Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2010, 14:38   #3
Minty
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny

Van

- Nie mam kompleksu na punkcie bycia gnomem wśród ludzi, panie Davosie. Atakując mój wzrost nie zranisz mnie, jednak czyż nie powinniśmy chwilowo odłożyć utarczek na rzecz wyższego dobra? Jeśli cię uraziłem i taka wola wasza, składam przeprosiny. A pani, pani Calaheo, istotnie wymieniła już swoje miano. Czy dobrze to wymawiam? Jeej, dziwne słowo, doprawdy... Co do mojej części sprawunków... Czy bardzo ugodzi to w waszą godność, jeśli ja zajmę się stroną magiczną naszej wyprawy? Potrzeba mi kilku alchemicznych odczynników i trochę przyrządów, które dobrze by było zdobyć zanim wyruszymy.


Elf szperał w pamięci. Nie przypominał sobie kiedy Calaea wspomniała swe imię. Lecz teraz schodziło to na drugi plan. Najważniejsze było konkretne ustalenie gdzie kto idzie i po co.
Zaintrygowany był także niewielką sprzeczką pomiędzy gnomem a człowiekiem.
- Panowie - odrzekł w stronę kłócących się. - Nie czas na waśnie. Mamy o wiele poważniejsze zadanie do wykonania. Każda sekunda tej kłótni, jest sekundą straconą.
Barmanka w końcu przyniosła kubek zimnej wody. Savris szybko łyknął odrobinę, po czym kontynuował:
- Po raz kolejny zgadzam się z Panią pani Calaeo. Zakupy czas zacząć - powtórzył za kobietą. - A teraz konkretnie. Kto na targ idzie i co zakupić musi - po tych słowach po raz kolejny napił się wody.


- Macie rację, nie czas i miejsce na spory. Ponadto, powinniśmy chyba mówić sobie po imieniu, tak będzie łatwiej - Davos uśmiechnął się lekko i spojrzał na wszystkich - Co do rozdzielenia obowiązków to już chyba ustalone. Mwizi - tu wskazał na czarnoskórego mężczyznę - uda się po mapy, Calaea wspomniała jakie są nam najpotrzebniejsze i chyba innych nam nie potrzeba. Pan Robinton chce zając się sprawami magicznymi. O jakie dokładnie chodzi, nie będę wnikał, nie znam się na tym i jemu chyba powinniśmy zostawić wolną rękę. A pozostała trójka, niech uda się na targ zakupić wszystko co niezbędne do długiej podróży. Czy tak może być ?



- Jest jeszcze jedna rzecz do przedyskutowania, ale to jak opuścimy miasto i zatrzymamy się na postój. Ustalenie wiarygodnej historii dla córki kupca i was jako jej ochrony. Ale to później. Poza tym.. gdybyście nie zauważyli, pora nie jest odpowiednia na zakupy. Większość, o ile nie wszystkie kramy na tym waszym targu, będą zamknięte. Już i tak dobrze że otwarto gospodę. Sprawdzić jednak nie zawadzi. My- zwróciła się do elfa i Davosa.- tam się udamy. Jeśli będzie możliwość, dokonamy zakupów. Poszukamy wymienionego wyposażenia. Tylko od razu mówię. Nie ma mowy o śladach. Kiedy zobaczymy że wszystko na targu zamknięte nie walimy w drzwi by to uzyskać. To zostawia ślady i ktoś się zainteresuje niechybnie. Będzie rozpytywał. Szukamy i znajdujemy. Jeśli się da. Najwyżej czekamy aż otworzą. Konie, o ile widziałam, te co były przed budynkiem Antonia były przygotowane dla nas, chyba że się mylę?

Elf po słowach Calaei dopił do końca wodę. Popatrzył się po zgromadzonych i odrzekł:
- To jak. Kończymy rozmowę i szczęśliwej drogi czas - zaśmiał się lekko, po czym kontynuował; lecz teraz wzrok jego na przedmówczynie skierowany był. - I po raz kolejny aprobata na twe słowa Calaeo - uśmiechnął się w jej stronę. - Nie wiem czy posiadasz dar przekonywania, ale zgadzam się z tobą. Nie dobijajmy się do drzwi, tak jak powiedziałaś - ślady to pozostawi, a tego byśmy nie chcieli. Przepraszam na chwilę. - Po tych słowach, podszedł do lady i podziękował za wodę. Chwilę później, siedział już na swym miejscu. - Idziemy ? - odrzekł radosnym głosem.


- Tak, powinniśmy, doprawdy.- Rzucił Robinton.- W przeciągu kilku godzin, jestem pewien, otworzą jakieś sklepy na placu targowym. A skoro zadania zostały już rozdzielone, panowie i panienko, jestem przekonany, że możemy już uiścić rachunek w tej karczmie.-

Davos wstał od stołu i rzekł
- A więc dobrze. Skoro ustaliliśmy wszystko ruszajmy. Tylko jeszcze pozostaje kwestia tego gdzie się później spotkamy. Myślę, że w tej karczmie, za pięć godzin, będzie najlepszym wyjściem.

-Wychodzimy pojedynczo, najpierw czarodziej, potem Mwizi. Po chwili wychodzimy my, zaczynając od ciebie- wskazała na Davosa.- Jak skończymy na targu wracamy tak samo, pojedynczo. Patrzeć kto się nam przygląda, chodzi za nami.
Poczekała aