyderczo. - To zapłaty także nie będzie, stara, kłamliwa jędzo.
- Ale panie, moje składniki, moje koszty – kobiecie zaczął plątać się język. - Od calimshańskiego kupca kupowałam, panie, proszę, pieniądze. Umówiliśmy się. Daj mi pieniądze – dyszała.
- Nie lubię chciwców, durna babo. Pieniądze zaś są za dobra pracę, nie takie dziadostwo, jak to, które właśnie odwaliłaś.
Klęcząc przed nim usiłowała go chwycić za nogę.
- Panie!
- Dosyć – odwrócił się wychodząc. - Uważaj, nie lubię chciwców, pamiętaj. Zapamiętaj, rozumiesz!

- Zapamiętam, zapamiętam – wyszeptała po chwili kobieta, kiedy Purpurowy wyszedł. - Nie lubisz chciwców. Dobrze, ale, hłe hłe, wolę chciwców niżeli durniów. Zapłaciłbyś, może dowiedziałbyś się czegoś więcej, więcej, więcej – splunęła, po czym wyciągnęła z okutej skrzyni butelkę. Odgryzła korek, pociągnęła setnie. - czegoś więcej, paniczyku, hłe hłe. Czegoś więcej.

***

Luskan - wiele mil na zachód od Silverymoon




- Och, ileż nas to będzie kosztować – westchnął ubrany w bogate, kupieckie szaty mężczyzna. - Popatrz Jonathanie – zwrócił się do drugiego, siedzącego obok pokazując mu rachunki zapisane w księdze – przeliczałem dwukrotnie i nie chce wyjść mniej niż … - szepnął mu na ucho jakąś sumę, od której jego towarzysz dostał na chwilę lekkiej czkawki.
- Tak, to góra pieniędzy Bernardzie – przyznał Jonathan – ale mamy szansę i na zarobek i na chwycenie Silverymoon za grdykę – powiedział z prawdziwą pasją.
- Czy naprawdę sądzisz, że Alustriel zrobiła coś tak głupiego, że odda nam swój handel. Zejdź na ziemię, przyjacielu.
- Nie, nie – zreflektował się – nie odda, ale może nie będzie miała wyjścia. Lubię pieniądze. Uwielbiam ten dotyk złota, srebra – zagarną stosik monet leżących na stole – oraz bardzo nie lubię wydawać. Ale wiem, że czasem trzeba wyrzucić setki, żeby zarobić tysiące.
- To już nas kosztowało setki. Przechwyciliśmy agenta Kultu. Najemnicy, wyciąg z yokotty, przekupienie strażników, żeby siedzieli cicho … - wyliczał Bernard.
- Tak, tak, masz rację – przyznawał – i sam wiesz, że Kult bardzo mocno zaangażował się w tą sprawę. Musi ich to kosztować, nie mniej niż nas, ale jednak w to ostro wchodzą.
- Nie ma się co dziwić, Jonathanie. Byłby to pierwszy wyłom w Silverymoon, gdzie ich ostro zwalczają.
- Nie tylko ich, przyjacielu, nie tylko ich. Nawet my nie możemy prowadzić tam oficjalnie swoich uczciwych interesów. I dlaczego? Niech mi ktoś powie, dlaczego ta przeklęta dziwka zablokowała otwarcie naszych filii?
- Może dlatego – parsknął jego towarzysz – że nie mamy zwyczaju płacić podatków miejscowej władzy i staramy się trzymać rynek za pysk niszcząc konkurencję.
- To już prawo kupieckie. Nic nikomu do tego – sprzeciwił się ostro Jonathan.
- Prawo zaś władców nie dopuszczać do tego i bronić swoich. Ta jasnowłosa ladacznica robi to rzeczywiście skutecznie.
- Tak – zreflektował się Jonathan – i dlatego, Bernardzie, jeśli jest szansa, żeby spróbować ją jakoś ugryźć, należy podjąć to ryzyko, pomimo kosztów. Jeżeli się uda, każdy wydatek zwróci się nam z nielichą nawiązką.
- Racja, racja, ale czy nasi bracia przystaną na to. Znamy Silverymoon, tam nie jest prosto. Ponadto te informacje … sam wiesz, bardzo niepełne. Magia transmutacyjna, potężny eliksir, włamywacz. Nie brzmi to zbyt wiarygodnie. Chociaż, jeśli na podstawie tych wiadomości ta ohydna sekta ruszyła swoje siły, to coś w tym musi być – zastanawiał się ubrany w wykwintną, czerwoną czapę Bernard.
- Wyślemy naszych chłopaków pod Marcją.
- Zgodzi się? Ponoć zajmuje się teraz ochroną kopalni w Nesme. Nieźle jej tam płacą.
- Owszem, sam bym płacił będąc pod ciągłym zagrożeniem najazdami trolli i lodowych gigantów. Zresztą, ci barbarzyńcy z plemion Wilka i Niedźwiedzia także nie ułatwiają im wydobycia oraz handlu. Ale mam coś na nią – wyjaśnił Jonathan. - Przyjmie ofertę, szczególnie, jeśli szczodrze jej zapłacimy.
- Byle nie za szczodrze. Pieniądze nie kochają tego, kto nimi szasta. Nie wierzę w miłość ludzi, ale finanse, to inna sprawa – wyjaśnił swoją dewizę Bernard.
- Spokojnie. Część zapłacimy po akcji. Jak się uda, nie będziemy się przejmować kosztami. Jak nie, to cóż, nie będzie zapłaty – i dwójka wspólników pogrążyła się w gorącej dyskusji.

***

Pałac Wysokiej Lady Alustriel w Silverymoon




Alustriel siedziała samotna w swojej komnacie wpatrując się w kulę jasnowidzenia. Ale ona, choć pokazywała wiele Wysokiej Lady, nie była w stanie odpowiedzieć na jej pytania. Potężna czarodziejka domyślała się kto, ale kompletnie nie wiedziała dlaczego? Kogo obchodziły jej prywatne przedsięwzięcia, chyba … chyba, że tych, którzy byli osobistymi wrogami jej, a nie jej miasta. Ale dlaczego? Narażać się na gniew Alustriel oraz jej Sióstr to przypominało pójście na spacer z tygrysicą w ciemną noc: i śmieszno i straszno. A jednak ktoś się poważył na ten czyn i uderzył ją tak, że zabolało … bardzo zabolało … najbardziej …

Przez jakiś czas, nie chcąc wykorzystywać środków miasta na prywatne cele, próbowała swoich własnych mocy. Potem przełamała się i nie mogąc nic poradzić poleciła zaktywizować szpiegów, którzy zostawali pod rozkazami radcy Taerna Hornblade , jej starego druha i wiernego poddanego. Niestety, wszelkie sposoby, magiczne i szpiegowskie, zawiodły. Tym bardziej, że agentom nie przekazano żadnych szczegółów. Mieli po prostu zwracać uwagę na wszystkie niepokojące fakty. Każde bowiem szczegółowe wypytywanie o eliksir mogłoby skłonić sprawcę rabunku do ucieczki, a tego jednego Wysoka Lady była pewna: eliksir jest w Silverymoon lub okolicach.

Magia nie pomagała, sieć agentów także, dlatego postanowiła skorzystać z innej możliwości. Harfiarze, jej siostry i bracia, którzy podzielali pragnienie dobra i szczęścia. Jako jeden z oficerów tej wielkiej organizacji mogła podejmować wszelkie decyzje na terenie północy Faerunu. Dlatego postanowiła skorzystać z tej możliwości. Niewielka wprawdzie, ale sprawna grupa wydała jej się skuteczniejsza i, przede wszystkim, dyskretniejsza do realizacji tego zadania.
- Wasza Wysokość – rozmyślania przerwał tubalny głos zza pokrytych intarsjami drzwi. - Osoba, którą Wasza Szlachetność wezwała, czeka na spotkanie.
- Tak? - Alustriel ucieszyła się wyraźnie. Pierwsza dobra wiadomość od wielu dni. - Proszę, wprowadź ją jak najszybciej do przedsionka Okrągłego Salonu. Zaraz tam przyjdę i ja przyjmę.
- Tylko się uczeszę – dodała w myślach – i zmienię diadem na ten bardziej koronkowy.

Okrągły Salon był w całości wykładany grubą warstwą miękkiego drewna lipowego, które zręczni rzemieślnicy pokryli szeregiem płaskorzeźb z motywami roślinnymi. Jedni sądzili, że to kaprys bogatej królowej, inni, że Lady po prostu kocha kwiaty, drzewa, krzewy. Obydwa powyższe były prawdziwe, ale właściwym powodem wyłożenia komnaty drewnem było to, iż bardzo tłumiło odgłosy, zapewniając prowadzonym tu naradom odpowiedni stopień dyskrecji nawet, jeżeli przy tym nie używano czarów. Oprócz pięknych, drewnianych ścian, samo wyposażenie komnaty przedstawiało się nader skromnie. Okrągły stół, kilka krzeseł oraz niewielki fotelik, na którym siedziała Alustriel. Władczyni wstała wszakże na powitanie wchodzącej kobiety.

Wysoka Lady należała niewątpliwie do najpiękniejszych niewiast, jakim dano było stąpać po ziemi Faerunu. Ale przybyła kobieta również miała coś w sobie. Była półelfką i to można było dostrzec na pierwszy rzut oka. Charakterystyczne, delikatne rysy twarzy i lekko podniesione końcówki uszu czyniły ją nawet bardziej podobną nawet do elfa, niżeli człowieka. Do tego włosy, splecione w setki misternie ułożonych kosmyków, ściągniętych sznureczkami. Przygasły blask w oczach, kryjący w sobie melancholię i siłę oraz pełne, lekko wygięte wargi sprawiały, że dla wpuszczającego ją strażnika, nieznajoma wyglądała niczym piękny, ale jednocześnie smutny symbol czegoś bolesnego.
- Wasza Wysokość – przybyła zgięła się w lekkim ukłonie. - Czym mogę służyć?
- Witaj i dziękuję, że zjawiłaś się tak rychło.
- Cóż, wezwanie od Wysokiej Lady jest raczej czymś, co nie zdarza się codziennie. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której Harfiarze mogliby się ociągać wezwani przez ciebie, Pani – nieco ostro, choć cicho stwierdziła półelfka.
Alustriel zaczerwieniła się, lekko marszcząc swój delikatny nosek.
- Jestem Harfiarką, a moje wezwanie to była raczej prośba o pomoc. Zdarzyło się coś, z czym nie mogę sobie poradzić. Jakiś czas temu skradziona została z mojego pałacu mikstura w bardzo charakterystycznym pojemniku. Ze złota oraz wysadzanym rubinami.
- Jak dokładnie wyglądał?
- Eliksir przezroczysty, zaś pojemnik … zaraz ci pokażę – kilka gestów Wysokiej Lady oraz pośpiesznie wypowiedzianych szeptem słów poruszyło powietrze, które nagle zgęstniało, rozświetliło się wirując wszystkimi barwami tęczy, aż wreszcie uformowało iluzyjny obiekt. - to właśnie to. Tego szukam. Wiem, że jest gdzieś niedaleko.



- Rozumiem, pani – półelfka bez zmrużenia oka przyjęła zlecenie. - Oczywiście. Mamy tutaj kilkoro naszych. Jak przypuszczam, sprawa powinna być zachowana w dyskrecji, skoro nie użyłaś oficjalnych dróg.
- Słusznie przypuszczasz – przyznała Alustriel. - Uruchomienie zbyt dużych sił mogłoby spłoszyć rabusia, ponadto politycznie mogłoby zostać źle odebrane. Silverymoon, Cytadela Adbar, Deadsnows, Jalanthar, Quaervarr, Cytadela Felbarr, Everlund, Mithral Hall i Sundabar dopiero uzgadniają warunki konfederacji. Któż wie, czy idea Srebrnych Marchii dojdzie do skutku? To wielki problem. Wielu chce, żeby tak się nie stało. Teraz wielu prominentnych przedstawicieli innych krain gości w moim mieście. Gdybym postawiła wojsko na nogi, to zarówno złodziej, jak i inni mogliby uznać, że planuję coś niemiłego.
- Ale, jeśli wszystkim zajęliby się Harfiarze, to Silverymoon nie byłoby zamieszane?
- Przynajmniej nie bezpośrednio, a to już coś. Mam też dla was pierwszy trop – Lady zaczęła przekazywać półelfce najważniejsze informacje. - Ale proszę, traktujcie to jako pomoc, nie wytyczną. Sami zdecydujcie, co robić oraz jak osiągnąć cel tak, żeby oficjalnie nie było związku z Silverymoon.
- Przyjęte, Pani. Dziękuję za zaufanie. Czy jeszcze ... - półlefka spojrzała pytająco na Alustriel.
- Nie, chociaż tak – Wysoka Lady zawahała się – słyszałam o tobie wcześniej od mojej siostry, Dove Falconhand.
Spojrzenie półelfki nagle stało się czujniejsze.
- Tak, spotkałam lady Falconhand na południu, w Amn.
- Wiem. Siostra opowiadała mi, że na pewien czas wystąpiłaś z szeregów Harfiarzy.
- To prawda. Organizacja w Amn okazała się mieć wspólną z Harfiarzami tylko nazwę, a nie ideały. Wszystkich traktowali, jak wrogów, a nie potencjalnych przyjaciół, nawet tych, którzy nic im nie zrobili, a chcieli pomóc – gorycz przebijała przez jej słowa. - Dziecię Bhala chciało być ich sojusznikiem, ale …
- Odrzucili je?
- Tak, odrzucili. To było głupie i złe. Wtedy odeszłam. Dopiero jakiś czas później spotkałam Lady Falconhand, która mając pełnomocnictwa poprosiła mnie o powrót i zrobiła tam porządek. Szkoda, że dopiero wtedy.
- Tak, słyszałam – smutno potwierdziła Lady. - Bardzo mi przykro, naprawdę szczerze współczuję, bowiem zdaję sobie sprawę, jak może zaboleć coś. Ale cieszę się, że jednak wróciłaś.
- Wróciłam rzeczywiście, bowiem cóż może robić samotna wdowa, która utraciła wszystko, co kochała – oceniła głucho. - Ale wśród Harfiarzy mogę pomóc innym, a to daje radość oraz rozwesela duszę. Bez tego byłabym pustym naczyniem, a tak ...
- Miłość … - szepnęła Lady ni to do siebie, ni półelfki.
- Moja została zamknięta w dzbanie i zakopana na pustyni.
- Może ją kiedyś odkopiesz …
- Może … - uśmiechnęła się smutno zmieniając temat. - Jest ze mną przyjaciółka. Ona nie była wcześniej Harfiarzem, ale została przyjęta przez siostrę Waszej Wysokości.
- Och, mogłaś ją przyprowadzić do mnie. Naprawdę, nie sprawiłoby to kłopotu. Cieszyłabym się z jej spotkania. Proszę, przekaż jej pozdrowienia oraz szczere słowa życzliwości – widać było, że Alustriel mówi z głębi serca.
- Wiem, Silverymoon jest znane z dobroci oraz gościnności – półelfka skłoniła głowę – ale wybacz jej tym razem, Lady. Ona należy do Aril-tel-quessir, które ludzie zwą Avariel, a ta rasa jest bardzo nieśmiała. Tym razem obawiając się, czy nie będzie przeszkadzać, wolała zostać. Niemniej ucieszy się bardzo bardzo pozdrowieniem. A teraz, jeżeli Wasza Wysokość pozwoli … - obydwie kobiety pogrążyły się w rozmowie ustalając szczegóły misji.

Aschaar




Drewniana głowa smoka odskoczyła lekko i pozwoliła się trochę odwócić, powodując otwarcie skrytki. Mężczyzna otworzył wieczko mimo wszystko będąc przygotowanym na kolejną pułapkę...

Listy, dziesiątki listów. Poukładane jedne obok drugich. Wyciągnął pierwszą paczuszkę i przebiegł wzrokiem po pięknym, kobiecym piśmie...
Nagle drzwi z tyłu otworzyły się i mężczyzna gwałtownie się obrócił dobywając noża. W progu stała służąca z naręczem pościeli. Mieszanka zaskoczenia i strachu wymalowała się w jej oczach. Mężczyzna zawahał się.

- Ratunku! Złodziej! - Pościele wylądowały na ziemi, a służąca zniknęła w korytarzu - RATUNKU!!!

Jednym susem dopadł drzwi i ponownie zamknął je na klucz podpierając krzesłem. Nie mając czasu na sortowanie listów wpakował pod zbroję całą zawartość skrytki. Kilka sekund później był już z powrotem na gzymsie wielkiego folwarku. W domu powstawał coraz większy rumor, ale nie miał czasu, aby się na tym koncentrować; na tak wąskim gzymsie nie było miejsca na pomyłkę... Pierwszy grot utkwił w udzie kiedy zeskakiwał na wysokie ogrodzenie; strażnicy nie próżnowali, ale ciemna noc nie była ich sprzymierzeńcem. Mężczyzna zniknął za płotem i szybko pokonał dystans do drzew dających ochronę przed ludźmi... Niestety nie przed psami. Zwierzęta nie były niczemu winne, ale chłopak nie zamierzał dać się zagryźć...

Uwalany własną krwią i psią juchą zniknął w lesie zamim strażnicy zdołali zbiec się na miejsce. Hrabina będzie musiała dorzucić coś ekstra na nowe ciuchy...

*****



Zakapturzona postać siedziała przy bocznym stoliku wciśniętym za potężny kominek w jednej z tych karczm, które znajdują się na tyle daleko od miasta, aby nie przyciągać już straży miejskiej, a jednocześnie na tyle blisko, aby być miejscem miejskich schadzek... O tak później porze sala była już prawie całkowicie pusta, a ci, którzy jeszcze siedzieli byli tak zalani, że zapewne nie wiedzieli nawet jak się nazywają... Ostatnie trzy kolejki wypili zresztą na koszt zakapturzonego.

Kobieta w szykownym stroju do jazdy konnej weszła do karczmy i przez chwilę z niesmakiem na twarzy przyglądała się zebranym. W końcu podeszła do zakapturzonego i usiadła przy stole. Plik listów przesunął się po chropowatej powierzchni byle jak oheblowanych desek. W świetle świecy kobieta obejrzała każdy z listów, a na jej twarzy odmalowywała się mieszanka miłości, nienawiści, obrzydzenia i zdrady. Odpięła sakiewkę i położyła ją na stole:

- Wieść już się rozniosła...
- Wwiem - przerwał jej mężczyzna - Cczy to wszysttkie listy?
- Tak. - Wyjęła z kieszeni męski sygnet - To na ucieczkę. Dziękuję - wyszeptała i wstała. Jednym płynnym ruchem wrzuciła listy w ogień kominka i patrzyła jak płoną. Mężczyzna wstał ciężko i starając się nie ukazywać bólu podszedł do szynku:
- Nigdy mnnie nie widziałeś - kuśtykający mężczyzna położył przed szynkarzem kilkanaście złotych monet.
- Koń jest w podwórcu zgodnie z życzeniem.

Mężczyzna zniknął za barem i tylnym wejściem znalazł się w podwórcu. Dosiadł konia i pognał w noc.

*****



Silverymoon było pięknym miastem, pomimo stosunkowo zimnego klimatu miało w sobie jakieś wewnętrzne ciepło i po prostu chciało się tutaj przebywać. Igan w sumie był zadowolony, że się tu znalazł, choć wolałby znaleźć się w zdecydowanie lepszej formie. Po ostatniej robótce nie wyglądał najlepiej i zdecydowanie potrzebował dłuższego odpoczynku. Silverymoon wydawało się dobrym miejscem.
Znalazł cichą karczmę znajdującą się trochę na uboczu i wynajął pokój płacąc od razu za miesiąc. Pierwszych kilka dni spędził praktycznie nie wychodząc z pokoju, aby dać ranom czas na zasklepienie się i ciału na odpoczęcie... Karczmarka była wyrozumiałą kobietą i nie wnikała w historię mężczyzny... Dość szybko udało im się nawiązać przysłowiową nić porozumienia.

Mniej więcej po miesiącu, kiedy Igan zaczynał już prawie w pełni sprawnie się poruszać pojawił się Jack. Pojawił się jak zwykle niezapowiedzianie i jak zwykle późnym wieczorem. Krótka rozmowa skoncentrowała się na stanie fizycznym Mardocka i ogólnej sytuacji w regionie. Jack sugerował dłuższy odpoczynek od wszystkiego zwłaszcza, że władczyni miasta miała silne powiązania z Harfiarzami i pewne akcje mogłyby być... niepoprawne. Igan jednak sam zamierzał dobrze odpocząć i dać sobie czas na pełną rekonwalescencję.



Kiedy siedzieli w prawie pustej, bocznej sali "Krogulca" Jack przekazał mężczyźnie kilka nazwisk ludzi, z którymi w razie czego mógł się kontaktować. Chłopakowi niespecjalnie to odpowiadało - wolał wcześniejszy układ; ale Jack miał coś do załatwienia na południu i sprawy po prostu musiały ulec zmianie. Igan zdawał sobie sprawę, że w takim przypadku również jakieś informacje o nim przeciekły do innych Harfiarzy...

*****

Czas mijał, powoli, leniwie. Igan nie przejmował się zbytnio pieniędzmi, zresztą poza "wiktem i opierunkiem" nie wydawał prawie nic. Zajmował się typowym niczym - oficjalnie cały czas się kurując; mniej oficjalnie wymykał się nocą ze swego pokoju na dachy Silverymoon... Był stałym bywalcem karczmy, jednak nie dążył do nawiązania bliższych kontaktów z kimkolwiek. Zdecydowanie nie był typem gawędziarza, który musi każdemu opowiedzieć historię swego życia i za każdym razem - oczywiście - opowiedzieć ją trochę inaczej... Tego popołudnia sprawy jednak dość gwałtownie się zmieniły. Zalakowana koperta pozostawiona w rękach właścicielki "Krogulca" była dla Igana sporą niespodzianką - nie był przyzwyczajony do otrzymywania tego typu korespondencji. W pokoju przeczytał, krótką, lakoniczną wręcz informację o spotkaniu. Schował list do kieszeni i przez chwilę zastanawiał się o co chodziło tym razem. Sprawa była raczej pilna i raczej grupowa - na co wskazywały okoliczności i sposób przekazania informacji.

"Dziś wieczorem" - pomyślał - "Zobaczymy... Zaczynałem chyba mieć dosyć tego siedzenia." Kilka godzin później był pod karczmą "Północne Serce". Do zachodu było jeszcze kilka minut, ale nie zamierzał być punktualny; z co najmniej dwu powodów; jednym na pewno była ostrożność. Gospoda była dość pełna - co dobrze o niej świadczyło w tej - jeszcze nie wieczerznej porze. Igan podszedł do kontuaru i powiedział do Jana:

- Pprzyjacielu, nasz wspólny znnajomy prosił mnie o zjawwienie się u ciebbie o zachoddzie słońca po sszczegóły. Jjestem Igan Mardock.
- A, witaj! Witaj! - uśmiechnął się szeroko - Jakaś kolacyjka może? Spotkanie kwadrans po dziewiątej, zegar jest tam - wtrącił informację w zaproszenie wskazując ręką; dla kogoś postronnego musiało to wyglądać jak udzielanie wskazówek o drodze - Pokój na górze. Mam doskonałe wątróbki, wprost rozpływają się w ustach. I przednie wino.
- Doskonale. - Odpowiedź mogła się odnosić zarówno do informacji, jak i kolacji, więc Igan dorzucił - Więc wąttróbki z chlebem i wwino.

Z pokaźną, świetnie pachnącą, porcją jadła chłopak usiadł przy wolnym kawałku dużego stołu i powoli zaczął jeść. jakby zupełnie przypadkiem mając drzwi w zasięgu wzroku. Bycie wcześniej miało właśnie tą dobrą cechę, że było się, prawie zawsze, pierwszym...

carree

„Po śmierci Ederana w 784 RD naczelnym magiem Silverymoon została jego córka, Amaara. W 815 RD do miasta przybyła Elue Dualen, ludzka dziewczyna o znacznej magicznej mocy, która zaprzyjaźniła się z Amaarą oraz jej siostrą imieniem Ryś. W 821 RD Elue i Ryś założyły Akademię Pani, pierwszą szkołę otwartą dla wszystkich. Magowie Silverymoon uczyli studentów, a nie pojedynczych czeladników. Zapłatą za naukę było poświęcenie służbie miastu tyle czasu, ile zajęła edukacja. W 843 RD Elue i inni czarodzieje stworzyli Księżycowy Most – najsłynniejszą budowlę Silverymoon.
W 857 RD Amaara i jej matka wyruszyły do Evermeet, a naczelnym magiem została Elue. W 876 RD i ona wyjechała, wraz z Ryś. Niestety, tym razem stanowisko naczelnego maga nie przeszło pokojowo w nowe ręce…”

Rhistel przerwał lekturę i podniósł na chwilę głowę spoglądając na słońce wiszące nisko nad horyzontem. Zmarszczył brwi.

- Elue… - mruknął cicho pod nosem i spojrzał ponownie na okrojone wydanie „Historii Klejnotu Północy w zarysie”. Przewertował resztę książki w poszukiwaniu jakiejkolwiek wzmianki o owej Elue, jednak nie pojawiła się w ogóle. Nasunęło mu się kilka pytań, na które chciał poznać odpowiedź. Dlaczego porzuciła stanowisko naczelnego maga? Po co wyjechała? Skąd się właściwie wzięła i kim była?

Zaklinacz wstał od biurka i odłożył książkę na stolik tuż obok. Przejechał palcem po zakurzonym blacie i westchnął. Nie miał czasu posprzątać. Przynajmniej tak to sobie tłumaczył… W rzeczywistości nie miał na to ochoty i uważał, że szkoda na to czasu. Nie chciał walczyć ze światem – w końcu bałagan robi się sam. Takie przekonanie powstało w nim po przeczytaniu dwutomowej „Teorii chaosu” autorstwa jakiegoś ekscentrycznego maga z południa. W swoich wywodach skupiał się on głównie na udowodnieniu tego, że wszystko dąży nieustannie do chaosu i wszystko zostało kiedyś uporządkowane. Według młodego Amblecrown’a nie miało to większego znaczenia, jednak pozwalało na usprawiedliwianie nieporządku, który panował wokół niego.

Rhistel westchnął i poprawił rękaw nowego, niemal czarnego dubletu ze srebrnymi guzikami. Przypiął małą sakiewkę z komponentami, do skórzanego pasa i ruszył w stronę drzwi. Już miał dotknąć klamki kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich ONA. Jego wspaniała, nieco młodsza siostra z wiecznym grymasem niezadowolenia na ustach.
- Miri! Ile razy mówiłem, że masz puk…
- Dobra, dobra… daruj sobie – wyciągnęła do niego rękę z zapieczętowaną kopertą. – Od „przyjaciela”.
Spojrzał na pieczęć Harfiarzy i wziął do ręki list uważnie patrząc na dziewczynę.
- Orlamm tu był?
Nie uznała za konieczne odpowiadać, bo odwróciła się na pięcie tak zarzucając długim warkoczem, że właściwie wymierzyła mu policzek. Pokazał jej język i lekko się uśmiechnął. Przez chwilę patrzył jak schodziła po drewnianych schodach ostentacyjnie tupiąc nogami. Siedemnastolatka była całkiem ładna. Urodę odziedziczyła po matce, natomiast oczy po ojcu. Jednak Rhistel zastanawiał się czasem skąd u niej się brało takie zachowanie… ale wolał nie poruszać tego tematu i zachować status quo.

Chłopak skupił teraz całą uwagę na kopercie. Widząc lekko nadszarpnięte rogi pokręcił głową i zerwał pieczęć. Wyciągnął ze środka mały liścik.

„Dan 9 Mirtul
Proszę o zjawienie się jutro wieczorem, przy zachodzie słońca w karczmie „Północne serce”. Szczegóły zna Jan Dwa Topory.”

- Dziś jest dziesiąty, więc… Ech… - przewrócił oczami i zamknął drzwi. Wziął ze stołu mały pręcik i machnął nim w powietrzu. Na końcu tej małej różdżki zapłonął niewielki płomyk, który wbrew pozorom bardzo szybko poradził sobie ze strawieniem listu. Zaklinacz nie chciał zostawiać żadnych śladów – spotkania grających na Harfie były tajne i nie można było dopuścić do tego, aby osoby postronne wiedziały o nich.

Zdmuchnął ogień i odłożył pręcik. Wyszedł z pomieszczenia i zszedł po schodach na dół. Przeszedł przez rodzaj salonu i kuchnię, a następnie wyszedł tylnymi drzwiami do ogródka. Spojrzał na niebo – pogoda, jak zwykle w Silverymoon była wyśmienita. Odgarnął włosy z czoła i przeszedłszy przez furtkę, ruszył cichą uliczką pełną zieleni.

Szedł powoli, nie spiesząc się. „Północne serce” nie było daleko, a czasu miał bardzo dużo. Mijał ogrody, w których rosły różnej maści rośliny... Od potężnych cienioczubów i dębów, przez kwitnące owocowe drzewa, aż po egzotyczne kwiaty w donicach. Po wielu murowanych ścianach z wapieni pięły się w górę wąsate winorośle, nierzadko sięgając barwionych na różne kolory dachów. Trudno określić co właściwie nadawało architekturze Klejnotu Północy takiego uroku… Z pewnością duże znaczenie miała harmonia pionów i poziomów, oraz wtopienie się budowli w naturę, przez co nawet wysokie wieże i iglice nie dominowały nad całością. Lekkie formy występowały w zgodzie z naturą, dlatego krajobraz stawał się niemal baśniowy.

Pięknu odbieranemu przez wzrok towarzyszyło piękno zapachów – zwłaszcza w bocznych uliczkach, jak ta, którą Rhistel właśnie szedł. Ponieważ wiele gatunków drzew kwitło właśnie na początku miesiąca Mirtul – powietrze było wypełnione mnóstwem miodowych, kwiatowych aromatów, które roznoszone przez delikatny wietrzyk, doskonale wpływały na samopoczucie.

Jeśli chodzi o dźwięki Silverymoon, to też były bardzo wyjątkowe. Gwar głównych ulic, nie docierał do bocznych, wijących się uliczek, dlatego też można było usłyszeć cichy plusk przydomowych fontann, szum liści drzew oraz gdzieniegdzie dźwięki lutni bądź harfy.

Młody zaklinacz szedł spokojnie, pozdrawiając znajomych przechodniów i stukając butami o bruk. Minąwszy skrzyżowanie z brązową statuą elfiego artysty, grającego na flecie, zmienił kierunek idąc teraz trochę bardziej wijącą się uliczką, schodzącą w dół. Stąd roztaczał się piękny widok na Księżycowy Most.

Przeszedł przez kamienny most nad niewielką rzeczką, spływającą kaskadami do wód Rauvinu, i podążył teraz w górę. Gdy minął kapliczkę Selune, skręcił w lewo i po chwili wszedł na większą ulicę. Spojrzał na zachodzące słońce i przyspieszył nieco. W ciągu kilku minut dotarł do karczmy i wszedł do głównej izby, jak zwykle zapełnionej rozmaitymi osobnikami.

Wewnątrz panował gwar i pewnie byłoby dość gorąco, gdyby nie otwarte okna i odrobina magii. Rhistel rozejrzał się mrużąc lekko oczy i pewnym krokiem podszedł do kontuaru. Jedna z córek właścicieli przeszła obok niosąc dwa kufle piwa. Uśmiechnęła się zerkając kątem oka na zaklinacza, a on z uprzejmości odwzajemnił uśmiech… Dziewczyna omal się nie przewróciła wpadając na stół. Ojciec stojący za kontuarem pokręcił głową i wymamrotał coś cicho. Po chwili zwrócił się do chłopaka, niewiele ściszając głos. Zresztą nie było takiej potrzeby, zwłaszcza, że w sali było dość głośno.
- W pokoju na górze, jakiś kwadrans po następnych dzwonach . Nie jesteś pierwszy… - tu wskazał ruchem głowy na Igana.
Rhistel uśmiechnął się.
- Mam jeszcze coś do załatwienia, więc gdyby ktoś o mnie pytał to pojawię się pewnie w ostatniej chwili, tuż po dzwonach.
Chłopak odwrócił się i ruszył energicznym krokiem do wyjścia. Następnie udał się pospiesznie do domu Orlamma Whitehorne’a, aby zapytać o ową Elue, o której czytał tuż przed otrzymaniem listu…

rojdeirde

Podróż z Waterdeep, trzy noclegi w Srebrnej Opończy, dwa funty tytoniu z Amn i kilka sztuk srebra na drobne łapówki w Silverymoon, kilka książek od Ariela Reifbaucha, jak zwykle… - Zareth Blaumond leżała na swoim łóżku w Osiodłanym Prosięciu, karczmie plasującej się kilka klas niżej od Srebrnej Opończy i próbowała podsumować swój pobyt w mieście Alustriel Silverhand. -
To będzie jakieś… Trzy moje tygodniówki. Tymoro, na co mi to było… Do tego wczorajsza noc, przegrana w kości, przenosiny do Prosięcia…

Dzwony w mieście zaczęły właśnie wybijać południe. Panna Blaumond nigdy nie wstawała tak późno. Siadając na łóżku zaczęła rozglądać się po pokoju. Żona karczmarza wybrała zły dzień na tłuczenie mięsa… Miarowe łupanie dochodzące zza ściany rozsadzało głowę półelfki. Z tego, co zdołała wyliczyć, nie pozostało jej wiele gotówki, więc zanosiło się na to, że to jej ostatni dzień w Silverymoon. Zakładając spodnie obmyślała, jak złapać jakiś tani transport z powrotem do Waterdeep. Ze stołka obok łóżka podniosła swoją koszulę, a potem ekstrawagancką, zieloną męską rękawiczkę, która leżała pod nią.
Amos Avrahim Meddelebeck, iluzjonista… Tak się przedstawił?
Właściciel dawno już opuścił pokój panny Blaumond, a o jego obecności świadczyły obecnie pognieciona pościel, rzeczona rękawiczka i…

List? Czyżbyś aż tak mnie nie docenił, Amosie Avrahimie Meddelebecku?

Iluzjonistę, niemłodego już półelfa, spotkała wczoraj po południu między półkami w księgarni Reifbaucha. Zaczęli rozmawiać o transmutacjach i zakrzywieniach percepcji, czarodziej wziął ją na kolację, przeszli płynnie do tematu zbrodni doskonałej, przenieśli się do pokoju Zareth… A jednak musiał uznać ją za sentymentalną panienkę, skoro zostawił w pościeli list. Dziewczyna z lekkim zażenowaniem wyjęła z koperty kartkę i, ku swemu zdziwieniu, przeczytała:

Dan 9 Mirtul

Proszę o zjawienie się jutro wieczorem, przy zachodzie słońca w karczmie „Północne serce”. Szczegóły zna Jan Dwa Topory.

Harfiarz? Znajomy Sigura Raesliera, jej dawnego mistrza i jedynego kontaktu z Organizacją?

Składając dokładnie kartkę w dłoniach Zareth uśmiechała się, podekscytowana. Kac i roztargnienie zniknęły w mgnieniu oka. Może wypad do Silverymoon nie był jednak tak nieudany? Zareth naciągnęła szybko buty na nogi i zaczęła przechadzać się energicznie po pokoju, raz po raz wyglądając przez okno. Postanowiła przemyśleć jeszcze raz wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni. Jakiś czas temu w Waterdeep bogaty kupiec posiadający w mieście trzy składy składników i produktów magicznych, Rainer Bene, zwrócił się do niej o pomoc w sprawie tajemniczych zniknięć dwóch kolejnych transportów jego towarów oraz – co najgorsze – jednego z jego głównych współpracowników wraz z trzecim, ostatnim transportem z Silverymoon. Sprawa była dziwna od samego początku; nikt, nawet sam Rainer, nie miał wcześniej żadnego kontaktu z dostawcami ze Srebrnych Marchii, nie udało jej się też wpaść na żaden trop w podróży. Jedyne, czego dowiedziała się w Silverymoon, to to, że dostawca podany przez Rainera nie istnieje, zaś jego współpracownika, Amalricha Roscelina, nikt nigdy w grodzie Alustriel nie widział.

Teraz, kiedy skontaktowali się z nią sami Harfiarze, może uda się pchnąć śledztwo do przodu? Nie miała pojęcia, czego Organizacja mogła od niej oczekiwać, ale wiedziała jedno – takiego zaproszenia po prostu się nie odrzuca. W kilka minut opuściła pokój i wyszła na ulicę. Lubiła obserwować. Lubiła koncentrować się w miejscach, gdzie pozornie wiele rzeczy może rozpraszać – w tawernach, w sklepach, na skwerach publicznych. Tym razem skierowała swe kroki ku niewielkiej kaplicy Tymory, gdzie wykonała swój mały rytuał – zapaliła przed posągiem bogini niewysoką świeczkę i rzuciła monetą pozwalając jej spaść na posadzkę. Nie spojrzała na wynik, w przybytku bogini szczęścia to zbyteczne.

-

Tuż przed zachodem słońca Zareth stanęła przed drzwiami umówionej karczmy. Stojąc w przedsionku zwinęła sobie jeszcze skręta z tytoniu, zapaliła sprytnym gnomim wynalazkiem, płomieniem zamkniętym w zgrabnym metalowym opakowaniu i pchnęła przeszklone drzwi prowadzące do wnętrza lokalu. Bar znajdował się w głębi i trochę na lewo; mężczyzna stojący za nim zdecydowanie mógł być tym, kogo opisano w krótkiej notatce Harfiarzy. Kilku miejscowych grało – wciąż – wesoło w kości, wszak pora była jeszcze wczesna, a kieszenie i kielichy pełne; na prawo od drzwi, w rogu przy oknie siedziała podstarzała para. Mężczyzna i kobieta nie patrzyli się na siebie i nie rozmawiali, a tylko jedli zamówiony posiłek, jakby urażeni i oziębli. Karczma sprawiała w zasadzie wrażenie prawie pustej, choć nie była wielka. Nic nie wskazywało też na to, żeby miały odbywać się tu jakieś tajne spotkania. No cóż, o to właśnie chodzi w tym interesie. Przy stole, nad miską wątróbki, siedział niezachęcająco wyglądający typ. Panna Blaumond nie czuła się mimo wszystko w Silverymoon zbyt pewnie, podeszła grzecznie do kontuaru i położyła dłonie na blacie chcąc rozpocząć rozmowę z karczmarzem. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, wielkie ręce Jana Dwa Topory – to nie mógł być nikt inny – przykryły jej dłonie i usłyszała, dokąd ma się udać i za ile. Uśmiechnąwszy się porozumiewawczo podziękowała i zamówiła lokalną miętową nalewkę. Usiadła na stołku przy barze, twarzą zwrócona ku wejściu, i zaczęła jeszcze raz, od nowa, układać sobie wszystko w głowie.

Mizzrym

Mizzrym powoli czołgał się po krokwiach wspierających dach nad salą bankietową zamku, ukryty póki co bezpiecznie w cieniu. Uwielbiał to robić. Jedyną rzeczą jaka była niezmiernie irytująca był wszechobecny kurz. Być może dla nie było w tym nic dziwnego że wznoszące się kilkadziesiąt stóp nad salą dźwigary nie były od dawna odkurzane ale ogromne czapy brudu nie ułatwiały przeprawy. Niestety nic nie mógł poradzić na to że co jakiś czas zrzucał kłęby kurzu w dół które spadając na posadzkę w każdej chwili mogły zdradzić nieproszonego gościa ukrytego pod stropem. Jedynym pocieszeniem był fakt, iż bawiący się w dole goście byli już dość mocno podchmieleni i nikt nie zawracał sobie głowy zerkaniem na sufit. Odgłosy zabawy zlewały się tu na górze w wszechobecny bełkot. W końcu udało się dotrzeć do miejsca gdzie kilka belek łączyło się razem, wzmacniając dach. Jedyna drogą dalej było albo obejść łączenie bokiem lub przejść dołem. – Ech nikt nie pomyślał o wygodnym skradaniu się w tym miejscu – młody elf szepnął w myślach wyciągając zza pasa kotwiczkę do wspinania. Wcisnął ją pomiędzy dwie belki schodzące się pod ostrym kątem i powoli zwiesił się na rękach, zwieszając bezwładnie stopy. Mocny wymach lewej ręki pozwolił znaleźć punkt zaczepienia po drugiej stronie łączenia, zwolnił kotwiczkę i kiedy chciał się podciągnąć żeby znaleźć się po drugiej stronie palce lewej ręki zaczęły ślizgać się po grubej powierzchni kurzu zgromadzonego na krokwi. – Cholera – rzucił okiem w dół. Zaraz pod nim tęgi mężczyzna, sądząc po ubiorze jakiś zubożały arystokrata częstował się winem przyniesionym przez służbę. Musiał działać szybko. Mocny wymach prawej stopy pozwolił wynieść ją kilka cali powyżej beli po drugiej stronie łączenia, wystarczająco wysoko by zgiąć nogę w kolanie i wystarczająco szybko by zdążyć zakleszczyć belkę pomiędzy udo a łydkę w momencie gdy lewa dłoń straciła całe podparcie. Mizzrym zawisł teraz głową w dół mając oparcie tylko na prawej nodze. – Ufffff – westchnął w głębi duszy gdy udało się pozostać niezauważonym. Zgiął ciał w pół i wdrapał się po drugiej stronie łączenia. Pozostały odcinek był już tylko formalnością. Teraz trzeba tylko odwrócić uwagę straży przy drzwiach i wymknąć się na schody za ich plecami. Szybko rozejrzał się po Sali w poszukiwaniu odpowiedniego rozwiązania. Zawsze po części improwizował i to chyba było najzabawniejszą częścią wszystkich zadań jakich się podejmował. Dwójka arystokratów wymieniająca ostro poglądy była idealna. Mizzrym przymknął oczy i najciszej jak było to możliwe wynucił odpowiednią inkantacje wysuwając dłoń przed siebie. W tej samej chwili kielich tęższego arystokraty który energicznie gestykulował przechylił się oblewając winem wysokiego i żylastego mężczyznę naprzeciwko.
- Ty psi….!!! – Wysoki huknął śliną prosto w twarz grubasa chwytając go za kołnierz. W sali przez chwilę zapadła cisza i uwaga wszystkich zebranych skupiła się na dwójce szarpiących się teraz na środku mężczyzn. Strażnicy od razu ruszyli w stronę awanturników. O to właśnie chodziło. Mizzrym szybko opadł na posadzkę wykonując przewrót w stronę schodów prowadzących na piętro. Zostawił za plecami widowisko którego w zasadzie sam był przyczyną, no cóż obowiązki wzywały. Szybko popędził po schodach w górę gdzie światło zostało zagaszone by zawrócić zbłąkanych gości. Długi korytarz zdobiony przeróżnymi obrazami z każdego zakątka Faerunu był naprawdę imponujący. – Trzecie drzwi po lewej stronie – tak powiedział książę. Zgodnie z umową sypialnia nie była zamknięta. Mizzrym wszedł do środka i praktycznie utonął w stercie poduch rozłożonych w całym pomieszczeniu na wysokość uda. Rzeczywiście książę nie oszczędzał sobie na luksusach. Komoda jego małżonki powinna znajdować się po lewej stronie łoża. Elf brnął poprzez stertę puchu, zamek zamontowany w komodzie nie był wyzwaniem i po chwili listy żony księcia znalazły się w rękach włamywacza. Ciekawość wzięła górę.
„ …mój Drogi. Co nocy śnię o Tobie i nie mogę zapomnieć naszego ostatniego spotkania…” , następny „…już jutro znów się spotkamy. Nie mogę się już doczekać aby posmakować Twoich ust…”, kolejny „…dziś znów mnie wypytywał, musimy odwołać nasze plany na najbliższy czas. Jeżeli dowie się że Cie Kocham każe ściąć całą Twoją rodzinę Najdroższy…” wszystkie podpisane przez małżonkę księcia.
- No cóż wydaje mi się że nie takiej zdrady się spodziewał mówiąc o zamachu stanu – Mizzrym schował listy za szerokim pasem. Teraz tylko musiał się stąd wydostać co nie powinno być problematyczne i odebrać o poranku zapłatę. Później będzie mógł spokojnie wrócić do Everlund.

***

- Hahaha…a to ci dopiero igraszka – Houn nie mógł się powstrzymać i łzy naciekły mu do oczu ze śmiechu. Przetarł twarz i popatrzył na Mizzryma.
- Dobre. A teraz posłuchaj jutro wyruszysz do Silvermoon. Posłaniec Lady był u mnie i zostawił to… - starzec przesunął po blacie niewielką kopertę ze znajomym lakiem
- Pozwoliłem sobie otworzyć, mam nadzieje że mi wybaczysz – rzeczywiście był zakłopotany ale jego ciekawość bywała nieogarniona.

„Dan 9 Mirtul
Proszę o zjawienie się jutro wieczorem, przy zachodzie słońca w karczmie „Północne serce”. Szczegóły zna Jan Dwa Topory.”

- Ale… - Mizzrym otworzył usta ale starzec przerwał mu machnięciem ręki i wstał od stołu. Houn uwielbiał to robić, nie odpowiadać na jego pytania zasiewając tym samym jeszcze większą ciekawość. Zresztą i tak już było przesądzone że tam wyruszy więc co za różnica w jakiej sprawie.

***

Dotarł na miejsce późnym wieczorem więc nie było czasu na wycieczkę po mieście. Mimo tego że nie był to jego pierwszy pobyt w Silvermoon, miasto zawsze wprawiało Mizzryma w zachwyt. Rozejżał się po otaczających go prastarych drzewach i wieżach, nieokiełznanej sieci pomostów i wszechobecnych pięknych ogrodów. Wciągnął mocno powietrze pełne wszelakich zapachów. W tej samej chwili przyłapał się na fakcie iż cały czas pozostaje ukryty w cieniu z dala od wzroku przechodniów i mieszkańców. Zapomniał że Silvermoon było jednym z tych miast gdzie nie musiał ukrywać swojego pochodzenia a przynajmniej nie musiał się martwić tym że przy najlepszej okazji ktoś z krzykiem przed nim ucieknie czy obrzuci go kamieniami lub jak w innych, gorszych, przypadkach wyskoczy w jego kierunku z mieczem lub toporem w ręku. Szybko dotarł pod „Północne serce”, miejsce znane mu z wcześniejszych wypraw z Hounem. Miał jeszcze czas i nie zamierzał zwracać na siebie uwagi, przynajmniej nie wchodząc do karczmy Jana jakby nigdy nic i zamawiając sobie kielich wina usiąść przy jakiejś zgrabnej elfce z zapytaniem czy dobrze minął jej dzień. Nadal czuł się nieswojo na powierzchni. Spojrzał w niebo. Księżyc przebijał się przez sterczące wierzchołki drzew. – Zaczekam na dzwony …

Efcia

- Ale jak oni... - Darsys popatrzyła niepewnie na stojącą obok niej kobietę o płomiennorudych włosach. - ... znaczy, bo on przecież jest co najmniej trzy razy cięższy i... - znowu się zacięła.
- Oj dziewczyno. - Elisys popatrzyła zrezygnowanym wzrokiem na służkę. - Pracujesz w takim miejscu, a nie masz o niczym pojęcia.
Zza drzwi dobiegł głośny śmiech Yllaatris i równie głośnie chlupnięcie wody. Zupełnie jakby coś ciężkiego wpadło do niej. Lub ktoś.
- Chyba czas cię dokształcić coś niecoś w tej materii. - Rudowłosa kobieta ujęła w dłoń drobną twarzyczkę służki, ta ostatnia nie była chyba szczególnie zainteresowana propozycją. Żeby nie powiedzieć, że była przerażona.
- Zostaw ją lepiej w spokoju, Elisys - uratowało ją nadejście Thokasa.
- Ty jesteś jak pies ogrodnika. - Płomiennowłosa dziewczyna oparła rękę o szeroki tors wojownika. Przez lnianą koszulę, którą miał ma sobie mogła doskonale wyczuć jego mięśnie. Stała tak blisko niego, że z pewnością czuł zapach jej perfum. Dobrze dobranych, drogich perfum, które doskonale współgrały z jej temperamentem. Ale on stał niewzruszony jak głaz. Nawet gdy ręką, którą się przed chwilą o niego opierała, zaczęła wolno zsuwać się niżej. A gdy niemalże sięgnęła pasa, Thokas szybko ją zatrzymał i odsunął od siebie. Dziewczyna z wyrzutem w oczach popatrzyła na niego. - Sam nie zjesz i drugiemu nie dasz.
W tym monecie drzwi do łaźni otworzyły się i wyszedł z nich, odziany jedynie w przykrótki ręcznik, tęgi jegomość. Obrzucił badawczym spojrzeniem całą trójkę. Darsys aż się cofnęła, gdy wzrok szambelana padł na nią. Elisys uśmiechnęła się zalotnie do niego. A wojownik pozostał obojętny. Zaraz za Xavendithasem pojawiła się i sama Yllaatris. Również odziana w ręcznik i to tej samej długości co szambelana. Także z łatwością można było dostrzec pewne rzeczy.
Kapłanka chwyciła za rękę swojego gościa i poprowadziła do swoich pokoi.
A trójka “gapiących się” została przy łaźni. Jako pierwsza do pomieszczenia zaglądnęła rudowłosa kobieta i z politowaniem pokręciła głową.
- Jak chcesz Darsys - wzruszyła ramionami. - Albo to, - wskazała na bałagan, który pozostawili po sobie ich pracodawczyni i szambelan. - albo... - zawiesiła teatralnie głos.
Służka jednak wycofała się, zapewne udając się po odpowiedni sprzęt do sprzątania.
- A ty, - Elisys jeszcze raz zbliżyła się do wojownika, tym razem opierając swój biust o jego tors. - może też masz ochotę na... - wskazała na wannę stojącą w pomieszczeniu.
- A ty nadal próbujesz, Elisys?? - Kevaver pojawił się ni stąd ni zowąd. - On jest nieczuły na twoje wdzięki. - Elf uśmiechnął się do koleżanki po fachu. A następnie zwrócił się do wojownika. - Thokas lepiej zejdź na dół. Oolaatra ma mały problem z jednym z klientów.
Thokas Daleborn kiwnął mu głową i udał się na niższe piętro.
- Gotowam pomyśleć, że sam masz na niego ochotę. - odwzajemniła elfowi uśmiech.
- I tak nie masz u niego szans. - Kevaver nie dawał za wygraną.
- Założysz się? - W oku kobiety pojawił się błysk.
- A o co? - Elf przymrużył swoje błękitne oczy.
- Przegrany przez tydzień będzie spełniał wszystkie zachcianki wygranego - odparła pewnie Elisys i wyciągnęła rękę do elfa. - Wszystkie - podkreśliła raz jeszcze, gdy uścisnęli sobie dłonie.


Tym czasem piętro niżej rozebrany do połowy, tej dolnej, mężczyzna klęczał przed młodą kobietą i wyznawał jej miłość. Właściwie był to pijacki bełkot, z którego dało się co jakiś czas wyłowić pewne fragmenty poematów miłosnych. Klęczący był mężczyzną koło lat trzydziestu, nawet przystojnym, szczupłym. Problem polegał na tym, że po pierwsze był już żonaty, a po drugie był obecnie pijany, a po trzecie kobieta której miłość wyznawał, obiecywał małżeństwo i gwiazdkę z nieba, jakoś niespecjalnie miała ochotę by akurat ten osobnik został jej ślubnym.
Gdy zalotnik ujrzał nadchodzącego mężczyznę, chwycił to, co miał pod ręką, czyli pogrzebacz. Zamachnął się swoją bronią i rozbił niewielką, marmurową figurkę.
- Ty potworze! - krzyczał przy tym pijany kupiec. - Nie pozwolę ci nastawać na cześć tej dziewicy. - Kolejny cios zniszczył kawałek drewnianej poręczy, gdyż Thokas i tym razem zdołał uniknąć niebezpiecznej broni.
- Nie bój się, pani - zasłonił ciałem Oolaatrę. - Zaraz cię uwolnię z niewoli.
Daleborn nie chciał za bardzo uszkodzić natręta, ale ten nie chciał z kolei nijak pozwolić podejść do siebie.
Kupiec zamachnął się kolejny raz. Tym razem ofiarą jego szermierczych umiejętności padł obraz przestawiający kapiące się, nagie dziewczęta.
Oolaatra starała się odsunąć od pijanego kupca, ale tan cały czas zasłaniał ją swym ciałem przed wyimaginowanym niebezpieczeństwem. Zdewastował przy tym stół z jedzeniem, boazerię, kilka wazonów z kwiatami, gdyż ciął na oślep swym “mieczem”, a że szermierzem był marnym, to i efekty opłakane.
W końcu dziewczyna wymacała za sobą jakiś wazon i najzwyczajniej w świecie rozbiła go na głowie amanta. Ten, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, padł nieprzytomny na ziemię.

Yllaatris, która właśnie odprowadzała na dół Xavendithasa Cartera, przystanęła w pół kroku widząc całe to pobojowisko. Szambelan, który szedł pół kroku za nią, na szczęście zdążył też się zatrzymać.
Kapłanka obrzuciła tylko krytycznym spojrzeniem stojących nad ciałem kobietę i mężczyznę, ale nic się nie odezwała.
- Widzę, że będziesz zajęta. - Odezwał się szambelan również przyglądając się scence rodzajowej przed sobą. - Nie będę ci przeszkadzał zatem. Zwłaszcza że jestem zajęty.
- A śniadanie? - Yllaatris spojrzała z wyrzutem na Cartera.
- Raczej wczesny obiad moja droga.
- Ale coś musisz i tak zjeść. - Kapłanka nie dawała za wygraną.
- U siebie zjem. - Xavandithas też był nieugięty. - Naprawdę jestem już spóźniony. I przez najbliższych kilka dni będę bardzo zajęty. Naprawdę bardzo. - Podkreślił dobitnie ostatnie słowa.
- A przyjęcie? - zapytała z nieskrywanym rozczarowaniem.
- Przykro mi, ale też nie. - odparł stanowczo szambelan. Następnie złożył iście ojcowski pocałunek na czole kobiety i ruszył w stronę drzwi.
- Yyyy, ekhm... - odkaszlnęła kapłanka cicho. Xavandithas odwrócił się natychmiast, wziął w ramiona swoją kochankę i tym razem długi namiętny pocałunek złączył oboje. Ręka szambelana powędrował wzdłuż pleców by zatrzymać się tam, gdzie tracą one swoją szlachetną nazwę.
- Odezwę się, gdy tylko znajdę czas - szepnął jej do ucha i wyszedł.

Thokas tym czasem dźwignął z podłogi nieprzytomnego kupca, przy sporej pomocy Oolaarty ubrali go w spodnie, które dziewczyna z trudem, ale znalazła.
Następnie trzeba było wyekspediować kupca do domu. W tym celu przywołano jedną z kursujących po mieście bryczek. Zapakowano tam delikwenta. Woźnicy wręczono adres i sporą sumę pieniędzy, i tak pójdzie na konto klienta, i zamknięto drzwiczki. Dorożka ruszyła.

W kamienicy trwało już sprzątnie i oszacowywanie strat, które i tak zostaną zapisane na konto amatora szermierki przy użyciu pogrzebacza. Trzeba też będzie wezwać rzemieślników, którzy naprawią owe szkody i to prędko. Gości nie można wszakże podejmować w tak zdewastowanym salonie. Ale to jutro. Dzisiaj bowiem była umówiona z Unaatris Fiedlerson, kapłanką Ilmatera. Kobiety poznały się jeszcze w Longsaddel.
Świątynia Ilmatera był w tej ubogiej części miasta. A jak to mawiają przezorny zawsze ubezpieczony, toteż Yllaatris ufając oczywiście opiece swojej patronki, bogini Sune, udała się na spotkanie z przyjaciółką w towarzystwie Thokasa i do tego wynajętą dorożką.

Biednego Daleborna czekało co najmniej dwie lub trzy godziny bezczynności. W świątyni na pewno nikt nikogo nie napadał i nie rabował. To samo tyczyło się domostw kapłanów.

Obie kobiety z lubością oddały się wymianie “informacji”, popijając przy tym ziołową herbatę. Jak słusznie zauważyła gospodyni, zioła pochodziły z przyświątynnego ogrodu. Podobnie zresztą jak owoce, które stały przed kobietami.

Wojownik tym czasem przechadzał się po wspomnianym przez Unaatris ogrodzie. Robił tak zawsze gdy tu przychodzili. Znał jego rozkład na pamięć niemal. Tu rosły warzywa, starannie pielęgnowane przez kapłanów. Dalej były drzewa i krzewy owocowe. Wśród większości z nich już krążyły pszczoły, pracowicie zbierając nektar i zanosząc go z pewnością do uli. Pasieka też gdzieś tu była, tego Daleborn był pewien. Przemierzył ogród wzdłuż i wszerz chyba ze trzy razy, ale jego chlebodawczyni nadal się nie pojawiła. Mężczyzna wszedł zatem do świątyni. Złożywszy niewielki datek na ubogich przykląkł gdzieś przy ołtarzu i oddał się modlitwie czy też kontemplacji.

- A to od dziewczyn - Yllaatris wyjęła całkiem spory mieszek z pobrzękującymi monetami w środku.
- Tylko? - Unaatris uniosła prawą brew.
- Od dziewczyn i Kevavera, przecież wiesz. - Kapłanka Sune uśmiechnęła się.
- Przekaż im, że jesteśmy wdzięczni za ten datek. I jak zwykle pomodlimy się za nich. - Odprała służka Ilamatera chowając sakiewkę. - A co w ogóle u nich?
- Nic nowego. Bawią się, bawią i jeszcze raz bawią.
- A u Darsys?? Powinnaś ją w końcu wydać za mąż.
- Powinnam. Sama to wiem. Spory posag, jaki dla niej szykuję powinien wyjednać jej kandydatów. - Odparła Lady Yllaatris. - Tylko takowych nie ma w zasięgu wzroku. Sama wiesz, że praca w takim miejscu nie jest najlepszą rekomendacją dla rodziny ewentualnego kandydata.
- A ty nie chcesz jej tracić. - Wtrąciła pani Fiedlerson.
- Bo gdzie indziej znajdę taką oddaną? Chyba muszę liczyć na to, że bogowie pozwolą mi zatrudnić jakiegoś przyzwoitego młodzieńca w końcu.
- I połączyć przyjemne z pożytecznym. - Dokończyła Unaatris.
- Właśnie.
- Kochana, mam coś dla ciebie. - Kapłanka Ilaamatera wyjęła zalakowany list i położyła go przed Yllaatris.
Lady Yllaatris złamała pieczęć i zapoznała się z treścią.

Dan 9 Mirtul

Proszę o zjawienie się jutro wieczorem, przy zachodzie słońca w karczmie „Północne serce”. Szczegóły zna Jan Dwa Topory.


- A kto to dla mnie zostawił u ciebie? - Zapytała kapłanka Sune skończywszy czytać.
- Druidka. Zapewne to jakaś ważna sprawa, bo nieczęsto widziałam ją tak zafrasowaną.
- Zapewne. - Dodała w zadumie Yllaatris. - Wszystkiego dowiem się jutro. A teraz muszę cię już pożegnać. - Kapłanka Sune wstała i uściskała serdecznie przyjaciółkę. - Do następnego razu.
- Żegnaj moja droga i uważaj na siebie.
- Ty też. - Lady Yllaatris uśmiechnęła się i wyszła.

Daleborna odnalazła w świątyni. Klęczał w zadumie ze spuszczoną głową. Pogrążony w zadumie czy też modlitwie. Gdy tylko kapłanka znalazła się kilka kroków od niego podniósł się, zupełnie jakby wiedział, że to ona się zbliża.

Wyszli w milczeniu z przybytku Ilmatera. Było dużo później niż kobieta myślała. Jak zwykle zasiedziała się u Unaatris.
Thokas przywołał znowu powóz i wrócili do kamienicy.
Właściwie wszystko zostało już uprzątnięte. Pozostało tylko wykonać naprawy uszkodzonych części wyposażenia domostwa. Tym jednak Yllaatris planowała się zająć dopiero jutro.

Kapłanka udała się do swoich apartamentów znajdujących się na drugim piętrze kamienicy. Wprawdzie powszechnie wiadomo było, że najwyższe piętra kamienic nie były najlepszymi do zamieszkania, ale Yllaatris bardziej ceniła sobie prywatność więc zdecydowała, że to właśnie ona, a nie służba, jak zwykle to bywało zajmie ostatnie piętro.

Dnia następnego, z samego rana Yllaatris udała się do znajomego stolarza, tego samego, który wcześniej wykonywał wszystkie elementy wystroju wnętrza. Niestety mistrz Tarmikos był niezwykle zajęty i długo zajęło kapłance przekonywanie go, że jej sprawa jest niezwykle pilna. Oczywiście niebagatelną rolę w tym wszystkim odegrały pieniądze. Yllaatris obiecała po prostu zapłacić więcej.

Po oględzinach mistrz cechu stolarzy wymienił swoją cenę, doliczając oczywiście to obiecane ekstra coś. Szczegóły zostały uzgodnione i rzemieślnik mógł zająć się pracą.

Niestety wszystko to razem zajęło tyle czasu, że nim się kapłanka obejrzała już musiała się zbierać do “Północnego Serca”. Nie było to daleko, więc postanowiła udać się tam piechotą.

Kapłanka otworzyła drzwi do kraczmy i ukazała się towarzystwu tam już zgromadzonemu w całej krasie. No dobrze, nie w całej, bo szczelnie okrywał ją długi, brązowym płaszcz z kapturem. Jednakże dobrze dopasowanym do sylwetki. Długie włosy o fioletowawym odcieniu nie był spięte, więc kapłanka musiała je nieco odgarnąć do tyłu zdobną w dwie dość grube złote bransolety ręką. Pewnym krokiem podeszła do szynkwasu. Właściciela karczmy, Jana Dwa Topory znała, przynajmniej z widzenia. Wymieniwszy z nim uprzejmości i uzyskawszy dalsze wskazówki co do miejsca i czasu spotkania. Z kieliszkiem czegoś mocniejszego usiadła sobie przy jednej z ław.
Może nie jakoś ostentacyjnie, ale i z pewnością nie po tajniacku rozejrzała się po sali. Kilka znajomych twarzy się nawet trafiło. Ale raczej mniej znajomych.

Cohen

Wszedł po schodach i skierował się do pokoju. Przed drzwiami zatrzymał się, rozejrzał uważnie po podłodze, po czym podniósł maleńki kawałek materiału. Twarz wykrzywił mu zły grymas.
Po chwili wahania wyjął dwa sztylety. Oparł się o ścianę i położył rękę na klamce. Przekręcił ją i pchnął drzwi. Rozległ się świst i stuk. W ścianie na przeciwko utkwił bełt.
Kenneth wpadł do pokoju i cisnął jednym ze sztyletów w mężczyznę, próbującego szybko załadować kuszę. Nie zdążył. Padł na podłogę, chwyciwszy się za gardło, z którego sterczała rękojeść.
Tymczasem Kenneth przykucnął i podciął drugiego mężczyznę, ukrytego za drzwiami, kopnięciem pod kolano. Przewróconemu zmiażdżył tupnięciem rękę, w której trzymał broń, po czym pochylił się nad nim i przystawił drugi sztylet do oka.
- Dla kogo pracujesz? - warknął.
- Idź do diabła!
- Dla kogo? - zwiększył nacisk.
- I tak cię dopadną. Możesz uciekać, chować się, ale w końcu cię znajdą i zabiją. Jak śmiecia, którym jesteś!
Ramsay pokręcił głową, po czym szybkim ruchem przeciął mu tętnicę szyjną. Wstał i podszedł do drugiego mężczyzny, który w międzyczasie zdążył umrzeć. Wyrwał swoją broń, otarł o jego odzienie i schował. Następnie zaczął go obszukiwać. Znalazłszy to, czego chciał, podniósł się.
- Wy, Zhenci, nie wiecie, kiedy odpuścić, nie? - rzucił do drugiego skrytobójcy, który prawie wypełzł na korytarz, zostawiając za sobą pas krwi. Paroma kopniakami przesunął go w głąb pokoju, po czym wyszedł, zamknąwszy za sobą drzwi.
Parę dni minie, zanim ich znajdą. Powinien zdążyć dotrzeć do innego miasta.

***

Człowiek szedł za nim już od dłuższego czasu. Nie wyglądał na zabójcę, co mogło świadczyć o dwóch rzeczach: faktycznie nim nie był, albo był bardzo dobrym.
Tak czy siak, Kenneth postanowił uciec do przodu. Zaczął przeciskać się przez tłum prosto w jego stronę. Mężczyzna zauważył to i wyglądał na kompletnie zdezorientowanego.
~ Czyli nie zabójca. ~ skonkludował w myśli.
W ostatniej chwili próbował dać nogę, ale Kenneth chwycił go za kołnierz i osadził w miejscu.
- Przejdźmy się. - zaproponował, ciągnąc go za sobą w pobliski zaułek.
- A teraz mów, kto kazał mnie śledzić.
- A-a-ale j-ja nic...
- Nie pieprz. Robiłeś to z gracją słonia w składzie porcelany.
Facet wpatrywał się w niego, przerażony.
- To ci się opłaci. - Kenneth wcisnął mu do ręki sztukę złota. - Dostaniesz drugą, jak mi powiesz, kto cię wynajął.
- Nie mogę, on się dowie! Zabije mnie!
Ramsay uśmiechnął się paskudnie.
- Nie sądzę.

Opis szpicla był w miarę dokładny. Zleceniodawca miał tak przeciętny wygląd, że jeśli się go nie wypatrywało, można było w ogóle nie zauważyć.
Obserwował go, popijając przy barze. Gdy mężczyzna ruszył po schodach na piętro tawerny, Kenneth dopił to, co miał w szklance i ruszył za nim.
Zapukał do drzwi pokoju, do którego wszedł poszukiwany przez niego człowiek. Gdy się otworzyły, uśmiechnął się szeroko.
- Podobno mnie szukasz. - powiedział, po czym znokautował go ciosem w podbródek. Nieprzytomnego przywiązał do krzesła i zakneblował, następnie dokładnie obszukał, zabierając wszelką broń. Z uwagą sprawdził pas z wieloma sakiewkami, pełnymi najróżniejszych przedmiotów.
- A więc jesteś magikiem, co? Na czyich usługach, ciekawość? - mruknął do wciąż nieprzytomnego.
Wziął ze stolika nocnego dzbanek z wodą i wylał na niego zawartość. Mężczyzna ocknął się gwałtownie. Poruszanie poważnie ograniczyły mu więzy, mógł więc tylko kręcić głową i
pociągać nosem. Rozejrzał się po pokoju, po czym wbił wzrok w Kennetha.
- Jesteś Zhentem? Czy kimś przez nich najętym?
Żadnej reakcji.
- A więc najemnik. Nie potwierdzisz zleceniodawcy? Nie, oczywiście. Etyka zawodowa, co? Rozumiem, że tortury nie uczynią cię rozmowniejszym?
Milczenie.
- Złoto też nie?
Cisza.
- Widzisz, jestem człowiekiem cywilizowanym i chciałem to rozwiązać, jak takiemu człowiekowi przystaje. Ale nie pozostawiasz mi wyboru. Za parę dni powinni cię znaleźć. Jak już zaczniesz porządnie cuchnąć. – dodał.

***

Oberża stała przy trakcie prowadzącym do granicy z Cormyrem. Pora była wczesna, więc w izbie było tylko parę osób. Przy jednym ze stołów siedział samotnie jasnowłosy, dobiegający trzydziestki mężczyzna. Przybysz przyjrzał mu się , po czym ruszył w jego stronę.
- Wolne? - zapytał.
Blondyn rozejrzał się po pustej sali, po czym z parsknięciem machnął ręką na znak zgody.

Kenneth spojrzał na nieoczekiwanego kompana. Wyglądał na niewiele starszego od niego, ale określić jego profesję było już trudniej.
- Słyszeliśmy o tobie. - oświadczył przybyły po krótkiej ciszy. Kenneth uniósł brew. - I wiemy, że masz trochę problemów z... pewnymi ludźmi.
- Niech zgadnę – przerwał mu Ramsay. - Wy też nie bardzo lubicie tych pewnych ludzi?
Nieznajomy potwierdził uśmiechem.
- A teraz złożysz mi jakąś propozycję, prawda?
Skinięcie głową.
- Zatem słucham z uwagą.
- Chcielibyśmy widzieć cię w naszych szeregach. – odparł jego rozmówca, kładąc na stole pergaminową kopertę.
Kenneth wziął ją i zajrzał do środka.
- Niebrzydka ozdóbka. Ale nie jestem pewien, czy będzie mi pasować.
- Och – uśmiechnął się znowu przybysz. – jestem pewien, że będzie pasować znakomicie.
Zapadła cisza.
- Mam coś podpisać? – przerwał ją po dłuższej chwili Ramsay.
- Nie, z zasady unikamy formalności.
- Jakżeby inaczej.
Nieznajomy wstał.
- Na twoje problemy polecałbym zmianę klimatu. – rzucił.
- Na jakiś konkretny?
- Słyszałem, że o tej porze roku na Północy jest pięknie. Zwłaszcza tam, gdzie księżyc wygląda na srebrzysty. – skinął mu głową, po czym ruszył do wyjścia.
Kenneth patrzył na niego, póki nie opuścił zajazdu. Dopiero wtedy schował sztylet.
- Poeta się znalazł. - powiedział sam do siebie.

***

Choć przybył do Silverymoon cztery miesiące temu, w samym mieście spędził około miesiąca, gdyż od razu zatrudnił się w kompanii ochraniającej karawany. Interes jest kwitnący, bo Północ nadal była półdzika. Wkrótce jednak okazało się, że kupcy poruszają się po dawno oczyszczonych już szlakach między największymi osiedlami w regionie.
Przeszedł więc do Silverwater, prywatnej spółki najemniczej, oferującej szeroki wachlarz usług, od ochrony osobistej, przez odbijanie zakładników, aż po wyprawy po skarby.
Zdążył natomiast świetnie poznać ofertę rozrywkową miasta. Był już w większości barów, kasyn i burdeli, gdzie spędzał cały czas między zleceniami.

- Pan Ramsay?
- Czego? Nie widzisz, że gram?
- Mam wiadomość od…
- Dobra dobra, dawaj.
Kenneth schował list do kieszeni i wrócił do pokera. Był już nieźle nawalony, ale szło mu całkiem nieźle. Pewnie dlatego, że współgracze byli jeszcze bardziej pijani.
- Ekhm.
- Czego znowu?
Posłaniec pokazał jednoznacznie, czego.
- Masz tu złocisza i spieprzaj.
- Panie, to jest guzik…
Ramsay spojrzał niezbyt przytomnie na podetkniętą mu przed nos dłoń.
- Ale złoty. – oświadczył.
- Nie, panie. Miedziany.
- Nosz kurwa… Bierz żeton i won stąd!
Goniec chwycił zapłatę i czmychnął czym prędzej.

Gra się skończyła, gdy wszyscy uczestnicy albo zalali się w trupa, albo nie mieli już za co grać. Co się stało z pulą, tego nikt nie wiedział. Prawdopodobnie kolektywnie przepili.
Kenneth obudził się, przewieszony przez poręcz krzesła. Bolał go wykrzywiony kark, ręka na której przez cały czas był oparty i oczywiście głowa. Podniósł się z trudem i ruszył chwiejnym krokiem do baru, o który oparł się z ulgą.
- Whisky. – zaordynował.
Gdy szukał po kieszeniach drobnych, znalazł kopertę.
- Skąd to tu…? – złamał pieczęć, wyciągnął list i usiłował przeczytać. Udało mu się po paru próbach. Wiadomość brzmiała:
„9 Mirtul
Proszę o zjawienie się jutro wieczorem, przy zachodzie słońca w karczmie „Północne serce”. Szczegóły zna Jan Dwa Topory”
Zamiast podpisu był symbol przedstawiający harfę, księżyc i gwiazdy. Choć tego ostatniego nie był pewien, bo równie dobrze mogły mu tylko latać przed oczyma.
- Barman!
Wezwany spojrzał pytająco.
- Jaki mamy dziś dzień?
- 9 Mirtul.
- A porę dnia? – zapytał po chwili namysłu.
- Słońce już zachodzi.
- Kurwa.

Spacer, świeże, jak na miasto, powietrze i dwie szklanki postawiły go na nogi. Gdy wszedł do „Północnego serca”, poruszał się już prosto i w pozycji wyprostowanej. Zatrzymał się przy kontuarze.
- Podwójny „Wędrowniczek”. – rzucił, gdy Dwa Topory do niego podszedł.
- Ciężka noc? – zapytał karczmarz z uśmiechem.
- Nic nadzwyczajnego. – odpowiedział, wyczuwając lekką drwinę w jego głosie.
Oprócz należności położył na szynkwasie list.
- Spotkanie już się zaczęło. Jakieś piętnaście minut temu. Pokój na górze. – poinstruował go wciąż uśmiechnięty Jan.
Kenneth dopił, po czym wszedł po schodach. Do pokoju wszedł bez pukania.
- Tęskniliście? – rzucił, szczerząc zęby.

Noraku

Mark był dziwnym mnichem.
Przesyłce towarzyszył niemal do samego końca, czyli aż do rąk pięknej Lady Alustriel. Jej uroda go zadziwiła, ale to było nic wobec czystości jaką z niej wyczuwał. Przyjęła ich skromnie, ale ciepło. Wypytywała Malgriona o misję, czasami zwracając się do Marka, który na dźwięk jej głosy aż się wzdrygał. Nie miał żadnych nieprzyzwoitych myśli, ale chyba jeszcze nigdy nie spotkał osoby, która była by aż tak czysta. Nawet jego mistrz, stary zboczeniec, taki nie był. Kiedy druid opowiedział o jego czynach, Pani Silvermoon podziękowała uprzejmie. Mnich poczuł jak mimowolnie się rumieni. Odpowiedział równie grzecznie, że to nic takiego i że jego obowiązkiem było pomóc bliźniemu w potrzebie. Wtedy też dostał propozycję, której nie mógł odmówić. Wtedy to jego życie po raz kolejny zmieniło się. Sama Lady Alustriel zaprosiła go w szeregi Harfiarzy. Musiał przyznać, że nigdy wcześniej nie słyszał o takiej organizacji, a niestety piękna władczyni nie miała czasu by odpowiedzieć na jego pytania. Zostawiła to Malgrionowi i udała się załatwiać swoje sprawy.

Druid z radością zabrał swojego towarzysza do jednego z lepszych karczm w tym pięknym mieście i opowiedział mu dokładnie czym są i do czego dążą Harfiarze. Opowieść zajęła cały wieczór, pewnie dlatego że elf często zbaczał z tematu a nad innymi znacznie się rozwodził. W tej mieszaninie słów i opowieści, Mark zrozumiał, że ta organizacja wierzy w równowagę i dobro. Z natury nie należał do osób, które wierzą komuś wyłącznie na słowa, ale tym razem instynkt podpowiadał mu, że ktoś tak czysty jak Lady Alustriel nie mogła działać przeciwko praworządności. Dał się też przekonać, żeby zostać w mieście trochę dłużej zanim się zdecyduje.

Tak więc pozostał w karczmie na koszt swojego towarzysza, który mimo długich dyskusji nie pozwolił mnichowi płacić za siebie samemu. Towarzyszył mu teraz niemal każdego dnia, oprowadzając go po pięknym mieście Silvermoon. Pokazywał wspaniałe cuda architektoniczne i magiczne. Oberże i gospody oraz inne słynne miejsca. Mark zachwycał się delikatną równowagą, jakiej nie mógł odnaleźć w innych metropoliach. Natura, architektura, cywilizacja i magia przeplatały się niezauważalnie w idealnych proporcjach, tworząc najpiękniejsze miasto jakie kiedykolwiek ujrzą jego oczy. Na takich całodniowych podróżach, wypełnionych ucztami w najlepszych karczmach i zwiedzaniem najwspanialszych zdobyczy miasta mijał im czas, że zanim się nie obejrzeli minął miesiąc od przybycia do miasta. W tym czasie mnich poznał wiele osób związanych z organizacją i nie tylko. Nie określił jeszcze swojego zdania, zastanawiając się czy powinien to zrobić czy nie. Z jednej strony mógłby liczyć na pomoc w różnych sprawach a z drugiej obawiał się zmian w jego życiu. Do tej pory wędrował tam gdzie go oczy poniosły i szerzył pomoc gdziekolwiek się znajdował. Miał twardy orzech do zgryzienia i starał się dokładnie przemyśleć tę decyzję. Trudno mu było się jednak skupić w tym zapełnionym przepychem miastem w towarzystwie gadatliwego druida. W końcu zaczął się zastanawiać, dlaczego on pokazuje mu to wszystko i zaznajamia go z tyloma postaciami. Jakby przeczuwał jaką decyzję podejmie Mark. Tak mijały dnie, na jedzeniu, wędrowaniu i treningach ( o których mnich nigdy nie zapominał).

Był Dan 10 Mirtul. Tego dnia uświadomił sobie jak dużo czasu spędził w tym cudownym mieście z którego mógłby nigdy nie wychodzić. Miał jednak przed sobą misję i nie mógł tracić więcej czasu. Nie zdecydował się przystąpić do Harfiarzy. Wolał samotnie wędrować i zwalczać występek w myśl zasady „ nie zmienia się tego co dobre”. Przeciągnął się i zaczął szykować rzeczy do wyruszenia. Miał zamiar zrobić to z samego rana, zaraz po spotkaniu z Malgrionem. Składał właśnie strój w którym wczoraj wizytował jakaś ważną osobę, nie pamiętał nawet jej imienia, kiedy z kieszeni wypadła mała koperta. Zaciekawiony otworzył ją i szybko przeleciał wzrokiem krótką notkę.

Zmielił kopertę w rękach i jeszcze raz przeczytał treść.
- Ten elf… Musiał podrzucić mi tę kopertę kiedy nie patrzyłem i myślał, że przeczytam ją jak tylko dotrę do pokoju… - przypomniał sobie wydarzenia zeszłego wieczoru. Kiedy wrócił do pokoju po prostu zrzucił z siebie ubranie na krzesło. Nigdy nie należał do typu porządnickiego. Omal plan Malgriona nie spalił na panewce. Dlaczego wypadła akurat teraz? Łut szczęścia? Przeznaczenie? Przypadek? Mnich spojrzał na zachodzące słońce. – Jeżeli myśli, że poprzez ciekawość zmusi mnie do przystąpienia do Organizacji i pójścia na to spotkanie to się grubo myli…

- Idę tylko zobaczyć o co chodzi i wychodzę – wysapał do siebie idąc pospiesznym krokiem w stronę „Północnego Serca”. Był w niej kilka razy, a miesiące wędrowania uliczkami Silvermoon pozwoliły mu bez problemu wybierać odpowiednie uliczki w tym architektonicznym gąszczu. Ubrany był w swój mnisi habit, gdyż nic innego nie miał pod ręką. Utrudniał mu on bieg, dlatego starał się iść tak szybko jak tylko mógł. Słońce było coraz bliżej horyzontu i wszystkie budynki zostały skąpane w jego złotym blasku, dodając szczyptę magii natury do idealnej kompozycji. Nie było czasu podziwiać tego pięknego zjawiska. Jeszcze trochę i się spóźni. W oddali widział już fasadę budynku. Zwolnił, nie chcąc wpaść do środka w biegu i bez oddechu jak. Nie chciał wzbudzać dodatkowej sensacji. Nagle drgnął nerwowo i przyjrzał się dokładnie cieniowi rzucanemu przez okoliczny budynek. Przez moment miał wrażenie, że ktoś tam stał, ale zbagatelizował to.
Do środka wszedł niemal równo z wybiciem dzwonów, mijając w wejściu jegomościa wesoło potrząsającego mieszkiem pełnym monet, które zapewne niedawno wygrał. W środku nie było już zbyt dużo osób. Ktoś kończył strawę; inna kobieta siedziała twarzą do wyjścia i najwyraźniej nad czymś rozmyślała, co zdradzała delikatna zmarszczka na czole; piękna kobieta, którą kojarzył z opowiadań Malgriona. Ponoć kapłanka Sune i kochanka jakiegoś szambelana. Co łączyło tę trójkę? Każdy siedział sam i nie trzeba było być geniuszem by domyślić się że na coś albo kogoś czekają. Czy byli tylko poszukiwaczami przygód czy może innymi Harfiarzami to już zadecydują następne minuty. Podszedł do szynkwasu i poprosił o szklankę wody. Nie zakładał na głowę kaptura. I tak każdy by się domyślił kim jest i nie zamierzał się z tym kryć. Kiedy dostał szklankę, usłyszał, że przybył w dobrym momencie.
- Jak zawsze – pomyślał Mark i schłodził rozgrzane gardło zimną cieczą.
Mark był dziwnym mnichem.

Kelly

Wybiła oznaczona godzina. Najpierw weszli przez normalnie wyglądające drzwi do jeszcze normalniej wyglądającego pokoju. Wszyscy całkiem spokojnie, poza nieznajomym, który spóźnił się jakiś kwadrans, a potem wpadł niczym wielkie panisko.
- Tęskniliście? - rzucił uśmiechając się ironicznie, złośliwie lub, po prostu, życzliwie. A może wszystkie te odczucia zawierały się w jednym?
- Niespecjalnie, zawszeć to mam chwilę oddechu od latania z garnkami i do klientów gospody – dosyć obojętnie odpowiedziała mu dziewczyna, która witała każdego, kiedy wchodził do tego pokoju - ale cóż robić, taka praca. Inaczej ojciec by się gniewał. A propos, jestem Margarita, córka Jana – przedstawiła mu się podobnie, jak całej reszcie przybyłych. No cóż, nie można było powiedzieć, że Jan Dwa Topory nie jest zaradnym karczmarzem, wykorzystującym do rozkręcania interesu także niebagatelne walory swoich córek.


Jednak normalnie wyglądająca podłoga kryła w sobie klapę, niemal zlewającą się z podłożem. Pod nią zaś najpierw strome, drewniane schody, a potem kamienne, stare, prowadzące już do komnaty spotkań. Pomieszczenie przydzielone przez Jana Dwa Topory przypominało względnie dobrze urządzoną komnatę. Wyróżniało się tylko, albo aż, tym, że było położone jakieś 10 metrów pod podłogą gospody. Jak wyjaśniła Margerita:
- Kiedyś był tu stary pałac jednego z poprzednich Wysokich Lordów. Po pożarze, jakieś prawie setkę lat temu, siedzibę władzy przeniesiono, a w tym miejscu pobudowano karczmę. Ta rodzina, od której ojciec kupił „Północne serce”, niespecjalnie się tym przejmowała. On zaś, jak mówi, miał zawsze smykałkę do takich spraw, myszkował od czasu do czasu, kopał, sprawdzał i okazało się, że pod ziemią znalazło się to pomieszczenie. Akurat na wasze spotkania. Mało kto mógłby przypuścić, że właśnie z piętra można przejść prostu do naszej piwnicy. Ojciec zresztą przypomina: nikt nie wie, nikt nie podsłucha – zacytowała przysłowie.

Podziemny pokój oświetlały dwie lampy olejowe, z których dym uciekał gdzieś do góry, do niewidocznych dla was wywietrzników. Owalny stół oraz proste krzesła, kilka zbitych półek, na których leżały skórzane bukłaczki oraz butelki, w kącie zaś studnia, od której bił chłód. Sklepienie przypominało typową pochyloną kolebkę, bezpieczną, ale jednocześnie mocno przytłaczającą. Szczególnie przebywająca tam już młoda dziewczyna o niezwykle delikatnych rysach twarzy i licu naznaczonym jakimiś symbolami, bo dało się słyszeć, jak szeptała:
- Och, nasz lud zna takie opowieści, ale przebywanie pod ziemią nie pasuje do avariel.


Żaden z przybyłych prawdopodobnie jej nie znał, a przynajmniej nikt się do tego nie przyznał. Większość natomiast znała siedzącego pod ścianą Orlamma Whitehorna, czarodzieja, Harfiarza oraz handlarza, który prowadził całkiem sympatyczny interes wymiany magicznych przedmiotów. Niektórzy mieli też okazję wcześniej spotkać się z półelfką Jaheirą, wydającą się pełnić rolę przywódcy, bo właśnie ona podziękowała Margericie za przyprowadzenie gości i potem odesłała na górę. Gestem zaprosiła wszystkich do stołu oraz wskazała na leżące na nim ciastka i lekkie, pszeniczne piwo. Usiedli leciutko rozglądając się wokół. Wiedzieli, oczywiście, że „Północne serce” to tradycyjne miejsce spotkań Harfiarzy, ale ostatnio w Silverymoon niewiele się działo, co wymagałoby ich uwagi. Tak nagłe wezwanie, i to licznej grupy, oznaczało sytuację zgoła niezwykłą. Większość znała się, przynajmniej ze słyszenia. Jakby nie było, wszyscy należeli do Organizacji i przebywali w Silverymoon jakiś czas. Właściwie kompletnie obcy, oprócz avariel, byli jeszcze: młoda półelfka o czujnym spojrzeniu i zamyślonej twarzy oraz mężczyzna o dumnej postawie i lekko zabarwionych ironią ustach. Pozostali mieszkali tutaj co najmniej kilka miesięcy.

- Witajcie – zaczęła gospodyni spotkania dość twardym głosem, który kontrastował z jej niezwykłą urodą odziedziczona po elfach przodkach. – Dla tych, którzy mnie nie znają, nazywam się Jaheira i pełnię rolę oficera Harfiarzy w Silverymoon. Cieszę się, że przyszliście wszyscy, bo po całym okresie nicnierobienia oraz zabawy w wyłącznie zbieranie informacji, wreszcie Harfiarze z Silverymoon otrzymali poważne zadanie. Bardzo poważne – podkreśliła. – Dwa tygodnie temu została okradziona – ściszyła głos – Wysoka Lady. Nie wiemy, kto to zrobił, ale prawdopodobnie wiemy, z czyjego poduszczenia. Może znacie nazwisko di Grizz? – a gdy niektórzy skinęli głową, kontynuowała. – Rodzina szlachecka, dawniej majętna, władająca kilkunastoma wsiami oraz mająca udziały w handlu żelazem. Obecnie ostatnią jej przedstawicielką jest Lady Saliva. Służby Wysokiej Lady podejrzewały ją swego czasu, że współpracuje z Czarną Siecią. Od jakiegoś czasu jednak nie przejawiała żadnej aktywności, skupiając się na balach i zabawach, które zapamiętale organizuje dla siebie i gwardii swoich kochanków. Toteż dano jej spokój, zapewne niesłusznie … - westchnęła. – Teraz my przejmujemy całość śledztwa i służby Silverymoon zostały odsunięte, żeby nie płoszyć rabusiów.


Westchnęła popijając trochę wody.
- Właściwie to już rozpoczęłam pewne działania. Malgrion, znajomy druid i doświadczony zwiadowca. Może zresztą spotkaliście go już. Od kilku dni penetrował okolice posiadłości di Grizz i poinformował mnie, że niedaleko pałacu obozuje grupa najemników. Wojownicy oraz czarodziej, może zresztą dwóch. Tak przynajmniej mu się wydawało. Ponoć ekwipowani są właśnie przed ludzi lady Salivy. Malgrion miał przyjść dzisiaj na tą naradę – dodała wyraźnie zmartwiona – ale niestety nie powrócił jeszcze. Miejmy nadzieję, że tylko jakieś drobne problemy go powstrzymały i jeszcze do nas dojdzie.

- Nie powiedziałaś jeszcze, co jeszcze ukradli – wtrąciła nieznajoma o delikatnych rysach.
- Dziecko – próbowała spojrzeć na nią z góry półelfka, ale ta odpowiedziała jej hardą minką. Widać była to jedna z tych trudnych przyjaźni, które są tyleż piękne, co niezwykle stresujące.
- Dobrze, uf. Dobrze, poznajcie Aerie. Ona jest także Hafiarzem i moją towarzyszką, choć czasem nieco średnio rozgarniętą.
- Za to na pewno nie tak poważną, jak taka matrona, jak ty – odgryzła się avariel. – Dzień dobry wszystkim, jeżeli można mówić „dzień” tak późnym wieczorem oraz w piwnicznym lochu.
- Aerie! – Jaheira spojrzała na nią ostro, ale zabrała się za dalsze wyjaśnienia. – Zaginął eliksir i nic poza tym. Nie wiem dokładnie, co to za substancja, ale niezwykle ostro promieniuje magią transmutacyjną. Jest ponoć niezwykle niebezpieczny. Nie należy badać, sprawdzać, używać. Łatwo poznać tą substancję po różowym kolorze oraz aromacie przypominającym czereśnie. Jest ukryta w specjalnym, złotym naczyńku wysadzanym klejnotami, które tłumi jej własności magiczne. Dlatego nie można go znaleźć ot tak po prostu czarami. Pewnie jesteście ciekawi, dlaczego podejrzewamy lady Salivę. Otóż dzień po napadzie zaginął jeden z jej kochanków, młody porucznik na dworze Lady Alustriel, Josin Carter, syn dość wysoko postawionej osobistości na dworze szambelana Xavendithasa Cartera – Jaheira spojrzała czujnie na Yllaatris. - Powiedział ponoć wszystkim bliskim, że wyjeżdża, jako dowódca ochrony konwoju do Nesme po tym, jak udzielono mu trochę wolnego. Ponieważ jest to częste stosunkowo, Wysoka Lady zaś nie przeszkadza wynajmowaniu żołnierzy przez kuców, wszyscy uwierzyli. Dzięki temu wojsko zarabia więcej, żołnierze są bardziej zadowoleni, szlaki zaś dla kupców bezpieczniejsze. Okazało się to jednak nieprawdą. W Nesme nikt nigdy go nie widział, za to ponoć balował w pałacu di Grizz. Oczywiście, zapytana przez urzędnika marszałkowskiego Saliva potwierdziła, że widziała się z nim, ale też tylko tyle.

- A kto rozmawiał z lady Salivą? - wtrącił Orlamm.
- Sprawdziłam to już – wyjaśniła Jaheira. - To niejaki Alton Wisdbrom, który jakiś czas temu przybył z Waterdeep. Nie wiem, jak to się stało, ale dostał posadę na dworze Wysokiej Lady. Wydaje się całkiem niezły w swoim fachu – stwierdziła obojętnie. - Zresztą, nieważne … Niewątpliwie połączenie nagłego zaginięcia młodego oficera, mającego dostęp do dworu, kryjących się najemników oraz kradzieży jest nieco ryzykowne, ale takie zdarzenia po prostu się nie dzieją w Silverymoon. Przynajmniej zazwyczaj nie. Owszem, jak wiadomo, w związku z przyjazdem Kayla Moorwalkera z Everlund, krasnuluda Bromma, syna władcy Cytadeli Adbar i jeszcze paru innych, jest sporo zamieszania, ale kradzieży na dworze wysokiej Lady oraz takich zaginięć raczej nie notowano. Oczywiście, powiązano obydwa zdarzenia ze względu na zbieżność czasu. Czy słusznie? Nie wiem, ale jeżeli lady Saliva ma powiązania z Zhentarim, to jest to niezwykle prawdopodobne ...

Jaheira chciała powiedzieć coś jeszcze, ale nagle wszyscy usłyszeli lekki szmer podnoszonej klapy oraz ciężkie kroki kierujące się do tajnej komnaty:
- To ja, Jan – karczmarz uprzedził od razu naradzających się Harfiarzy.
- Cóż się stało? – zdziwiła się półelfka.
- Jest problem, właściwie dwa. Pani Jaheiro, wielebna Unaatris, kapłanka Ilmatera, chciała się z panią natychmiast zobaczyć. Na osobności – dodał.
- Mamy naradę …
- Pani Janeiro, wiem co to za sprawa, naprawdę ważne.
- Uf, dobrze – westchnęła. – Przepraszam, poczekajcie na mnie chwilę. To chodźmy – zwróciła się do karczmarza.
- Jeszcze tylko, czy mogłaby pójść nami panienka Aerie? Ten jej drągal ciągle wykrzykuje: Gdzie jest moja wiedźma? Może coś jej się stało? Boo, musimy zaraz jej poszukać! Panienko Aerie, czy może mu pani wytłumaczyć, że udała się pani do pokoju obok, a nie na wyżyny Thayu.
- Och, to moja wina – zmieszała się avariel – zapomniałam mu powiedzieć, że idę na naradę. Wspomniałam, że będę w karczmie ciebie, tymczasem on … chyba rzeczywiście pójdę i go uspokoję.
- Bardzo panienkę proszę. Wprawdzie nikogo do tej pory nie ruszył, ale samym wywrzaskiwaniem płoszy mi klientów.
- Przepraszam, Janie. Obiecuję bardziej go pilnować. To dobry wojownik i uczciwy człowiek, ale …
- … skoro panienka tak twierdzi, wierzę – powątpiewająco wyrwało się Janowi – ale naprawdę, nie znam zbyt wielu normalnych ludzi, którzy gadają do własnego chomika.
- Dobrze, idziemy – Jaheira odwróciła się już na schodach. Orlammie, poprowadź dalej – i wraz z Aerie i Janem wyszli z pokoju.

Wywołany do tablicy Orlamm wstał ze stojącej pod ścianą ławy.
- Ech, ta nasza Jaheira. Wszystko u niej szybko, szybko, jakby zapomniała, że natura nie znosi takiego tempa. No, nieważne. Jakoś sobie poradzimy i zaczniemy może od przedstawienia? Co wy na to? Nie wszyscy się nawzajem znamy, ba nawet ja nie kojarzę wszystkich, na przykład ciebie, młoda damo – zwrócił się do ładnej, bystro patrzącej dziewczyny.
- Jestem tutaj dopiero kilka dni - wyjaśniła. – Nic więc dziwnego. Przybyłam tu w interesach z Waterdeep i tu poproszono mnie o udział w tej sprawie. Nazywam się Zareth, Zareth Blaumond.
Widocznie nikt spośród pozostałych nie kojarzył jej, bo wszyscy ciekawie wpatrywali się w nią, gdy przedstawiała się.
- Waterdeep? – zdziwił się Orlamm. – Dosyć daleką drogę przebyłaś. A ty, panienko? – zapytał kapłanki Sune, uśmiechając się serdecznie, ale lekko złośliwy uśmieszek pałętał mu się gdzieś po ustach. Kojarzył ją doskonale, bowiem choć nie spotykali się na gruncie towarzyskim, kapłanka mieszkała w Silverymoon już kilka lat. Kilka razy widzieli się w karczmie Jana, chociaż nigdy w tym ukrytym pomieszczeniu.
- Nazywam się Yllaatris – odezwała się – drogi Orlammie. Doskonale o tym wiesz. O nas wszystkich pewnie także. Czy się mylę? – powiedziała to z naturalnym wdziękiem, który charakteryzuje służki bogini miłości.
- Haha, masz rację, ale inni nie znają.
- Ja znam – odezwał się jeden z mężczyzn – na imię mi Rhistel, Rhistel Amblecrown i, ponieważ od zawsze mieszkam tutaj, ciężko było nie usłyszeć o znanym przybytku Lady Yllaatris.
Kapłanka Sune tylko się uśmiechnęła.

- Jestem Marcus von Klatz – powiedział poważnie brodaty człowiek średniego już wieku – uczeń klasztorny, którego ścieżki losu doprowadziły do Silverymoon.
- Kenneth Ramsay z Cormyru, do usług, ale bynajmniej nie wszystkich – dojrzały mężczyzna uśmiechający się szelmowsko puścił oczko do obydwu pań. Wyglądał niczym sękaty dąb, który niejedno widział. Niewątpliwie człowiek miecza. - Mieszkam tu od jakiegoś czasu, tyle, że zazwyczaj bawię krótko. Zdaje się, że na jakiś czas będzie się to musiało zmienić – ocenił własną sytuację.
- Igan – przedstawił się nastoletni chłopak – spec od … wielu rzeczy – dokończył. Raczej nie wyglądał na swoje lata. Delikatność twarzy bez jakiegokolwiek zarostu o miękkich, łagodnych rysach psuły nieco zimne niebieskie oczy i swoiste zacięcie wąskich ust.
- Mizzrym Lisse'ar – pięknie modulowanym głosem dokończył prezentację … elf. Ale nie zwyczajny elf, jakich w tym mieście mieszkało pełno. Drow! Który za swoje pochodzenie w każdym innym mieście mógłby zostać powieszony w najlepszym przypadku, w Silverymoon przechadzał się całkiem spokojnie. Tutaj legenda Drizzta stanowiła rzeczywistość. Powszechnie znano jego czyny i wiedziano, że Wysoka Lady traktuje go jak bliskiego przyjaciela. Ta reputacja przyciągnęła do Silverymoon kilku wyznawców Elistrae, którzy mogli wreszcie pokazać się publicznie bez obawy o jakieś nerwowe reakcje. Wprawdzie zdarzały się incydenty przyjezdnymi, ale Srebrni Jeźdźcy dbali, żeby raczej nie dochodziło do samosądów. Dziwne natomiast było to, że drowa przyjęto do Harfiarzy, ale cóż, skoro tak, niewątpliwie został na wylot prześwietlony i oceniono, iż można mu było zaufać.

- Świetnie – przejął inicjatywę Orlamm – no to teraz … - kolejny raz przerwał im szmer podnoszącej klapy oraz energiczne kroki. Po chwili pojawiła się Jaheira. Miała zafrasowaną minę, przesuwała zamyślonym spojrzeniem po wszystkich zgromadzonych.
- Orlamm, jesteś mi potrzebny, a właściwie nie mi, ale Wysokiej Lady. Kłopoty, jak się domyślasz …
- … polityczne – dokończył za nią. – A miałem mieć wolne.
- Wszyscy mieliśmy, ale ponoć musimy być do dyspozycji Lady ze względu na tworzenie konfederacji Srebrnych Marchii. Notabene, jest to tak ważne, ze nawet siostra Lady, Dove, przybyła by nadzorować tą sprawę.
- Hm, sama Dove Falconhand – mruknął Orlamm. – To chyba naprawdę coś ważnego …
- Sama nie wiem, ale, cóż … niestety, moi państwo – powiedziała oficjalnie – poruszona wcześniej sprawa zostaje przy was. Oficjalnie zlecam wam ją, jako zadanie przydzielone przez Harfiarzy. Ponadto jeszcze jedna sprawa. Kapłanka Unaatris przed chwilą poinformowała mnie, że przybył Malgrion. Właściwie nie do końca przybył. Przynieśli go. Był bardzo ciężko ranny i chociaż teraz Unaatris sądzi, że wyjdzie z tego, to naprawdę było niewesoło. Pójdźcie tam jutro rano. Może dowiecie się czegoś więcej. Unaatris wróciła już do swojego pacjenta i twierdzi, że póki co, najbardziej potrzebny jest mu spokój. Jej także, dla spokojnego stosowania leczniczej magii oraz całej reszty. Ma rację, zresztą. Toteż dajcie jej do jutrzejszego ranka czas. Jeżeli macie jakieś pytania, to proszę. Opowiem, co wiem, ale nie ma tego wiele – dodała. – Polegajcie raczej na własnym śledztwie oraz rozsądku.
– Aha jeszcze jedno, lady Yllaatris, mieszka tu pani kilka lat, zna miasto i jego mieszkańców pod wieloma względami. Toteż polecam pani objąć kierownictwo niniejszej grupy, bo już dawno nauczyłam się, że drużyna bez przywódcy to jedynie nieproduktywny chaos. Reszta należy już tylko do was. Naprawdę powodzenia, bo będzie wam niezwykle przydatne.

Aschaar

Okazało się jednak, że większość zaproszonych na spotkanie woli pojawić się w ostatniej chwili, albo i ze sporym opóźnieniem. ~Trzeba mieć tupet!~ Mężczyzna nie miał więc specjalnie czasu na dokładne ocenienie innych, nie mówiąc już o jakiejkolwiek rozmowie... Cóż, nie można mieć wszystkiego... A przynajmniej nie zaraz, na początku.

W każdym razie wycieczka do pokoju na górze, zejście na dół, aby w końcu wylądować w jakiejś piwnicy były oczekiwanym elementem tego spotkania. Igan rozejrzał się po pomieszczeniu z pewnym zadowoleniem przyjmując fakt, że pokój bardzo dobrze nadawał się do tego typu spotkań. Nie dawał możliwości ukrycia, a jego posadowienie w podziemiu pozwalało żywić nadzieję, ze również z zewnątrz nie będzie niespodziewanych gości...



Chłopak usiadł przy stole i oparł się plecami o ścianę, z lekkim zaciekawieniem przyglądał się zgromadzonym – całkiem sporą ekipę tutaj zgromadzono – pomyślał przelotnie, jednak to tylko potwierdziło jego wcześniejsze przypuszczenia. O tym jak poważna miała być sprawa dane mu było przekonać się już po kilkudziesięciu słowach; choć nagle jego zawód znacznie stracił na znaczeniu, a może raczej – nie był najodpowiedniejszym... Nie dał po sobie jednak nic poznać i wysłuchał Jaheiry do końca. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że w zasadzie nie mieli niczego. A może raczej przeciwnie – mieli masę pytań bez odpowiedzi...
Myśląc szybko o sprawie, a jednocześnie zapamiętując nazwiska i informacje jakie padały przy przedstawianiu się, Igan doszedł do wniosku, który zupełnie mu się nie podobał... Na pierwszy rzut oka wszystko się układało i pasowało do siebie... I to było niepokojące, ponieważ oznaczało, że sprawa jest znacznie grubsza niż wygląda obecnie...

Doskonale zdawał sobie sprawę z tej niewielkiej przewagi, jaką dzielił tylko z jedną, może dwoma osobami na sali, czy może raczej wypadałoby powiedzieć – kompanami? Jego usta na chwilę rozszerzyły się w uśmiechu, po czym wróciły do zwykłego zacięcia. Kiedy pozostali sami w pomieszczeniu – tylko w gronie przyszłych współpracowników – spojrzał w ogień po czym przeniósł wzrok na kapłankę Sune. Wydawało się naturalnym, aby zabrała głos, choć tutaj i teraz...

Igan postanowił poczekać chwilę na rozwój wydarzeń... ~To naprawdę może być bardzo zabawne!~ pomyślał.

rojdeirde

Po ostatnich słowach wypowiedzianych przez Jaheirę Igan, podobnie jak reszta grupy przeniósł wzrok na kapłankę Sune właśnie namaszczoną na przywódczynię. Liczyli na to, że powie ona kilka słów... Nie pomylili się, gdyż Yllaatris kiwnęła głową Jaheirze:

- Podsumowując.. Skoro zaginął i eliksir i młody Carter - nawet nie drgnęła jej powieka, ani teraz, ani wcześniej gdy Jaheira wymieniała nazwisko szambelana, chociaż teraz można było usłyszeć lekką zmianę w jej głosie… Pytanie tylko czy była spowodowana ponoć bliższą znajomością z ojcem zaginionego, czy faktem iż nie spodziewanie to ona miał koordynować działania grypy - który jest tudzież był kochankiem Salivy, podejrzewanej o członkostwo w Czarnej Sieci Zhentarim... - Igan wyraźnie zamierzał coś powiedzieć, ale następna kwestia została wypowiedziana bardzo szybko - Podejrzewamy wszystkich - oceniła półelfka - ale najbardziej jednak Zhentarim. Lady Saliva była wcześniej uważana za ich agentkę, ale oficjalnie nie zrobiła nic złego. Posiadanie tuzina ... dwóch tuzinów ... powiedzmy, większej ilości kochanków nie jest przestępstwem. Wyprawianie orgii na swoich balach również. Naprawdę, Wysoka Lady nie ma powodów kochać lady Salivy, Harfiarze także, ale musimy mieć cokolwiek w ręku, żeby odpowiednio zadziałać. Jak jutrzejszym rankiem odwiedzicie szpital Ilmatera, to może Malgrion będzie w lepszym już stanie i coś wam powie. Może Unaatris udało się coś z niego wyciągnąć. Może udałoby wam się dostać jakoś do posiadłości Salivy? Kiedy wyprawia swoje bale, gości czasem kilkadziesiąt osób. Zresztą nie wiem, nie zastanawiałam się nad tym jeszcze. Liczyłam na informacje od Malgriona, tymczasem sami widzicie – podsumowała - Skoro i eliksir i porucznik na dworze Lady Alustriel - kontynuowała swój wywód - zaginęli w jednym czasie, to być może znalazłszy go odnajdziemy i zgubę Wysokiej Lady. A czy ktoś przeszukał dom Josina Cartera??

- Raczej nie - odpowiedziała Jaheira - sądzę, ze wszyscy liczą na to, że jednak młody Carter powróci. Może został ranny po drodze? A my, Harfiarze, nie możemy tego zrobić. To znaczy - poprawiła się - nie możemy oficjalnie. Natomiast co do wspólnego zaginięcia porucznika i eliksiru, tak też myślę - ja oraz Orlamm, z którym wcześniej dyskutowaliśmy o tej sprawie. Dlatego właśnie wspomniałam o Salivie, bo to nasz najpewniejszy trop... Co nie znaczy, że musi być tropem prawdziwym – dodała.

Burzę mózgów uznajemy za otwartą – Zareth żałowała, że nie było pod ręką żadnej wstęgi, którą można by przeciąć. Od początku narady nie zabierała jeszcze głosu; zajęła miejsce obok kapłanki Sune, ale do tej pory pochłaniało ją obserwowanie zebranych tu postaci i nie angażowała się w rozmowę. Jaheira i Yllatris były zdecydowanie najpewniejsze siebie i najbardziej doświadczone w tym gronie. Mimo ponadprzeciętnej, młodzieńczej urody dało się wyczuć wokół nich aurę szacunku, jaki otacza zwykle osoby najstarsze – wiekiem czy stopniem. Wydawało się, że Yllatris wręcz napawa się swoimi słowami i ciszą, jaka im towarzyszy. Orlamm i Aerie nie przykuli uwagi Zareth, poza tym, że filigranowa elfka nie sprawiała wrażenia figury stworzonej do działania w cieniu – coś w rodzaju obrotowej sceny rewii być może okazałoby się dla niej bardziej odpowiednie, dopowiedziała sobie półelfka z Waterdeep. Mężczyźni zgromadzeni w tej piwnicy stanowili ciekawy widok: spóźnialski skupiony był akurat na manewrowaniu niewielkim sztyletem przy swoich paznokciach, młody chłopak, który przedstawił się jako Igan, przenosił nerwowo wzrok z Jaheiry na kapłankę, zaś półdrow… No cóż, był półdrowem. Zareth Blaumond nie była przyzwyczajona do pracy w zespole, za to znała dobrze ten rodzaj wypowiedzi, jakiego oczekuje się po członkach tego rodzaju spotkań. Podobnie rozmawiało się z dowódcą straży miejskiej Waterdeep, z klientami, przed sądem miejskim. Ponieważ nikt inny nie kwapił się, by zabrać głos, rozpoczęła:

- Miasto chce trzymać się z dala od sprawy, tak? – młoda śledcza oparła dłonie o stół i pochyliła się nad nim lekko tak, by zwrócić na siebie uwagę - To oznacza: żadnych nakazów, żadnych listów gończych, żadnych aresztowań. Mimo wszystko, nie jest to powód, żeby rezygnować ze standardowych procedur. Tak jak to było powiedziane – Blaumond skinęła w stronę kapłanki Sune – podejrzewamy wszystkich. Nawet jeśli Carter nie siedzi w tym po uszy, znajdziemy coś jeśli przyjrzymy się chłopaczkowi – stosunki rodzinne, kochanki, majątek. Może po prostu wymknął się z panienkami na rodzinną daczę, w końcu to arystokrata. A może okaże się, że na daczy zatrzymał się też cały korpus Zhentarimów. Nigdy nic nie wiadomo. Warto to sprawdzić, chociaż nie możemy tak po prostu zwrócić się do Carterów po wyjaśnienia.

- Właśnie, przynajmniej nie oficjalnie. - I trudno było wywnioskować czy chodzi, że nie można oficjalnie tego zrobić, czy że nieoficjalnie można.

- Cóż, sami zdecydujecie.

- Zawsze można pójść do jego rodziny i poprosić o klucze, wtedy nawet włamywać się nie będzie trzeba. -Zażartowała. A może jednak mówiła poważnie??

- To jest jakieś wyjście, aczkolwiek, jeżeli się orientuję, to on raczej miał średnie relacje z rodziną. Jednakże najistotniejsze jest, by w przypadku czegokolwiek, nie było powiązania z Silverymoon. Sami wiecie, że sytuacja polityczna przy tworzeniu konfederacji miast północy jest niezwykle napięta. Znalazłby się niejeden taki, który nieźle zapłaciłby za to, żeby wyciągnąć jakikolwiek skandal, czy w ogóle cokolwiek.

- Zawsze będzie - Dodała z zadumą w głosie. - A może jednak nie... - Stwierdziła po chwili wpatrując się intensywnie w pannę Blaumond, a następnie w Lisse’ara. Pozostali jednak byli w mieście już od dłuższego czasu..

Mizzrym zauważył, że kapłanka Bogini Sune rzuciła spojrzeniem w jego stronę. Zastanawiał się czy jej stwierdzenie miało na celu go obrazić czy też było pochlebstwem. Nadal wiedział tak mało a teraz do tego wszystkiego cała ta zagmatwana sytuacja stawała się coraz bardziej uciążliwa.

Do tego czasu mnich milczał, zastanawiając się widocznie nad sprawą. Jednak dało się wcześniej zauważyć, jakwiadomość, że jego druh został ranny, spowodowała, że palce samoistnie zacisnęły się na stole, wywołując lekki trzask drewna. Być może w jego głowie poszczególne nazwiska układały się już w pewną całość. Zasłyszane informacje wypełniały puste miejsca, ale nie prowadziły do niczego. Jego wyćwiczony w wielu zagadkach rozum był tym razem bezsilny. Na razie.

- Czy znane są okoliczności kradzieży? - zapytał lekko zachrypniętym głosem, zmieniając na chwilę temat.

- Dobre pytanie - odparła Harfiarka - ale pozostanie bez odpowiedzi. Szczegóły zna wyłącznie Wysoka Lady i kiedy pytałam ją, postanowiła część informacji pozostawić dla siebie. Przekazała mi tylko, ze została napadnięta wewnątrz pałacu w komnacie, gdzie nie spodziewała się ataku i nie była chroniona czarami obronnymi. To akurat zrozumiałe, gdyż nawet magowie czasem muszą chwile odpocząć. Ktoś ja zaatakował, uderzył oraz ukradł eliksir. Lady szczęśliwie nic się nie stało, ale biorąc pod uwagę fakt, że wszystkie osoby w pałacu Silverymoon muszą przechodzić przez posterunki Srebrnych Jeźdźców, najprawdopodobniej miał on wspólnika na dworze lub wśród żołnierzy. Taka osoba mogła go przeprowadzić przez stanowiska ochrony. Oczywiście, możliwe jest także to, że po prostu przeoczyliśmy coś.

- Owszem, przeoczyliśmy. Może zabrzmi to źle, ale pochodzę z Waterdeep, gdzie nie mamy problemów z mówieniem o pieniądzach. Bo właśnie ten temat pominęliśmy.

Po twarzy Igana przemknął prawie niezauważalny uśmiech, najwyraźniej nie tylko on myślał o praktycznej części życia. Prestiż był oczywiście ważny, podobnie jak sława i tym podobne bzdury. Miały one jednak tą przykrą przypadłość, że ugotowana na nich zupa wychodziła bardzo wodnista i dziwnie bez smaku...

- A konkretniej, panno Blaumond?? - Yllaatris była wyraźnie zaintrygowana wypowiedzią kobiety.

- Cóż, nie będę ukrywać, że to mój trzeci tydzień w Silverymoon i fundusze poprzedniego zleceniodawcy stopniały. Jeśli Harfiarze nie zapewniają chociażby zaliczki - przykro mi, będę zmuszona wracać do Waterdeep. Jestem w końcu najemnym śledczym.

- I wszystko rozbija się o Waukeen i jej domenę. - Uśmiechnęła się. - A co do młodego Cartera, to już teraz mogę powiedzieć, że kochanek to on ma tabuny, na brak pieniędzy też nie narzeka. A z rodziną to tylko na portretach dobrze wychodzi.

- Cóż - odparła Jaheira - Co do kwestii finansowych, proponuję przeprowadzić się do Jana. Tutaj Harfiarze nie muszą płacić za spanie i jedzenie. Można powiedzieć, ze Jan przedstawia rachunki Wysokiej Lady i ona sponsoruje organizację. Natomiast co do innych potrzeb, hm, dobrze, 100 sztuk złota odbierzecie od Jana. Zostawię mu polecenie wypłaty. Rozumiem, że czasem pieniądze są ważne, ale raczej załóżcie, że nagroda będzie miała miejsce po akcji udanej, nie przed. Choć, oczywiście, jeżeli zdarzyłoby się coś naprawdę istotnego, pomyślimy. Jeżeli akcja potrwałaby naprawdę długo, albo wymagała wyjazdu, oczywiście postaram się także pomóc. Ale panno Blaumond, proszę sobie uświadomić niezwykle konkretny fakt, jeżeli prosi Wysoka Lady, się nie odmawia. Jeżeli proszą Harfiarze, również. Rozumiem, iż musi pani gdzieś jeść i pić, ale gwarantuję, że karczma Jana cieszy się dobrą sławą i niemałym uznaniem, co miejscowi mogą niewątpliwie potwierdzić. Nie będzie pani miała powodów do utyskiwań - widać było, że stara się mówić rzeczowo, ale jednocześnie był w niej jakiś odruch do pouczania innych oraz niewątpliwego moralizowania.

Zareth nie miała zamiaru przejmować się pouczeniami Jaheiry. To takie typowe, że na dźwięk słowa pieniądze większość ludzi spoza Waterdeep i Amn przechodzi lekki dreszcz, jakby słuchali o czymś nieprzyzwoitym czy wstydliwym. To takie typowe.

- Doskonale - skinęła Jaheira. - Widzę, że mogę zostawić wszystko w pani rękach, lady. Jeszcze raz powodzenia. Jakby zdarzyło się coś wyjątkowego, proszę przekazać informację przez właściciela karczmy.

- Cóż, rzeczywiście musimy iść - potwierdził Orlamm. - Kiedy pojawia się na horyzoncie Dove, naprawdę nie warto jest zwlekać.

Widać było, że Igan nie był zbyt zadowolony z przebiegu rozmowy, ale swoje przemyślenia zachował tylko dla siebie. Wyczekał, aż pozostaną sami, tylko w grupie poszukiwawczej; jego chroniczny brak zaufania do kogokolwiek powodował, że zupełnie nie miał zaufania do innych w tym pomieszczeniu. Rozsądnym więc wydawało się ograniczenie tej liczby maksymalnie.

- Nie łłączyłbym zniknięcia Cartera i zniknięcia elikssiru, prrzymajmniej bezpośrednio - powiedział lekko się jąkając, choć ciężko było ocenić, czy to faktyczna wada, czy tylko zabieg artystyczny - To zbyt prroste, zbyt oczywiste, przez to mmało prawdopodobbne. MMożemy przeszukać jego dom, ale nie powinniśmy się tyllko na nim koncentrować.

- Od czegoś trzeba jednak zacząć, nieprawdaż?? - Yllaatris popatrzyła na mężczyznę. - A to jakby nie patrzeć jakiś trop jest. Chyba, że masz panie jakieś informacje mogące wskazać na coś innego??

- NnIe widzę jednak powwodu, aby poświęcać temu zzbyt dużo czasu. Mnie bardziej prawdopodobne wydaje się, że Carter był infformmatorem lady Salivy, a nie osobą zamieszanną w kradzież bezpośrednio. Jak powieddziałem, możemy... mmogę przeszukać dom Cartera, ale reszta mmoże się zająć innymi sprawami. Zapewne nie tyllko Czarna Sieć byłaby zainteresowana ttakim eliksirem. Przy jego ppomocy można zniszczyć pertraktacje dotycczące Srebrnych Marchii. - Tak dużo słów wypowiedzianych w krótkim czasie zmęczyło Igana, jednak póki co nie zauważał nikogo chętnego do podjęcia żadnego działania czy dyskusji. Ślepe, w jego mniemaniu, wykonywanie rozkazów Jaheiry - jakkolwiek wysoka byłaby jej pozycja - nie leżało w jego naturze. Zresztą - sprawa zdawała się mieć kilka wątków i pomijanie któregokolwiek mogło skończyć się... niedobrze.

- Innymi sprawami, czyli?? - zawisło w powietrzu pytanie.

- Cóż, Carter to nie jedyne zaginięcie w przemyśle komponentów magicznych w ostatnim czasie... - uśmiechnęła się krzywo Blaumond myśląc o własnym zleceniu - Faktoria eliksirów Rainera Bene z Waterdeep przysłała mnie tutaj, by wyjaśnić zaginięcie jego wspólnika w Silverymoon. Cóż za ironia, poszukiwanego w Silverymoon nigdy nie widziano. A jednak wszystko to razem wydaje się mieć wspólne wątki...

- Eliksiry?? To rzeczywiście jest dość... hmmm... Podejrzane.. Nowym pytaniem jest zatem po co komuś te magiczne cudeńka?

- Och, doprawdy, przyczyny mogą być różne. Rzadkie składniki mikstur, osiągane przez nie na czarnym rynku ceny, planowanie zamachu czy skrytobójstwa, zwykłe kolekcjonerstwo… W zasadzie w żadnym z tych wypadków staranie się o substancje oficjalną drogą nie miałoby sensu. Jeżeli zguba Alustriel była tak rzadka, należy domniemywać, że znalazłoby się wielu, którym mogłoby zależeć na przechwyceniu jej. – Zareth zdecydowanie lubiła wyliczać - Warto skontaktować się z ludźmi z wewnątrz branży – ten cały Orlamm… Wyglądał na takiego, który umie odróżnić wodę od wody królewskiej. Może znaleźlibyśmy przez niego kontakt do innych ludzi zainteresowanymi eliksirami. Może…

- Z pewnością warto było by zapytać się Malgriona co takiego go spotkało. – wtrącił się mnich - Jest moim druhem, a i tak miałem do niego zajrzeć z rana by spytać o samopoczucie. Przy okazji mógłbym się czegoś dowiedzieć więcej - dodał - Poza tym zanim zaczniemy jakiekolwiek poszukiwania warto by wybrać coś na kształt bazy wypadowej. Bez niej ciężko by było się nam komunikować.

- Bazy wypadowej?? - Kapłanka spojrzała pytająco na mnicha. - Ciężko komunikować?? “Północne serce” jest przecież doskonałym miejscem.

- Z ttym się nie zggodzę. - Igan nie był przyzwyczajony do otwartej konfrontacji, ale słowa kapłanki po prostu były niepoważne, w jego opinii - “Półnnocne Serce” jest wszystkim znanym mmiejscem spotkań Harfiarzy w ttym mieście. Nie jjest też trudno usstalić, że Wysoka Lady ma powiązania z Hharfiarzami. Jest więc oczywisttym, że to mmiejsce jest obserwowane przez wszystkich, którzy chcą śleddzić ruchy Harfiarzy... Jest najgorszym możliwym miejscem spotkań w tej ssprawie.

- A najciemniej jest zawsze pod latarnią właśnie. - Poczęstowała się tym co ich gospodarz postawił na stole. - A szukając jakiegoś nowego miejsca możemy zwrócić na siebie uwagę. - Sięgnęła po coś jeszcze. - I nasze ruchy będą obserwowane nie zależnie od tego jak bardzo będziemy chcieli to ukryć.

- Jednak nie powinniśmy ryzykować. Może to prawda co mówisz Yllatris - możemy przejść na ty? - ale bezpiecznych miejsc w tym mieście musi być więcej. - Zareth zapaliła kopcący zwitek tytoniu w czerwonawej bibule, po czym wyciągnęła otwartą papierośnicę w stronę towarzyszy - Przepraszam za zwłokę, pali ktoś?

Żadnej reakcji. Schowała pudełko z powrotem do kieszeni.

- No dobrze. - Kapłanka zaczęła bawić się wisiorem - symbolem swojej patronki. - Powinno być to zatem jakieś publiczne miejsce. - Wyraźnie zaakcentowała dwa ostatnie słowa. - A jednocześnie dające odrobinę prywatności.

- NNie musi to być jedno miejjsce. Może nawet wwygodniej jeżeli nie będzie tto jedne miejsce. Chyba wwiększość jest w sttanie zzorientować się czy jest śśledzona czy nie. Nawet jjeżeli nie uda się całłkowicie wyeliminować obsserwacji to przynajmniej uttrudnimy zadanie...

- Może nie popadajmy w paranoję. - Z perspektywy Yllaatris właśnie tak to zaczynało wyglądać. - Po za tym, jeżeli większość zamieszka jednak u Jana, jak to proponowała Jaheira, to nie będzie już takie podejrzane.

- Ważne jjest także tto co sttało się przed kkradzieżą - coraz bardziej wściekły Igan spojrzał w ogień; przez ostatnią godzinę wypowiedział więcej słów niż przez ostatni miesiąc; na dodatek zdawał sobie sprawę z faktu, że jego wada staje się coraz bardziej widoczna - Ppomijam sprawę sammego tworzzenia eliksiru i tego ppo co zosstał stworzony. Jednak zzłodziej dokładnie wwiedział kiedy Wwysoka Lady bbędzie się tym zajmować; mmożna więc śmiało zzałożyć, że w bliskim otoczeniu Ppani na Silverymoon jest iinformator.

- Słusznie, ale myślę, że tym zajęły się już wewnętrzne służby Pałacu, nieprawdaż? – Zareth doceniała formułę burzy mózgów, a jednak zaczynała mieć wrażenie, że chcą złapać za wiele srok za błyszczące ogony. Być może jednak jej uprzedzenia wynikały stąd, że do tej pory prowadziła śledztwa sama lub w towarzystwie jednego, dwóch specjalistów i nie umiała docenić zalet grupy - Wysoka Pani i tak pewnie nie chce kolejnych nowych osób kręcących się po komnatach. Zwłaszcza, że, jak słychać, w służbie marszałkowskiej pojawiły się jakieś nowe nabytki.

- Wewwnęttrzne służby ppałacu, czyli w sskrócie szpieg ma znnaleźć ssamego siebie? Nie wiaddomo kto jjest szpiegiem ddlatego poleganie na kkimkolwiek ze służb pppałacowych jest niepoważne...

- Podważasz kompetencje służb Wysokiej Pani, chłopcze? Jeśli w Pałacu nie ma ani jednej wiernej Silverymoon osoby, to równie dobrze możemy teraz zacząć pakować się do domu.

- Nnie powiedziałem tego. - Igan jakoś przeżył “chłopcze”. Czasami lepiej było nie ukazywać wszystkich kart na początku gry, a na niedocenianiu go potrafił ugrać bardzo wiele. - Wewwnęttrzne służby ppałacu można uznać za skommpromittowane do chwili znaleziennia sszpiega. Nie ma żadnej ppewności, że osoba z którą się rrozmawia jest goddna zaufania. Nie zappominajmy, że te tak ccenione i komppetentne służby ddopuściły ddo tego, że Wysoka Llady zosttała napadnięta i okkradziona... we własnym ddomu.

- Wybaczcie że się wtrącę... - elf utkwił wzrok w stole. Widać było że pomimo uroku osobistego nie był typem oratora - ...ale wydaje mi się że Pan...to znaczy Igan ma racje. Może i wybiegamy troche za daleko ale... - Mizzrym zawiesił głos po czym, dodał nieco ciszej - ...ale następnym razem ktoś może przyjść nie tylko po eliksir...

- Ale my się mamy zajmować odnalezieniem owego eliksiru, a nie usprawnianiem ochrony pałacu. - Yllaatris przyjrzała się krytycznie obu młodym mężczyznom - To zrobią już odpowiednie osoby w oparciu i o nasze wyniki.

- Chhyba mówimy o dwu zupełnie rróżnych rzeczach. - Igan przez dłuższą chwilę zastanawiał się czy powinien zagłębiać się w temat czy raczej prześliznąć nad nim do porządku dziennego i pozwolić sprawom po prostu się toczyć... Odetchnął i dokończył: Uważam, że nie mmożemy opierać się na żaddnych informacjach ddochodzących od kogokolwiek ze służb ppałacowych. To, że sami ppowinniśmy zadawać pyttania i sprawdzać inforrmacje nie ma nic wwspólnego z usprawwnianiem ochrony ppałacu i niewiele z ppodważaniem czyichś kkompetencji... Panno Blaumond, jako pprywatny śledczy, zgodzi się chybba pani, żże informacje albo zdobbywa się samemu, albo są guzik warte? - pytanie może i było lekko złośliwe, ale Igan stwierdził, że czas zacząć sprawdzać ludzi, którzy siedzieli przy stole. Trzeba wiedzieć, koniec końców, z kim się pracuje.

Blaumond zgadzała się z przedmówcą, a jednak miała to samo wrażenie: że rozmawiają o dwóch zupełnie różnych sprawach.

- Igan – utkwiła wzrok w młodym mężczyźnie: nabierał ją? Prowokował? I tak właściwie, czy aby nie pomyliła się, mianując go chłopcem? – nie wiem, jak to jest w twoim fachu, ale ja opieram się na wszystkich informacjach, które uda mi się zdobyć. I tak samo nie wierzę żadnemu z moich źródeł. Sztuka w tym zawodzie polega na czymś innym.

- Alton Wisdbrom – Igan postanowił szybko zmienić temat, a może nazwisko, które sobie przypomniał nagle wywołało w jego głowie niemożliwą do zatrzymania reakcję - Alton Wwisdbrom, czy kkomuś coś mówi to nazwwisko?

- No właśnie. - źrenice Zareth jakby się rozszerzyły, kiedy zaczęła mówić - rodem z Waterdeep... Pamiętam sprawę, w której przewijało się nazwisko Alton Wisdbrom, żadna figura, ot zwykły pionek... Chodziło o morderstwo i próbę przejęcia spadku, ale to dawne dzieje, byłam wtedy jeszcze uczennicą. Mogę się dowiedzieć o szczegółach, chociaż nie wiadomo nawet, czy to ta sama osoba.

- Kojarzę to nnazwisko z zzupełnie innej części Faerunu, i z trochę innej spprawy, choć oszustwo bbyłoby tu odppowiednim słowem. Sprawa też jest stara, ale... lludzie się nie zmmieniają. - odparł Igan, przyglądając się pannie Blaumond; na pewno była intrygującą osobą, której powierzchowność mogła być bardzo zwodnicza - A terraz ten człowiek jjest jjedynym źródłem iinformacji o tym, że Carter wwidział się z lady Silvaną... Ha, ha, ha.

- Jedno warte drugiego. - Dodała uśmiechając się krzywo.

- Wwłaśnie. Tto może być zbbieg okoliczności, ale mężczyzna o nniejasnej przesszłości w niejasny sposób staje się ważną personą na dworze. Mmyślę, że warto byłoby to ssprawdzić...

- Na bardzo prostej zasadzie, Iganie, - Yllaatris uśmiechnęła się lekko do młodzieńca. - skoro wszyscy mówimy sobie po imieniu już, otóż ktoś wysoko postawiony polecił daną osobę na jakieś stanowisko. Zawsze tak było i będzie.

- Czyżbby lista szkoddników dworze właśnie zzyskała doddatkowe, wysoko postawwione, nazwisko? I mówimy o ssprawnych służbbach pałacowych? - dwa pytania były całkowicie retoryczne, ale podkreślały problem, który dla Igana był widoczny od samego początku. To jabłko gniło od wewnątrz.

Kapłanka wzruszyła tylko ramionami, jakby w odpowiedzi.

Puchary stojące na stole zostały opróżnione, a zebrani jakby zaczęli się niecierpliwić.

- Rrozumiem, że nikt nie ma nic pprzeciwko złożeniu wizzyty w domu Cartera? - zapytał Igan kiedy wszyscy wstawali od stołu. To była kwestia, która pojawiła się gdzieś na początku rozmowy, ale później zginęła w zupełnie innych tematach. Mężczyźnie jakoś zgoda nie była specjalnie potrzebna, ale uznał, że kulturalnie będzie się zapytać.

- Spróbujmy to może załatwić, bardziej, hmmm... - Kapłanka szukała właściwego słowa. - legalną drogą.

- A co jesszcze mamy w planie? I kiedy i ggdzie spotykamy ssię ponownie? - pytanie Igana tylko na chwilę zawisło w pokoju.

- I tak powinniśmy odwiedzić szpital przy świątyni Ilmatera. Dlatego jutro rano o godzinie ósmej powinniśmy się tam spotkać. - Zakomenderowała Yllaatris. - Dowiemy się, mam nadzieję, czegoś od Malgoriona.

Rhistel i Markus pokiwali głowami, że i im wyznaczony termin pasuje.

Spotkanie dobiegało końca i wtedy młodego elfa uderzyło jak grom z jasnego nieba - O blasku księżyca Alton Wisdbrom no jasne!!! - wykrzyczał, gdy myśl która nie pozwalała mu się skoncentrować przez całe spotkanie stała się tak oczywistym wspomnieniem. - Cholera chyba powinienem wiecej sypiac - podniósł wzrok uświadamiajac sobie że wszyscy wlepiają w niego wzrok z powodu jego głośnych myśli - Alton to szlachcic z Waterdeep - Mizzrym spoważniał znów wbijając wzrok w blat stołu - w zasadzie to szlachcic pozbawiony tytułu. Zabił swoich starszych braci ponieważ nie miał praw do majątku jako najmłodszy dziedzic. Ojciec nigdy mu tego nie wybaczył i skazał Altona na banicje, ten natomiast poprzysiągł ojcu zemstę. - podniósł wzrok uśmiechnął się nonszalancko i dodał - ...no ale jeżeli rzecz się tyczy lordów i władców Waterdeep to mamy tu już jednego specjaliste - elf spojrzał pogodnie na Zareth uśmiechając się serdecznie. Cały czas jednak był przekonany że coś mu umknęło, był pewnien że spotkał Altona już raz wcześniej jednak teraz nie był w stanie przypomnieć sobie tych okoliczności

- W takim razie mamy kolejny element powiązany z zaginionym porucznikiem. - Lady Yllaatris ponownie usiadła za stołem, chociaż prawdę powiedziawszy miała ochotę już wyjść. Niemniej jednak drow postanowił się podzielić z innymi swoją wiedzą w ostatniej chwili. Jak ona to uwielbiała. - Chyba temu panu też wypadałby się mocniej przyjrzeć?? Ale to rozpatrzymy jutro rano, po spotkaniu w świątyni Ilmatera.

Igan stał przy wyjściu czekając na kolejne rewelacje; czy ktoś jeszcze sobie coś przypomni? Ósma rano była godziną co najmniej nieodpowiednią, ale... wstrzymał się od jakichkolwiek komentarzy w tej kwestii. Ostatecznie może być ósma...

- Skoro już wszystkie kwestie zostały omówione, wypadałoby zatem pożegnać się. - Yllaatris ponownie wstała od stołu. - Życzę zatem wszystkim spokojnej nocy i do zobaczenia jutro. - Pożegnawszy się kapłanka opuściła pomieszczenie, tą samą drogą, którą się tu dostała.

Zareth jako ostatnia opuściła piwnicę. Gdy tylko dostała się do głównej sali, poszukała wzrokiem gospodarza. Jan Dwa Topory siedział w kącie i palił fajkę, przyjemny zapach roznosił się po całym pomieszczeniu. Musiało być już bardzo późno, a jednak Zareth postanowiła upomnieć się o swoje prawo do noclegu od razu. Dla karczmarza nie stanowiło to żadnego problemu, ucieszył się z nowego gościa poleconego przez Jaheirę i zaczął rozprawiać o swoich dawnych pobytach w Waterdeep… Zareth nie umiała ocenić, czy miasto aż tak się zmieniło od czasów, o których opowiadał Jan, czy też może późna pora, fajka i alkohol działały tak ubarwiająco na jego opowieści, jednak uznała, że tak czy inaczej musi pożegnać się i udać jeszcze na tę noc z powrotem do "Osiodłanego Prosięcia", gdzie zostawiła wszystkie swoje rzeczy.

Szybkim krokiem kierowała się do jednej ze słabszych dzielnic Silverymoon; uliczki oświetlone dyskretnym magicznym światłem stawały się coraz węższe i coraz ciemniejsze. Tuż przy moście prowadzącym do jej gospody zauważyła zadbaną kamieniczkę i okno opatrzone kutymi literami głoszącymi Orlamm Whitehorn: magiczne przedmioty, eliksiry, zwoje. Wiedziała już, czym zajmie się w najbliższych dniach. Półotwarte śledztwa, kupcy, faktorie, interesy, wpływy i pieniądze, pieniądze, pieniądze to ta strona jej profesji, którą głównie zajmowała się w Waterdeep. Jej towarzysze od Harfiarzy zapewne nawet nie spodziewali się, jak wiele wiedzą ci gburowaci mieszczanie przeliczający w nieskończoność stosy swoich pieniędzy, wyliczający wskaźniki zwrotu i skrupulatnie ściągający zobowiązania. Trzy zaginione transporty eliksirów i komponentów Rainera Bene, zniknięcie jego współpracownika, napaść na samą Wysoką Panią w jej laboratorium alchemicznym i kradzież fiolki, zaangażowanie Harfiarza zajmującego się na co dzień rynkiem magicznych przedmiotów, Orlamma Whitehorne’a…

Skręcając w swoją uliczkę, Zareth wyraźnie przyspieszyła kroku.

Efcia

Yllaatris wyszła wściekła ze spotkania. Wprawdzie w karczmie, a właściwie pod nią starała się zachować spokój i kamienną twarz, ale w środku aż cała się gotowała.
Znalezienie transportu o tej porze było trochę trudniejsze niż za dnia, ale się udało.
Po dość krótkiej podróży znalazła się przed rezydencją szambelana Cartera. Uderzywszy w kołatkę czekała aż otworzy jej ktoś ze służby.
- Pani tutaj? - zdziwił się służący, który po dłuższej chwili zjawił się przy drzwiach koszmarnie ziewając. Otworzywszy niewielki lufcik obserwował kapłankę, jakby nie mając specjalnej ochoty jej otwierać. - Przepraszam, jego miłość jest zajęty. Prosił, żeby nikt mu nie przeszkadzał.
Westchnęła ciężko i do tego głośno.
- Nalegam, aby poinformowano Jego Miłość - wyraźnie i ostro zaakcentowała dwa ostatnie słowa - że Lady Yllaatris prosi o spotkanie i to niezwłocznie.
Jeszcze tego brakowało, żeby musiała wystawać pod bramą jak jakaś...
Ale nie wyartykułowała na głos swojej uwagi.
Służący przez chwilę się zastanawiał i powiedział, jakby ważąc słowa:
- Milady, jeżeli pani ani nie jest z jaśnie panem umówiona, ani on na panią nie czeka, to nie mogę otworzyć drzwi. Przykro mi, ale dostałem surowe polecenia w tym zakresie. Mogę przekazać pani prośbę, za jakiś czas, kiedy jaśnie pan będzie wolny. Teraz zaś, czy ma pani coś jeszcze do przekazania?
Służący przez chwilę się zastanawiał i powiedział, jakby ważąc słowa:
- Milady, jeżeli pani ani nie jest z jaśnie panem umówiona, ani on na panią nie czeka, to nie mogę otworzyć drzwi. Przykro mi, ale dostałem surowe polecenia w tym zakresie. Mogę przekazać pani prośbę, za jakiś czas, kiedy jaśnie pan będzie wolny. Teraz zaś, czy ma pani coś jeszcze do przekazania?
- Przekaż ją teraz dobry człowieku!! - Dodała przez prawie zaciśnięte zęby. - Chyba Twój Pan nie każe mi czekać przed braną niczym żebraczce!!
Właściwie to była zdecydowana czekać tu i całą noc. A z każdą chwilą jej irytacja rosła i skupić się to mogło na tym bogu-ducha-winnym człowieku.
- Ależ milady, oczywiście, że nie. Zawsze może pani pójść do siebie i wrócić jutro. Obiecuje także, że przekażę panu wszystko, kiedy to będzie możliwe. Teraz naprawdę, proszę mi wierzyć, pan zatłukłby mnie, gdybym panią wpuścił. Albo naprawdę co najmniej odprawił ze służby. Jeżeli mogę cos zaproponować, najlepiej pani zrobi udając się do siebie. Powiem panu, że pani czekała, jak tylko będzie wolny.
I czekała, bite dwie godziny, pod bramą. chodząc w kółko, ale czekała. Wreszcie ją poproszono do środka.
Xavendithas przyjął ją w swojej komnacie, ubrany w szlafrok. Był wyraźnie zły. Ale i Yllaatris nie była w najlepszym humorze.
- Mój Panie, - zaczęła bardzo oficjalnie, skłoniła się przy tym nisko. - rozumie, że to było przypomnienie gdzie jest moje miejsce?? - Nie spojrzała mu nawet w oczy.
- Ależ, moja droga, jak możesz tak sądzić - powiedział spokojnym głosem. - Po prostu mam problemy, a właściwie problem, który pochlania mi niezwykle dużo wolnego czasu. Rozumiem, że możesz odbierać to niewłaściwie, ale po prostu nie chciałem zaprzątać twojej pięknej główki swoimi sprawami. Poza tym, wybacz, ale jest noc. Nawet moja skromna osoba potrzebuje odrobiny prywatności oraz wypoczynku. Jeżeli ktoś nadchodzi w nocy ... sama rozumiesz. Oczywiście ... gdybym wiedział, że to ty ... - odwrócił się nieco - ... ale nie wiedziałem. Zakazałem Albertowi wpuszczania kogokolwiek. Zbyt dokładnie zrozumiał moje polecenia. Ażeby wynagrodzić ci, hm, powiedz, cóż mogę dla ciebie uczynić? - spytał przyjazno-neutralnym tonem od czasu do czasu poziewując.
- A ja myślałam, że łączy nas coś więcej niż.. alkow... - tu się zawahała. - Widocznie się myliłam. - Starała się mówić spokojnym głosem, czasem jednak nie udawało jej się to. - Wybacz zatem, Mój Panie, że zabrałam ci twój, tak cenny czas. - Skłoniła się ponownie nisko. - Powiadom mnie zatem jeżeli będzie ci potrzebne moje towarzystwo. - Tu nastąpił kolejny ukłon, odwróciła się ruszyła w stronę drzwi. W połowie drogi jednak się zatrzymała i nie patrząc na swojego gospodarza dodała przesyconym ironią i jadem głosem. - Albo nie, dowiem się przecież od osób trzecich, jak to miało miejsce w przypadku tych twoich spraw. - I ponownie ruszyła ku drzwiom.
- Proszę, poczekaj chwilę. Moja droga – westchnął. - Jeszcze raz przepraszam, że nie mogłem się z tobą spotkać. Ale naprawdę mam bardzo ważne sprawy. Między innymi związane z nami także z naszymi relacjami, które naprawdę nie ulegną zmianie i możesz mnie zawsze traktować, jak osobę bliską i życzliwego przyjaciela. Po prostu uznaliśmy … uznałem – poprawił się – że warto naszą przykrywkę uczynić nieco głębszą. Zresztą przeczytaj.
Pięknie zdobiony list zawierał bardzo ładnie napisane zaproszenie. Najpierw imię, nazwisko kapłanki Sune, a potem niezwykle znaczące słowa:

„damę szlachetnego rodu wraz z osobą towarzyszącą zaprasza się na uroczystości ślubne dostojnego Xavendithasa Cartera oraz szlachetnie urodzonej lady Olivii Mantojie.”

Poniżej widniało jeszcze zaznaczenie, że uroczystość odbędzie się za 5 dni, najpierw w świątyni Mystry, potem wesele w pałacu pana młodego.
- Jak widzisz, moja droga przyjaciółko, nie zapomniałem o tobie i naprawdę chętnie będę cię gościł na swoim dworze.
Wzięła od niego list i osunęła się na krzesło, które szczęśliwie stało tuż obok, po przeczytaniu jego zawartości. Teraz to już miarka się przebrała.
- To ja pędzę na złamanie karku, po tym jak dowiedziałam się od osób trzecich - teraz to krzyczał - że twój syn zaginął, a ty... ty... - Podniosła się po chwili i wyprostował, nabrawszy powietrza w płuca, położyła list na krześle, na którym przed chwilą spoczywała i dodała. - Skoro żonę będziesz miał, to przyjaciółka potrzebna ci nie będzie!!
- Ależ moja droga - szambelan usiłował się bronić - co ma jedno do drugiego? Oczywiście, ze jesteśmy przyjaciółmi, ale Dantos wytłumaczył mi, że tak po prostu będzie prościej. Jego siostra będzie oficjalna żoną, co zamknie gębę wszystkim łgarzom, on jako szwagier, będzie mógł zamieszkać w moim pałacu ze mną. Olivia już zadeklarowała, że jej nie przeszkadza taki układ i po prostu chce otrzymywać tylko pensję na swoje potrzeby. Jednym słowem, co tu widzisz złego i co to ma do naszych, czysto przyjacielskich przecież relacji? Natomiast syn ... - zawahał się - ... wróci. Złego orki nie wezmą.
- Powiedz mi - jej głos był bardzo obojętny - czy na drugiego dziedzica też liczysz?? Też się na to zgodziła??
- Och nie. Jej to jest obojętne, po mnie zaś przejmie majątek tak czy siak córka. Nie planuje bliższych relacji z Olivią. Natomiast syn, cóż, przedwczoraj złożyłem odpowiednie pisma, które wydziedziczają go. Sama wiesz, że jest dzieckiem, które nie szanuje własnego ojca - jakby się tłumaczył. - Dantos wiec słusznie zauważył, że powinienem postąpić uczciwie przekazując wszystko temu dziecku, które dochowało wierności rodzicowi.
- Pozwól Mój Panie, że ci wyjaśnię kilka rzeczy, istotnych rzeczy. - Nadal nie zmieniła swojego lodowatego głosu na bardziej przyjazny. - Po pierwsze to kochanek nie zaprasza się na swój własny ślub, bo to policzek dla rodziny panny młodej. Po drugie nie mam z kim tam się pojawić!! Po trzecie, to i tak jestem bardzo zajęta. A po czwarte, zmieniając testament robisz bardzo głupio. Zrozum wreszcie, że Josin jest zły, nie na ciebie, ale na mnie. Młody, przystojny, dobrze zbudowany a ja wybrałam ciebie. To go zabolało i to bardzo, tacy są już młodzieńcy w tym wieku. I jeszcze jedno - Wyciągnęła rękę w kierunku szambelana. - Klucze?? Klucze do jego domu, masz??
- Zaproszę cie, jako kapłankę Sune, wszyscy wiedzą, czym się zajmujecie, więc nei sadzę, żeby byli zdziwieni. pojawisz się z kimś stosownym, nie wątpię. Przecież na pewno masz jakichś szlachetnych znajomych. Tyle osób odwiedza twój przybytek. po trzecie, moja droga, ja cie zapraszam,a le wcale nie zmuszam. Wreszcie reszta to moja sprawa. a co do Josina, to nie wierzę. Słyszałem doskonale, ile ma kochanek na mieście i nie sadze, żeby jedna więcej czy mniej, robiła mu różnicę. Dantos szczegółowo mi to wyjaśniał od jakiegoś czasu. Zgadzam się całkowicie. Nie, jego dom, jest jego.
- Nie będę już Panie zabierać ci tak cennego czasu. - Wziąwszy list skłoniła się raz jeszcze. - Dobrej nocy. I udanej zabawy na wieczorze kawalerskim.
Wyszła z komnat Xavendithasa odprowadzona przez sługę. Wróciwszy do swojej kamienicy, wdała polecenie aby zbudzono ją o świcie i udała się na zasłużony spoczynek.
Rano, gdy słońce tylko pojawiło się na widnokręgu Thokas przyszedł i wyrwał ją ze snu, tak jak sobie tego życzyła. To był zły pomysł podsumowała w myślach zwlekając się łóżka. O tej porze zwykle przewracała się na drugi bok. Ale skoro już powzięła takie postanowienie...
Poranne ablucje i posiłek zajęły więcej czasu niż zwykle.

Siedząc w powozie, obok wojownika, nie miała nawet siły podziwiać widoków. Kupców i kramarzy rozstawiających swoje dobytki. Rzemieślników śpieszących do pracy. Jednym słowem cały ten zgiełk, którego zwykle nie oglądała.

Gdy stanęli przed drzwiami świątyni była szósta rano. Yllaatris z podkrążonymi oczami zastukała do bram przybytku Ilmatera.

Aschaar

Narada w piwnicy należącej do Jana Dwa Topory zakończyła się i Igan z przyjemnością opuścił pomieszczenie. Z jego punktu widzenia - była to trochę strata czasu. Nie ustalono niczego konkretnego i nie podjęto w zasadzie żadnych działań. Każde zapoznawanie się nowych współpracowników było skomplikowane, ale chyba nigdy nie szło aż tak po grudach, jak w tym wypadku. Większość zachowywała powściągliwe milczenie i ciężko było zgadywać, czy dlatego, że nie mieli nic do dodania, czy dlatego, że uważali spotkanie za stratę czasu, czy może w końcu dlatego, że uważali towarzystwo za nieodpowiednie... Wszystkie myśli o spotkaniu jednak wyparowały z głowy Igana, gdy tylko znalazł się na dworze i chłodne powietrze owiało jego twarz. Było późno, może nawet trochę za późno; ale...

Odpuścił sobie sprawę zaliczki, o której wspominała Jaheira, jak również przenoszenia się do gospody Jana. To mogło poczekać, przynajmniej do jutra; nie był zresztą jakoś bardzo entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu. Zdecydowanie wolał mieszkać w „Krogulcu”, standard nie był jakoś wiele niższy, za to ceny – owszem... Teraz jednak szybko skierował się w stronę koszar. Jak podejrzewał, było już za późno, aby wykorzystać rozgardiasz związany ze zmianą wacht i ludzi. Plac przed koszarami był pusty i żadnych żołdaków nie było widać w pobliżu. Igan układał już zgrabne kłamstewko, jakie zamierzał sprzedać pełniącemu wartę przy bramie koszar, kiedy dwu mężczyzn w długich płaszczach, ale ewidentnie wojskowych butach wyszło z bocznej bramy koszar. Niezależnie od tego kim byli - nie było to do końca normalne zachowanie. Mężczyźni pewnie nie zauważyli chłopaka w pierwszej chwili; szli w kierunku Igana, więc szybko zdecydował się na wykorzystanie sytuacji:

- Panowie z koszar? - zapytał kiedy prawie się mijali
- Bo? - zapytał jeden z nich z grymasem, którego wielu mogłoby się wystraszyć.
- Bbo... ja szukam poruccznika Cartera... - Igan udał lekko zastaszonego, co doskonale ukryło jego wadę wymowy.
- Po co go szukasz? - zapytał wojak.
- Nie tutaj. Chodźmy stąd... - powiedział ten drugi oglądając się w stronę koszar.

Chwilę później razem weszli w szerokie, ale niczym nieoznaczone drzwi w jednej z pobliskich, bocznych uliczek. Z wyższego piętra, na które prowadziły szerokie schody dochodziły jakieś śmiechy, a boczny krótki korytarzyk prowadził, jak się później okazało, do sporej sali biesiadnej.

- Dlaczego szukasz Cartera? - ponownie padło pytanie gdy tylko drzwi sie zamknęły.
- Oh, przyszliście dzisiaj z... kolegą - kobieta w wydekoltowanej sukni wycedziła słowo "kolega" mierząc Igana od stóp do głów - Myślę, że coś na to poradzimy...
- Dla panów to co zzwykle, a dla mnie mleko, Madame - odgryzł się Igan doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że właśnie w tej chwili i w tej sytuacji jego pozycja w negocjacjach z wojskowymi znacznie wzrosła...
- Ha! - kobieta uśmiechnęła się - napijmy się zatem. - Gestem zgarnęła wszystkich do korytarzyka i skierowała do sali biesiadnej.



Sala przygotowana była bardzo podobnie jak w innych tego typu przybytkach. Z przyciemnionych lóż dobiegały chichoty i szepty. Kilka stolików ustawiono w pobliżu otwartego kominka, w którym buzował ogień. Stoliki ozdobiono niewielkimi lampkami i przykryto suknem. Igan mógłby się założyć, że doskonale nadawały się do gry w kości.

- Panowie, to co zwykle? Doskonale. - powiedziała Burdel Mama, nie dając wojskowym jakichkolwiek możliwości wyboru - Siadajcie.
Przytrzymała Igana za rękę i szepnęła do ucha: Dziecko, dla ciebie?
- Mnie tu nigdy nie było. Cco oczywiście kosztuje...
- Pięć sztuk złota. Barman wskaże wyjście. – cena za dyskrecję mieściła się w granicach dobrze rozumianego obopólnego interesu.
- I dużo ppiwa, czy co oni ttam piją...
- Już cię lubię, dziecinko. Od dawna w mieście? Jak to się stało, że wcześniej się nie spotkaliśmy? - uśmiechnęła się zalotnie wodząc palcami, w okolicach poniżej Iganowego pasa. - O! - skwitowała odchodząc.

Igan odczekał chwilę, aż na stole pojawi się zamówione piwo, postawione od razu podwójnie i przysiadł się do stolika.
- Żeby nie zajmować za ddużo czasu. Bo jesteście zzajęci... Porucznik Carter mmiał przygodę z moją matką i mmógłby się przyłożyć do utrzymania syna.
- Carter ląduje w wielu łóżkach to fakt; ale jest za młody na to, aby być twoim ojcem. On nie ma jeszcze 30 lat, w zasadzie jak ten szczyl ma 25 to dużo... - najwyraźniej Carter nie był szczególnie lubianym w koszarach.
- Niezła próba dzieciaku...

No cóż, to było niebezpieczeństwo, z którym Igan się liczył. Choć - po prawdzie - porucznik to powinien mieć jakieś trzydzieści kilka lat... Cholera. Trzeba było to rozegrać inaczej.

- Może jednak coś udda sie wymyślić... - odparł Igan - potrzebuję tylko wiedzieć jjak wygląda i gdzie mieszka. Potem, nikogo z nas tu nigdy nie było.
- Nie mo...
- Carter jest młodzieniaszkiem, szczapowatym, wypudrowanym pacanem, może twojego wzrostu... Facet niczego sobą nie reprezentuje poza twarzą... Niestety ma ojca.
- Zamknij się. Mówisz o dowódcy... - wszedł w słowo ten drugi.
- Nigdy mnie tu nie było i nigdy tego nie powiedziałem - zaśmiał się ten zanurzając wargi w piwie. Wypił połowę z zacięciem godnym krasnoluda i dodał - Carter mieszka przy Szydłowej, nie znam dokładnie numeru, ale dom jest charakterystyczny - od ulicy ma wejście na piętro. Ten Pacan mieszka na piętrze.
- Dzięki. Kochana - Igan wstał i zaczepił kelnerkę - dbaj o to, aby panom piwo się nnie skończyło.

Jak zwykle tego typu akcje pochłaniały trochę złota. Trzeba było zapłacić za piwo, obsługę, podarować napiwek kelnereczce, barmanowi... Koniec końców jednak Igan znalazł się na ulicy, przed domem wyglądającym na typową mieszczańską kamienicę... Na wszelki wypadek zapamiętał adres; nigdy nie wiadomo co się kiedy przyda… Było już dobrze po północy, więc czasu pozostawało niewiele. Nie liczył na to, że uda mu się tej nocy wyspać. Mówi się trudno. Igana znajomość miasta była na tyle duża, że mniej więcej wiedział gdzie jest ulica Szydłowa. Znalezienie się w odpowiedniej dzielnicy i znalezienie kogoś kto może o tej porze dokładnie wskazać drogę zajęło kolejne cenne minuty...



Dom, w którym mieszkał Carter faktycznie był dość charakterystyczny. Igan obszedł go dokładnie przyglądając się "pomocnym elementom" architektury. Pod tym względem budynek był bardzo prosty i łatwy do pokonania. Najwidoczniej budowniczy nie zwracał specjalnej uwagi na bezpieczeństwo. Do świtu było niewiele czasu i rekonesans został jeszcze dodatkowo przerwany przez strażników miejskich, którzy akuratnie musieli o tej porze patrolować tą ulicę... Niebo zaczynało już szarzeć kiedy Igan podciągnął się na płot i szybko znalazł na antresoli piętra. Pomiędzy sztachetkami omiótł wzrokiem ulicę upewniając się, że nikt go nie widział. A przynajmniej nikt, komu mogłoby to przeszkadzać... Z zaskoczeniem zauważył, że w jednym z pokojów należących do Cartera pali się niewielkie światełko. Albo Carter był w domu - co byłoby dziwne; albo... Każda opcja była nietypowa. Światło, sądząc po jasności ze świecy lub małej lampki, nie przemieszczało się, więc Igan zajrzał do pokoju. Uśmiechnął się - dzisiejszej nocy miał szczęście do zdarzeń tego typu.



Problem polegał jednak na tym, że - nawet w marnym świetle lampki stojącej na nocnym stoliku koło łóżka - mężczyzny nie można było nazwać szczapowatym młodzikiem... O kobiecie ciężko było coś powiedzieć prócz tego, że ma ładne plecy. To oczywiście komplikowało dodatkowo sprawę. W zasadzie to plan Igana szlag trafił - było już za późno i na dodatek - może i para zajęta była sobą, ale... Ponownie rozejrzał się po ulicy i po krótkiej chwili zniknął w zaułku. Niebo szarzało, a Silverymoon powoli budziło się do życia. Nie miało specjalnego sensu wracanie do "Krogulca", skoro na ósmą był umówiony w świątyni. Świątynia była zresztą w innej części miasta i trzeba było zrobić kolejną wycieczkę. Przegryzając jakąś struclę kupioną od dopiero otwierającego się piekarza Igan wolno szedł przez miasto.
Jego myśli wróciły do scenki w domu Cartera. Skoro to nie Carter zabawiał się w łóżku to kim był mężczyzna? Czy Carter ma brata? Mieszka sam, czy może to jakiś współlokator? Równie dużym znakiem zapytania była kobieta. Carter był bawidamkiem, więc trwały związek nie miał raczej miejsca... Interesujące... W każdym wypadku sprawa wymagała zdobycia kolejnych informacji...

Była jakaś godzina do spotkania, kiedy Igan znalazł się w pobliżu świątyni. Postanowił przy wejściu poczekać na pozostałych...

Cohen

Wziął papierosa od półelfki, włożył do ust, po czym odpalił od jednej z lamp. Zaciągnął się głęboko. Tak, dymek był niezłym lekarstwem na kaca. Ale nie aż tak, jak klin.
Przysłuchiwał się w milczeniu rozmowom, teraz już, kompanów. Sam nie mówił nic, bo po pierwsze planowanie na dłużej niż parę godzin naprzód nie było jego mocną stroną, a po drugie, nie chciał owionąć wszystkich wonią przetrawionej mieszanki najróżniejszych alkoholi. Nie żeby go obchodziło, co sobie pomyślą, ale kasa mu się kończyła, głupio więc byłoby się pozbawiać szansy na zarobek. A zlecenia od Harfiarzy bywały czasami intratne, gdyż wszystko zagarnięte w czasie ich wykonywania należało do znalazcy.

Siedział więc rozparty nonszalancko na krześle, paląc i puszczając mimo uszu odbywającą się konwersację. Wreszcie, znudzony przerzucaniem się domysłami, postanowił opuścić towarzystwo. Wstał i powiedział:
- Zajmę się tymi najemnikami. Może uda mi się wybadać dla kogo pracują i co konkretnie robią. Nie tracąc więc czasu… - ukłonił się niedbale wszystkim obecnym i opuścił pomieszczenie, nim ktokolwiek zdążył się odezwać.

W głównej sali gospody zatrzymał się przy kontuarze i zastukał weń, przywołując oberżystę.
- Ta śliczna, choć nieco oziębła półelfka powiedziała, że możemy tu zamieszkać na czas naszej… misji. Zarezerwuj mi więc jeden pokój. I nie obawiaj się o swój bar, za alkohol będę płacił.
Skinął mu głową, po czym odwrócił się i ruszył do wyjścia.
- A co z pańskimi rzeczami? Posłać po nie kogoś? – zapytał Jan Dwa Topory, sumienny karczmarz.
- Mam je przy sobie. – odpowiedział, nie odwracając się.

Było tak późno, że aż wcześnie. Ale tak jak przypuszczał Kenneth, Brian Hawkwood, szef Silverwater, pracował w swoim gabinecie w siedzibie kompanii.
- Co cię sprowadza o tej poronionej porze, chłopcze? – zapytał, rozsiadając się w fotelu i odkładając kuszę. Nigdy nie korzystał z ochrony, nawet własnych ludzi.
- Słyszałeś coś o grupie najemników obozującej w okolicach pałacu di Grizzów?
Podwładni zwracali się do Hawkwooda per komendancie w jego obecności, a Starym między sobą, ale Kenneth był z nim po imieniu. Kondotier był jego rodakiem, a ponadto służył kiedyś z jego ojcem. Póki go nie wygnano. Ot, zabawna paralela.
Śmiał się czasem, że mają tyle wspólnego, iż powinien go usynowić. Kenneth jednak wolał nie. Hawkwood miał ładną córkę.
- Słyszałem, ale nie wiem, pod kogo są podwieszeni. Nie miałem czasu sprawdzić. – odpowiedział Stary, przyglądając mu się uważnie. – Pytasz o nich bo…?
- Bo nie wiadomo, pod kogo są podwieszeni. A mogą być w coś zamieszani. Lepiej o czymś takim wiedzieć, nie?
Hawkwood nadal mu się przyglądał.
- Jak poważne może być to ‘coś’?
- Kurewsko poważne.
- Dobra, poślę tam kogoś z rana. Ale jak już o tym wspomniałeś, to faktycznie coś w tej sprawie śmierdzi. No nic, zobaczymy, jak to będzie. Wychodzisz już? – zapytał, gdy Ramsay zaczął się podnosić z fotela.
- Tak. Muszę podłapać trochę normalnego snu.
- Effie pytała o ciebie. – rzucił Stary do wychodzącego Kennetha.
- Tak? Co powiedziała?
- Cytuję: „Nadal jest aroganckim pijakiem i pożywką dla chorób wenerycznych czy już się zapił na śmierć?”
Kenneth zmełł w zębach przekleństwo i wyszedł. Usłyszał jeszcze stłumiony śmiech Hawkwooda. Miał ładną córkę. Ale, delikatnie mówiąc, nie przepadała za nim.

Wrócił do „Północnego serca”, odebrał klucz i poszedł do pokoju. Dwa Topory przekazał mu, że o ósmej jest spotkanie w przyświątynnym szpitalu Ilmatera. Kenneth uznał, że o co by nie chodziło, sami sobie poradzą i poszedł spać.
~ Pożywka dla chorób wenerycznych! ~ pomyślał jeszcze, powoli zasypiając. ~ Bezczelna dziewucha… Ale za to z jakim wigorem. I ego większym, cholera, od mojego… ~

Kelly

Marcus von Klatz i Rhistel Amblecrown


Dla obydwu mężczyzn narada zakończyła się wraz ze słowami kapłanki, która umówiła wszystkich na ósmą pod świątynią Ilmatera. Rhistel doskonale wiedział, gdzie to jest, Marcus niespecjalnie, ale rodowity Silverymoończyk, jakim był Amblecrown obiecał, że zaprowadzi go jutro na czas. Z tej przyczyny właśnie tej nocy, a jak potrzeba to i przez następne zdecydowali się na nocleg w przybytku Jana Dwa Topory. Zresztą nie tylko oni. Także urocza pani detektyw z dalekiego Waterdeep. Toteż akurat rankiem zebrali się wspólnie w izbie jadalnej i wyruszyli do świątyni.

Zareth Blaumond


"Osiodłanego Prosię" nie było może najgorszą karczmą Silverymoon, ale do „Północnego serca” wiele jej brakowało. Jan prowadził biznes na poziomie za ceny na poziomie jeszcze wyższym. Ludzie jednak płacili, przede wszystkim dlatego, że miał najlepsze pierogi na całej północy. Przynajmniej tak tłumaczyli ludzie. Karczmarz jednak wiedział, ze to jedynie połowa prawy, mniejsza połowa, jeżeli możnaby tak postawić sprawę. Ludzi przede wszystkim przyciągała sława największego skupiska wszelkiej masy awanturników, tych prawdziwych i tych udawanych. I to właśnie gwarantowało sukces. Karczma zawsze oferowała nie tylko piwo oraz pieczeń, ale to wszystko przy pięknych opowieściach oraz muzyce. Tutaj każdy gość był bohaterem, no niemal każdy. Każdy wojownik ubił tuzin smoków, paladyn uratował kopę księżniczek, czarodziej pobierał lekcje od samego Elminstera, łowca potrafił ubić kilka jeleni jedną strzałą, druid stanowił istne wcielenie mocy natury, a bard wygrał najsłynniejszy festiwal w Amn. Był to jeden z powodów, dlaczego Harfiarze zbierali się właśnie tutaj. Mnogość gości sławnych lub pseudo-sławnych powodowała, że tylko naprawdę dobry szpieg mógł się zorientować, czy ów grajek szarpiący struny harfy, to sprytny Harfiarz, czy marny harfista.

Jan uprzedzony przez Jaheirę, ze śmiechem opowiadał Zareth zabawne historyjki. Nie istniał dla niego problem niewielkiego pokoju dla dziewczyny na piętrze, niedaleko tylnych schodów z ładnym okienkiem. Po prostu ucieszył się, że kolejny członek bractwa zamieszka u niego przez jakiś czas, a przy tym Lady Alustriel opłaci wszystkie koszty.

Trochę lekkiego piwa, niewielka przekąska okraszona rozmowa oraz ładnymi melodyjkami granymi przez półelfiego minstrela, a potem dziewczyna wyszła. Właściwie tylko po to, żeby przynieść swoje rzeczy spod „Osiodłanego Prosięcia” oraz, zawsze tak robiła, poznać miasto. Zareth wiedziała, ze takie szczegóły, jak rodzaje sklepów, rzemieślnicy, bramy, murki, przez które można przeskoczyć, mogą czasem być niezwykle ważne. Spokojnie wzięła bagaże, zapłaciła kilka miedziaków oraz wyszła. To było dziwne, ale podczas powrotu towarzyszyło jej dziwne uczucie, ze ktoś za nią idzie. Była noc, ale gdzie niegdzie paliły się na zewnątrz lampy wypełnione olejem skalnym.


- Hm, ta osoba musiała być niezła w ukrywaniu się - rozważała. - Jakiś miejscowy złodziej?
Całkiem możliwe, bowiem samotna dziewczyna mająca niebanalną urodę, aż się prosiła o jakieś kłopoty, skoro zaryzykowała włóczenie się po nocnych ulicach. Silverymoon niewątpliwie należało do stosunkowo bezpiecznych miast, ale mimo wszystko, nocą wydarzały się różne nieciekawe przypadki.

Dziwne uczucie. Nikogo nie widziała, ale owe przebłyski pewności, że ktoś ją śledzi, nie dawały dziewczynie spokoju. Większość ludzi niekiedy ma jakieś nieokreślone przekonanie, ale bardzo rzadko jest ono oparte na realnych przesłankach, jednak Zareth wyrobiła sobie przez lata doświadczenia ów prawdziwy błysk. Nie miała pamięci absolutnej. Co to, to nie. Ale zauważała dla przykładu, kiedy jakaś nieznajoma twarz, pojawiała się w jej kręgu widzenia zbyt często. Tak. Bycie detektywem wyrabia takie naturalne, choć dla innych niemal nieosiągalne odruchy. Teraz detektyw była przekonana, że ktoś się w nią wgapia od samego „Siodłanego Prosięcia”. Ktoś naprawdę dobry, bo nie dał się złapać w pułapkę, kiedy zboczyła w ciemną uliczkę i poczekała chwilę na reakcję owego tajemniczego kogoś. Później pokluczyła, niby obojętnie, po ulicach Silverymoon, aż wreszcie owo nieciekawe uczucie zniknęło. Ktokolwiek to był, uznała, ze lepiej uważać. Dlatego ucieszyła się, że na mieszkanie u Jana zdecydowała się większa grupa osób.

Igan Mardock


Chłopak może nie należał do najbardziej krzepkich mężczyzn, ale jego profesja wyrabiała wytrzymałość na rozmaite dolegliwości. Jedną z nich, była potrzeba snu. Igan spokojnie potrafił wytrzymać nockę bez zmrużenia oka i działać jako tako sensownie podczas następnego dnia. Oczywiście wiadomo, że wiele lepiej być wypoczętym, ale jeżeli trzeba, a tej nocy, po prostu trzeba, było sprawdzić dom Cartera, Igan spokojnie mógł się na to zdecydować. Dlatego pojawił się tak wcześnie przy wejściu, właściwie jako pierwszy, i stwierdził, że spokojnie poczeka na resztę oparty o ścianę świątyni. Oczywiście, gdyby przybył trochę później, u Ilmatera zawsze można było liczyć na jakiś posiłek oraz trochę wody. Przed ósmą dyżurowali zazwyczaj jednak wyłącznie wyznaczeni kapłani i nie wpuszczali gości, poza tyki, którzy naprawdę potrzebowali pomocy. Tak jak chłopak był niezły w swoim fachu, tak oni potrafili doskonale rozpoznać symulantów, których interesowały tak naprawdę inne sprawy.

Kenneth Ramsay

Kenneth był indywidualistą. Właściwie niemal wszyscy byli. Jeżeli jednak inni potrafili jakoś powściągnąć swoje własne zapędy, przynajmniej próbując ułożyć sobie relacje z grupą, wydawało się, ze najemnik ma to głęboko gdzieś. Może czuł w głębi, że to nie do końca w porządku, a może nawet i to nie. Swoje zrobił, swój wkład, według swojego pomysłu, wniósł, potem zaś położył się spać olewając całą resztę, łącznie z poleceniami nowo wybranej szefowej.

Zastanawiał się, kiedy Brian Hawkwood podrzuci mu jakąś odpowiedź, ale doskonale zdawał sobie sprawę, ze to trochę potrwa. Wszak posiadłość do Grizzów mieściła się trochę za miastem, wśród pól i lasków, choć niedaleko głównej drogi na zachód. Ale co tam, kiedy będzie to będzie. Zasnął smacznie.

Słońce było wysoko, bardzo wysoko, kiedy obudziło go walenie w drzwi, pod względem siły: całkiem męskie, oraz głos, pod względem brzmienia, całkiem kobiecy.
- Wstawaj ty zakompleksiony kawałku przepitego stracha na wróble – ktoś się darł. – No ruszajżesz swoje cztery litery do drzwi. Mam tu cały dzień czekać na ciebie, czy co? Dawajżesz – poznał głos Elfie.

Yllaatris


Kapłanka Sune stanęła przy drzwiach stukając kołatką. Niestety, przez dłuższą chwilę nikt nie otwierał, aż wreszcie przez lufcik wyjrzało zaspane oblicze młodej, piegowatej dziewczyny, która najprawdopodobniej całkiem niedawno została służką świątyni. Po chwili poznała jednak kapłankę Sune, o której chodziły takie niedwuznaczne plotki, ponieważ niejednokrotnie odwiedzała Unaatris. Nie pochwalała tej znajomości, na co wskazywało jej niechętne spojrzenie skierowane w stronę Yllaatris, ale nie powiedziała słowa. Za to odezwała się kapłanka Sune.
- Pokój z tobą, służko Ilmatera, chciałam się widzieć z siostrą Unaatris.
Młoda mniszka posłała jej kolejne niechętne spojrzenie przez lufcik w drzwiach, ale po chwili zwlekania odrzekła nie otwierając.


- Pokój także z tobą. Kimkolwiek jesteś, cokolwiek robisz. Natomiast co do siostry Unaatris, nie potrafię ci pomóc, służko kapryśnej, choć pięknej Sune. - Cóż, wszyscy wiedzieli, ze Sune ma nieco zmienne humory oraz niezwykłą frywolność, której nie pochwalali słudzy Ilmatera. Ale ogólnie obydwa bóstwa stały po tej samej, pozytywnej stronie, toteż Yllaatris ugryzła się w język zanim odpaliła coś ostrego. Po pierwsze, dlatego, ze formalnie młoda zakonnica jej nie obraziła, a po drugi, po niemiłych wydarzeniach nocy była jeszcze nieco półprzytomna po krótkim śnie i słabo reagowała na zaczepki. - Nie widziałam jej dzisiaj oraz nie słyszałam, gdzie mogłaby się znajdować. Na pewno nie ma jej w salach sypialnych, ani szpitalnych. Prawdopodobnie wyjechała do Nesce ze względu na ten wypadek w kopalni. Wielu górników – westchnęła. – Ponoś sama Wysoka Lady poleciła udać się jak najszybciej siostrom na pomoc. Ale szczegółów nie znam. Musisz spytać w części szpitalnej. Tam powinna pracować obecnie siostra Margane, która powinna coś więcej wiedzieć. Zaraz zresztą sprowadzę ją do drzwi, to ona zdecyduje. Ja sama nie mogę otworzyć furty – na jej twarzy malował się jednoznaczne zacięcie oraz ośli upór.

Yllaatris nie była pewna, czy młoda dziewczyna nie może lekko naginać reguł, ale nie było się o co kłócić. Znów jednak upływał czas. Zanim furtianka powróciła i znowu otwarła okienko minęły co najmniej kolejne dwa kwadranse. Yllaatris była już naprawdę wściekła. Wszakże powracająca miała oblicze niepewne.
- Przykro mi, na razie nie mogę pomóc. Siostra Margane, jakby powiedzieć, także nie ma jej na sali, gdzie przypuszczałam, że powinna być. Jeżeli chcesz ją zapytać o coś, to proszę. Około ósmej otwieramy szpital dla gości. Wtedy wejść może każdy odwiedzający. Byle czysty oraz pod nadzorem. Niejeden bowiem chciałby okraść naszych chorych, chociaż to przeważnie bardzo biedni ludzie.
- Czy przybył jakiś nowy chory nocą? – zapytała Yllaatris coraz bardziej zła na wszystko, co ją od spotkania u szambelana spotyka. Starała się mówić jednak spokojnie.
- Nie. Na pewno nie – odpowiedziała furtianka. – Szukając dla ciebie, służko Sune, twojej przyjaciółki oraz siostry Margane wielokrotnie przechodziłam przez szpital. Nie ma ani jednego nowego pacjenta. No, poza dzieckiem, które urodziło się wczoraj. Tak że, pokój z tobą i jeżeli chcesz wrócić, przyjdź o ósmej.
Zamknęła okienko.

Ósma przyszła nierychło, ale żadne pomysły Yllaatris nie spowodowały otwarcia drzwi. Jednak troszkę przed siódmą kapłance Sune wydało się, ż przez drzwi słyszy jakieś krzyki oraz stukot drewnianych butów o kamienną podłogę. Prawdopodobnie ktoś biegł. Jednak niczego w jej sytuacji to nie zmieniło. Wściekła przeżuwając jakieś średnio miłe słowa w ustach, wybrała się na godzinny spacer po ulicach, by odreagować i uspokoić się. Wróciła tuż przed wyznaczoną przez siebie porą.

Wszyscy poza Kennethem


Noc upływa spokojnie, bądź nerwowo, ale zakończyła się świtem, po którym miasto zaczęło się budzić. Poziewując, przeciągając się, przecierając mokrą ścierką ludzie powoli stawali do walki przeciwko przeciwnościom dnia. Przekupnie ładowali towar na niewielkie wózki, chłopi wjeżdżali przez bramy kierując się w stronę placu targowego, rzemieślnicy odsuwali okiennice oraz otwierali drzwi do swoich warsztatów. Tak przynajmniej było w lepszych częściach miasta. Im bliżej jednak świątyni Ilmatera, tym domy wydawały się brudniejsze, ludzie biedniejsi, żebractwa zaś więcej.

Szpital połączony ze świątynią Illmatera przypominał na zewnątrz zwykły, kamienny budynek, tyle, że nieco większy, niżeli inne. Był długi, parterowy, zbudowany na obręczy kwadratu z małym placykiem wewnątrz. Części na prawo przeznaczone było na szpital, na lewo na świątynię, zaś tylna strona budynku przeznaczona była na części gospodarcze, przede wszystkim sypialnie, kuchnię, magazyny.


Wejść można było jedynie od przodu przez solidną, okutą stalą bramę, której pilnowała młoda nowicjuszka - furtianka. Oczywiście, istniały jeszcze wejścia z tyłu, lecz standardowo były używane wyłącznie w celach gospodarczych.

Wreszcie koło ósmej zebrała się umówiona grupka. Kilka osób stojących przed wrotami nieco zdziwiło furtiankę mającą identyczny, twardy wyraz twarzy. Nieczęsto tak duże grupy chciały pomodlić się przed Ilmaterem, albo odwiedzić chorych. Tym bardziej, że tak naprawdę obecnie w szpitalu przebywało kilka osób. Yllaatris pomyślała, że powie coś niemiłego dziewczynie, ale wreszcie oceniła, iż lepszy skutek odniesie kilka słów jej przyjaciółki. Toteż pomimo świerzbienia języka przeszła spokojnie obok kierując się do Sali szpitalnej.

Powoli weszli na chłodny korytarz przybytku oraz na prawo. Kapłanka Sune prowadziła znając doskonale budynek. Dla pozostałych był on czymś nowym. Po kilku krokach doszli do pierwszej i jedynej sali szpitala.



Znajdowało się w niej kilkanaście zajętych łóżek, zarówno przez kobiety, jak i mężczyzn, a przy jednym stała kapłanka Margane, którą kiedyś już Yllaatris poznała. Skromnie ubrana, okryta niemal w całości materią, przygotowywała jakiś specyfik dla leżącego obok chorego. Wszakże nie był to Malgrion, także wśród innych nie widać było nikogo podobnego do druida, co potwierdził znający go doskonale mnich.

Stanęli przed Margane.
- Witaj siostro … - Yllaatris nie zdążyła powiedzieć, całej kwestii, gdy lubiąca sobie porozmawiać, choć czasem denerwująco gderliwa, kapłanka Ilmatera przerwała jej.
- Witaj, witaj, droga siostro w wierze. Jak zwykle do Unaatris? Taaaa … właśnie. Nie ma jej.
- Nie ma? - zdziwiła się Harfiarka.
- Ano właśnie. Nie ma. Znaczy, może jest w swojej kwaterze, a może u tego specjalnego chorego, ale wiesz, miała mnie zbudzić przed świtem, a tego nie zrobiła. Miałyśmy się zmienić. I co? I co? Pan Marc nie dostał na czas leków, a Zofia – wskazała na kobietę, której sylwetkę było ledwo widać pod otaczającym łoże lnianym baldachimem – wymaga przecież jeszcze opieki. Słaba ona, jak jej niemowlę. A tu, ani gonić po kogo, ani co. No, ale dziecko urodziło się niczym malowanie, jak zaś obydwoje się prześpią, to i siły wrócą. Jesteśmy, wiecie, same we dwie, poza tą, przy furcie, bo w Nesme były jakieś zawalenia w kopalni i wszystkie siostry dostały szybkie polecenia wyjazdu na miejsce, poza nami dwoma – mówiła szybko, niczym terkotka.
- Specjalny chory? – Zainteresował się Rhistel.
- Właściwie dwóch. Chociaż jeden. Znaczy tak, na pewno jeden – Margane nie dała sobie przerwać. – Bo to było tak, wieczorem – mówiła, lecz nie przerywała przyrządzania miksturki. – przywieziono jakiegoś znajomego siostry.
- Przywieziony? Nie przyszedł sam? – zapytał Igan. – Przez kogo?
- Znaczy, ja tam nie wiem, jakiegoś gnoma, wędrownego kupca rzepą, który znalazł go na drodze, wrzucił na wóz i dowiózł do nas tego znajomego. Znaczy nie wiem, ale musi znajomego, bo bardzo się przejęła. Był blady strasznie i gadał od rzeczy. Właściwie bełkotał. Daliśmy go jednej izby z tyłu, gościnnej, którą mamy wolną. Wiem, że miał potłuczone coś. Siostra miała mu leki podawać, co by mu wszystko wróciło do normy, oraz magię rzucać. Ale miała mnie zbudzić świtaniem, albo nawet przed, to przejęłabym podawanie leku od niej, bo jak się przerwie, to potem, hoho, trzeba długo czekać, aż ciało się oczyści oraz znowu spróbować. Ale może to sporo potrwać, ech naprawdę całkiem ładny szmat.
- Zapewne wielebna Unaatris jest przy owym pacjencie. Czy możesz tam nas zaprowadzić? Albo sami trafimy – zasugerowała jej dziewczyna z Waterdeep.
- Sami? Przez szpital? Przez miejsce, gdzie składniki trzymamy? Dla mnie nie problem, ale zasady są zasadami. Goście mogą chodzić tylko, z którąś z sióstr. Już moment, już prowadzę, jeszcze tylko zrobię to i jeszcze … już idę. Aha, potem jeszcze pojawił się pan Jonas Mildres. Kupiec nasz oraz dobrodziej. Gorączkował oraz słabo się czuł, tośmy kazały go złożyć do tej sali, gdzie już leżał ów znajomy Unaatris. Niby Unaatris trochę dziwnie się zachowywała, ale co było zrobić? Wszystkie łóżka na Sali były zajęte, na siano takiego zacnego człeka się nie godzi, a łóżko tylko tu było wolne. Przecież nie mogłyśmy go przenieść do klauzury. Tyle, ze musiałyśmy przenieść owego znajomego na drugie łóżko, bo tam są dwa, a te kilka osób z rodziny chciało chwilę postać przy zacnym Joasie. Ponieważ tylko przy tym łóżku było trochę miejsca, tośmy tamtego przenieśli. Potem rodzina poszła, Unaatris na chwilę wyszła, a potem wróciła. Rankiem miała mnie zbudzić, ale nie zrobiła tego. Zresztą, zapytam ją dlaczego – szliście, aż wreszcie Margane otwarła wreszcie drzwi na zapleczu budynku. Otwarła i zamarła niemal, niczym statua.

Pokój był niewielki. Otwarte okno wpuszczało do środka promienie słońca. Normalnie, było ono mocno zamknięte dwoma okiennicami otwieranymi wyłącznie z wnętrza pomieszczenia. Takie zabezpieczenie wydawało się konieczne, skoro budynek, nie licząc poddasza miał wyłącznie poziom parterowy. Dwa niewielkie łóżka, jedno przy ścianie a drugie na środku, plus niewielka szafka, stolik zawierający jakieś miksturki i dwa taborety. Na obydwu leżankach leżeli przykryci lekkimi kołdrami mężczyźni. Przy środkowym łóżku, do którego był lepszy dostęp, złożony był na stołku zielony strój, pierścień, tuż zaś obok stał oparty o ścianę kostur. Cisza. Pacjent leżący na wznak nie odzywał się. Otwarte usta, zatkane jakimś kawałkiem brudnej ścierki, jakby coś niemal jeszcze krzyczały. Sztylet przebijający serce jednakże uciszył go na zawsze. Ktoś musiał się znać na swojej pracy, uderzając jednym ciosem przez kołdrę zabarwioną czerwienią. Sztylet prawdopodobnie, lub długi nóż. Usta zaś zatkał wcześniej, zapewne w obawie, że mordowany człowiek może jeszcze jakimś sposobem krzyknąć, obudzić kapłanów. Natomiast drugi chory wydawał się spać.

- Ilmaterze – siostra Margane westchnęła. Przyzwyczajana do widoku ofiar, nie spodziewała się, że także na terenie szpitalnym zdarzy się mord.
Przez chwilę wszyscy stali nieruchomo, albo zaskoczeni, albo obserwujący dokładnie sytuację, gdy z naprzeciwka, zza okna rozległy się jakieś krzyki. One, jakby obudziły wszystkich. Sprawny mnich przyskoczył do okna pierwszy, ale za nim byli inni.

***

Za świątynią Ilmatera rozciągały się tereny nadrzecza. Jak wszędzie, w wszędzie bogatym Silverymoon istniały dzielnice biedoty, żebraków, rozmaitych niebieskich ptaków, którzy nie garnęli się do pracy. Mimo prób i zaleceń Wysokiej Lady gwardia miejsca zapuszczała się tam niezwykle rzadko. Zresztą, nawet, jeżeli zdarzały się jakieś próby i naloty na półświatek, to ci, których planowano schwytać, jakimś sposobem rozpływali się niemal, by wypłynąć jakiś czas później.

Rozwalające się domki, kryte strzechą, przeplatały się jedno i dwupiętrowymi budynkami o cienkich ścianach podpartych drewnianymi podporami, które, wyłącznie łaską Ilmatera, nie popękały jeszcze. Od czasu do czasu widać było jakieś wywieszone pranie, czasem wręcz połatany namiot, gdzieniegdzie rosło usychające drzewo. Wszystko zaś przenikał charakterystyczny, nieprzyjemny zapach biedy oraz niedalekiej rzeki.

Krzyki były tu czymś częstym, rany czymś normalnym, głód czymś nierzadkim. Mieszkali tu wyłącznie ludzie, poza może paroma gnomami i hobbistami. Nikt nie interesował się sprawami sąsiadów mając swoje własne problemy oraz wiedząc, ze wtykanie palca pomiędzy drzwi w nieswoje sprawy, może się średnio ciekawie skończyć. Toteż nikt nie zareagował na krzyki młodej dziewczyny. Raczej te nieliczne osoby, które wystawiły głowę z namiotu czy okiennicy, natychmiast znowu chowały ją. Tylko dzieci, tak małe dzieci wyszły zaciekawione przyglądając się całej sytuacji.

Dziewczyna miała blond czuprynkę oraz młodą, lekko piegowatą twarz nastolatki dopiero wkraczającej w okres dojrzałości. Lekko zadarty nosek, zapłakane oczy, siniec na policzku oraz wykrzywione bólem, wzywające pomocy usta. Podarta suknia, kiedyś znaleziona zapewne na śmietniku, bo wyraźnie była zrobiona z lepszej materii, odkrywała niewielką, ledwo rozkwitłą pierś.

Trzech trzymało ją śmiejąc się. Mili ciemniejsze, niż to na północy się zdarza, rysy oraz czarne oczy i brody. Camimshanie? Mieszkańcy Amn? Rashmenu? Któż wie? Wszyscy trzymający miecze przy boku, ubrani w ciemne skórzane kapoty oraz mający poryte bliznami twarze. Jednemu brak było prawego ucha, ale drugie zdobił mu wielki kolczyk z górskim kryształem.
- Mamy kolejną gąskę – radośnie zarechotał do swoich towarzyszy.
- Ale tym razem ja pierwszy – wydarł się któryś obok, obdarzony wyjątkowo długim nochalem.
- Losujmy.
- Pierdol się – odparł nosaty jednoznacznie luzując pasek. Miecz opadł na ziemię wraz ze skórzanymi gaciami ukazując widoczną pod tuniką, gwałtownie wzrastającą męskość. Widać nosatego podniecały takie sceny, kiedy ofiara próbowała się wyrwać, uwolnić, uciec gdzieś, tak jak ta właśnie biedaczka.
- Bierz go! Bierz go, kurwo, do pyska, bo zajadę – krzyknął łapiąc ją za włosy i przyciągając gwałtownie do siebie. Przez chwilę dziewczyna wydawała się niemal bezwolna, jakby przestała walczyć, opierać się, bezwładna niczym worek.
- To ogórek. Tylko ogórek – szepnęła do siebie.
- Co?
- Ogórek – powiedziała głośniej, kiedy ugryzła go z całej przepojonej bólem i strachem siły.
- Ah! – wrzask nieziemski. Ryk, krzyk przenikający powietrze. To właśnie ten wrzask usłyszano w szpitalu przez otwartą okiennicę.

Kiedy mnich doskoczył do okna, jakieś dwadzieścia metrów dalej zobaczył leżącą dziewczynę, która wypluwała jakiś krwawy ochłap. Obok niej zwijał się półnagi mężczyzna … mężczyzna, który naprawdę tak, przestał nim już być oraz dwóch stojących rzezimieszków, którzy zastygli, nie wiedząc, co należałoby zrobić teraz. Wreszcie kilkoro brudnych dzieci, które stojąc nieco dalej, spokojnie przypatrywały się czemuś ciekawemu.

Aschaar

Oparty o mur świątyni Igan obserwował zbierających się ludzi. Rankiem w świątyni wydawano posiłek dla najbiedniejszych i to oni zaczynali się gromadzić najwcześniej. Pod furtą zgromadziła się już gromadka dzieci i Igan odruchowo poprawił mocowanie sakiewki...


Czekając pod klasztorną furtą Igan zrobił mocne postanowienie, że po rozmowie z poszkodowanym i ustaleniu planu dalszych działań wróci do „Krogulca”, przynajmniej na chwilę, i się prześpi. Nie chodziło bynajmniej jakoś specjalnie o to, że musiał się wyspać. Bardziej o to, że ciągłe przebywanie z ludźmi zaczynało mu działać na nerwy. No, może nie do końca. Problem leżał gdzie indziej – w urażonej, w jakiś sposób, męskiej dumie. Jedynymi osobami, które wykazały chęć współpracy i rozwiązania sprawy były kobiety. Mężczyźni... Mężczyźni byli... albo i nie byli. Wychodziło więc na to, że sprawa będzie z tych, w których do nagrody jest cała kolejka chętnych, do roboty nie ma już nikogo. Cóż, bywały i takie. Igan musiał poczynić pewne przygotowania, ale to mogło poczekać do popołudnia...

W końcu udało im się wejść do świątyni i nadziać na siostrę Gadatliwą. Ludzie, którzy lubili mówić zwykle nieświadomie przekazywali całą masę informacji. Informacje co prawda miały to do siebie, że często były całkowicie nieprzydatne, ale ponieważ wyglądało na to, że i tak nie ma możliwości ominięcia wynurzeń kapłanki – mężczyzna wysłuchał jej rozglądając się ciekawie po sali.

W końcu siostra Gadatliwa zrobiła co miała do zrobienia i powiedziała co miała do powiedzenia; mogła więc zaprowadzić całe zgromadzenie do pokoju, w którym złożono rannego. Sytuacja w pokoju była co najmniej zaskakująca... bo z ewidentnym morderstwem w świątynnym lazarecie nie spotykano nie często, a już na pewno w Silverymoon było to zdarzenie niecodzienne. Zmysły Igana zadziałały błyskawicznie oceniając zarówno zaistniałą sytuację, jak i to co działo się za oknem. Cokolwiek się działo za oknem mogło być tylko zasłoną dymną dla morderstwa. Zabójcy oczywiście mogło już dawno w pokoju nie być, ale...

Omiótł wzrokiem pokój – zgodnie ze słowami kapłanki pomieszczenie przeznaczone było dla chorych specjalnej troski. Łóżko na środku pokoju zapewniało łatwy dostęp nawet dla kilku leczących czy opatrujących. Drugie łóżko zapewniało jakiś komfort dla całodobowej opieki czuwającej przy chorym. Resztę wyposażenia również podporządkowano celowi ratowania życia. Nie było możliwości, aby ktoś zostawił otwarte okno, ale równie nietypowe było zniknięcie kapłanek, który miały nocną służbę. Czy były jakoś zamieszane w całą sprawę? Należało dokładnie przeszukać świątynię.

*****

Kiedy Yllaatris wybiegła z pomieszczenia prawie poszturchując zamarłą z przerażenia siostrę Gadatliwą, a Rhistel zajął miejsce przy oknie, blokując je tym samym i uniemożliwiając ewentualną ucieczkę; Igan podszedł do łóżka i dotknął krwawej plamy. Krew nie była już wilgotna zaczynała się kleić, jednak z drugiej srtony było dość ciepło i to mogło wydatnie przyspieszyć wysychanie... Jakiekolwiek dokładniejsze ustalenie czasu zgonu było niemożliwe, przynajmniej nie dla chłopaka. Chwilę później sprawdził, czy drugi z mężczyzn faktycznie śpi. Oddech był płytki, ale miarowy, co bardziej przypominało jakiś letarg niż normalny sen, ale przynajmniej żył.
Sytuacja rozwijała się wyraźnie w kierunku podjęcia walki i rozwiązania sytuacji za oknem. Igan uznał, że są inni, którzy mogą się wykazać, zresztą nie miał przy sobie całej broni. Część z wyposażenia pozostawił w „Krogulcu” uznając, że pojawianie się na spotkaniu z nieznajomymi w pełnym rynsztunku może być opacznie zrozumiane i przede wszystkim za dużo może powiedzieć o nim samym i profesji, którą się para. Po spotkaniu nie miał zaś sposobności na doposażenie się... Miał więc tylko zbroję i sztylet; karwasze i główna broń pozostały w karczmie. Najwidoczniej pora zacząć zakładać, ze za każdym rogiem i w każdym cieniu kryje się skrytobójca... Pokój nie dawał praktycznych możliwości ukrycia się – należało więc założyć, że morderca już się ulotnił...

Igan podszedł do wyraźnie wstrząśniętej kapłanki i chwycił ją mocno za ramiona. Potrząsnął nią kilkakrotnie i kiedy zwróciła w końcu na niego mętny wzrok zapytał:
- Czy zabito kupca? - Miał bowiem w pamięci jej słowa o przenoszeniu rannych, aby rodzina miała lepszy dostęp. Było więc prawdopodobne, że chorych nie przenoszono z powrotem – bo i po co? To dawało szansę, że zabójca nie znał swej ofiary i założył, że leżące obok łóżka rzeczy należą do znajdującego się w nim mężczyzny... Kobieta jednak zupełnie nie zwróciła uwagi na pytanie i z powrotem zaczęła przyglądać się zamordowanemu. Wypchnął ją stanowczo, acz delikatnie na korytarz i zapytał: O czym mmówił mężczyzna, ten zznajomy siostry Unaatris, kiedy ggo wczoraj pprzyniesiono?
- Y... Ja... Bo...
- To ważne. O cczym majaczył?
- O jakichś skrzydłach... o czerni... że coś go zaskoczyło... - kapłanka ogólnie była średnio przytomna i Igan przez dłuższą chwilę zastanawiał się czy po prostu nie dać jej w twarz, dla ocucenia – Mówił o strasznych, czerwonych oczach, i o nietoperzach...

Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że faktycznie te brednie są stekiem bzdur, wymyślonych w malignie przez chory umysł, ale parający się czarną magią często używali tego typu atrybutów, a przywołane bestie z reguły miały czerwone ślepia... Oczywiście musiałby to potwierdzić ktoś bardziej w tym obeznany...

- Czy zabito kkupca? - ponowił pytanie patrząc w jej oczy. Oczy, które wezbrały nagle łzami, skinęła niemo na potwierdzenie.

- Siostro! - potrząsnął kobietą znowu – Jest ważne, abyś była skkoncentrowana! Chorzy ppotrzebują opieki! - spojrzał jej w oczy nadając głosowi ton miękki, ale równocześnie bardzo stanowczy – My się tym zajmiemy. Rrozumiesz? Musisz zawiadomić straż miejską a ppotem zająć się chhorymi.
- Ale, ja... to się nigdy nie zdarzyło! to strasz... - palce Igana z głośnym plaskiem wylądowały na twarzy kapłanki
- Ogarnij się kkobieto! Lament tu nic nie pommoże...
- Ale... Nigdy nic takiego...
- Co z chorym, kiedy będzie mmożna z nim pporozmawiać? Jakie leki zassttosowano? - zmienił temat chcąc sprowadzić jej umysł na inne tory i zmusić do logicznego funkcjonowania.
- Porozmawiać? - odparła nieco przytomniej, niezależnie czy przez policzek czy przez to, że sprawy zaczynały dotyczyć dziedziny, na której najlepiej się znała. - Chory musiał otrzymywać ściśle określone dawki leku w ściśle określonych okresach czasu... Jeżeli przerwano leczenie to trzeba oczyścić organizm i rozpocząć je ponownie. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze to najwcześniej za kilka dni... Wielki Partonie! Coś takiego! Inni chorzy nie są bezpieczni. Trzeba... - pozostawiła Igana na korytarzu i pobiegła z powrotem do głównej sali lazaretu.

Bitka zmierzała najwidoczniej do oczekiwanego końca i za kilka minut powinno być po wszystkim. Całe to zamieszanie oczywiście w niczym nie rozwiązywało sprawy w pokoju. To, że morderca się pomylił i zabito niewłaściwego człowieka było zdarzeniem równie szczęśliwym co dającym do myślenia. Druid musiał widzieć coś, co ktoś chciał bardzo ukryć i utrzymać w tajemnicy. Znaczyło również, że przeciwnik, kimkolwiek był, nie miał skrupułów przed wsadzeniem komuś noża w serce. Osobną sprawą było również zniknięcie kapłanki, a właściwie, jak wynikało ze słów siostry Gadatliwej – nawet dwu... Wypadało dokładnie przeszukać świątynię – oczywiście licząc na to, że nie znajdzie się kolejnego trupa. Mimo tego, że kolejny trup przynajmniej rozwiązywałby sprawę ewentualnego związku kogoś ze świątyni z morderstwem. Rozglądając się po pokoju i korytarzu w poszukiwaniu ewentualnych przeoczonych wcześniej śladów Igan zwracał również uwagę na rozwój sytuacji na polu bitwy, w razie gdyby sprawy potoczyły się bardzo źle...

Mizzrym

- Aaaah! – kobiecy krzyk odbił się echem po obolałej głowie. Mroczki przesłaniały mu widok pozwalając zauważyć jedynie zarys jakiegoś niewysokiego budynku, być może jakiejś kamienicy. Z trudem podniósł się i powoli ruszył w stronę niewysokiego ogrodzenia. Wspomnienia ubiegłego wieczoru przemknęły mu przez głowę w kilka chwil. Pamiętał jak opuszczał wczorajsze spotkanie…Wychodząc nadal gryzła go jedna myśl – Alton – gdzie go spotkał a co ważniejsze jaki ów jegomość miał interes w całej zaistniałej sytuacji… Mimo wszystko jednej rzeczy mógł być pewien, na tym etapie nie powinni wykluczać żadnej ewentualności… później podszedł do kontuaru i skinął na Jana witając się z nim i przekazując pozdrowienia od…teraz przed oczyma w obolałej głowie pojawił się obraz wczorajszych wydarzeń…



- Witaj Janie. Najlepsze życzenia od Houna – elf uśmiechnął się salutując jednocześnie.
- Ho Ho Ho!!! Stary piernik już się nie pokwapił w odwiedziny – Dwa Topory podsunął kubek wina pod nos Mizzryma.
- Niestety nie tym razem, twoje opowieści będą musiały jeszcze trochę poczekać – przechylił kubek – swoją drogą czy mogę mieć do Ciebie prośbę? – brodacz skinął głową – zostaw proszę miskę mleka w moim pokoju i uchylone okno – wypił ostatni łyk i odstawił kubek. Jan tylko się uśmiechnął i wrócił do swoich zajęć. Pamiętał nawet smak wina…było pyszne, dostojne i urzekające o niepowtarzalnym bukiecie zapachowym i aksamitnym smaku, prawdopodobnie pochodziło z okolic Sespech. „Cholera Sespech…wiec to o to chodziło, jak mogłem zapomnieć”. Obraz smukłego młodzieńca o śniadej cerze i związanych białą wstążką kruczoczarnych włosach…szyty na miarę płaszcz z metalowymi okuciami i wysadzany niewielkimi kamieniami koszyk rapiera trzymanego w lewej ręce…Lewej ręce którą Mizzrym złamał kilka lat temu. Rzeczywiście Houn kiedyś wspominał mu że młody Wisdbrom od czasu kiedy został zmuszony do opuszczenia Waterdeep, parał się dziwnymi zajęciami stąd ich spotkanie na Smoczym Morzu. Znów przed oczyma stanął kolejny obraz…trójmasztowiec nadpływający od nawietrznej, białe żagle i bandera, piracka bandera przedstawiająca krwistoczerwonego umrzyka.


Później w wspomnieniach pojawia się luka…prawdopodobnie szukał któregoś z towarzyszy…coś szarpnęło go za kieszeń, odruchowo złapał kogoś za dłoń…odwrócił wzrok i spojrzał prosto na młode przerażone dziecko…nie to była niziołka
- Jaaa…jaaa tylko miałam…nie bij prosze – patrzyła olbrzymimi zielonymi oczyma…dała mu kawałek pergaminu…Mizzrym sięgnął teraz do kieszeni i mętnym wzrokiem z trudem odczytał wiadomość

„Wejdziesz w posiadanie czegoś co mnie interesuje i nie jest to rzecz której się spodziewasz. Jeżeli chcesz jeszcze pogadać z staruszkiem w waszym Rozbujanym Koniku radzę Ci nie stracić szansy.

A.E.”


Kolejne wspomnienie…Mizzrym zerwał się i wybiegł na ulice. Niewielka postać właśnie skręcała w boczną uliczkę kilkanaście metrów dalej…rozejrzał się dookoła i puścił biegiem w dół ulicy. Chwilę przed zaułkiem zwolnił i wtopił się w cień jednocześnie zerkając za róg. Pusto. Ruszył powoli wiedząc że teraz pośpiech i hałas nie będą pomocne. Coś poruszyło się kilka metrów dalej po prawej stronie wąskiej uliczki. Półdrow zatrzymał się i ugiął lekko kolana obniżając swoją pozycje tym samym dając sobie szanse na szybki ruch w razie potrzeby. Coś świsnęło koło jego prawego ucha mijając je o kilka cali, odruchowo skoczył przed siebie i obracając w powietrzu tułów wyciągnął sztylet zza paska pod lewą ręką. Przed nim w miejscu gdzie przed chwilą został ”zaatakowany” kłębiła się chmura popiołu.
- Widzę że dostałeś moja wiadomość – odezwał się męski, całkowicie pozbawiony uczuć głos.
- Czego chcesz? – Mizzrym rozglądał się czy mężczyzna jest sam. Chmura popiołu powoli zaczęła opadać. W tym samym momencie ktoś oplótł go ramieniem wokół szyi przystawiając mu czubek ostrza do policzka.
- Myślałem że będzie z Tobą więcej zabawy – głos szepnął mu do ucha – Poznajesz to ostrze, prawda? – zakrzywione czarne ostrze zdobione krwistoczerwonymi runami obróciło się w reku mężczyzny zostawiając w powietrzu ślad popiołu. To był Szpon Charona. Sztylet o którym tak ochoczo rozmawiał ostatnio Houn.
- Tak poznaje. A teraz gadaj do czego chcesz wykorzystać eliksir.
- Ha – mężczyzna parsknął – eliksir? Głupcze myślisz że interesuje mnie jakiś wywar ukręcony przez tą wiedźmę? Powinieneś wiedzieć że poza nekromancją brzydzę się również transmutacją a podobno ten wasz złoty flakonik śmierdzi transmutacją na mile.
- Wiec czego do cholery chcesz – elf był zdezorientowany.
- Przysługi…dowiesz się w swoim czasie…
- Taa..a co ja będę z tego miał – Mizzrym próbował zagrać na zwłokę i znaleźć sposób na wyjście z całej tej sytuacji
- Mroczne elfy…ech…chyba nigdy nie przestaniecie mnie zadziwiać. Nawet z nożem na gardle będziecie się targować, zupełnie jak byś miał wybór – mężczyzna cmoknął wymownie ustami w tym samym momencie zwalniając uchwyt na szyi…i…waląc z całej siły w potylice

AAAH!!! - wrzask nieziemski. Ryk, krzyk przenikający powietrze ściągnął go z powrotem na ziemię. Dostrzegł przed sobą leżącą na ziemi młodą dziewczynę, zaraz obok niej leżał jakiś zwalisty mężczyzna i dwóch typów zwróconych do niego plecami którzy nie wyglądali raczej na zagorzałych wyznawców jakiegokolwiek bóstwa. Finezyjnie przeskoczył metrowy mur okalający ogród, wylądował po drugiej stronie wykonując przewrót w czasie którego dobył sztylet. Od całego zajścia dzieliło go może pięć kroków gdy jeden z oprychów obrócił się w jego stronę. Mizzrym skrócił dystans doskakując do oszołomionego przeciwnika, obniżył pozycje tnąc mężczyznę po zewnętrznej stronie kolana zmuszając go tym samym do przykucnięcia, kątem oka dostrzegł jak drugi z oprychów dobywa krótkiego przyrdzewiałego gladiusa. Obrócił się na pięcie i wyprowadził uderzenie łokciem w splot słoneczny rannego przeciwnika drugą dłonią chwycił go za kryształowy kolczyk w lewym uchu wyrywając go razem z kawałkiem skóry. Uderzenie w splot wypompowało całe powietrze z płuc oprycha który teraz dusząc się zwinął się na ziemi trzymając oboma dłońmi zakrwawione ucho. Kupiony czas Mizzrym wykorzystał na doskoczenie do leżącej dziewczyny stając przodem do rywali. Miał nadzieje że sylwetka tego mnicha – Marca z tego co pamiętał – nie była tylko tworem jego wyobraźni i migreny po wczorajszym uderzeniu. Wysunął przed siebie sztylet i zaklął w ojczystym języku podziemi uśmiechając się do osłupiałego rzezimieszka z gladiusem w ręku. Na nieszczęście jego towarzysz odzyskał dech i powoli zbierał się z ziemi...
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline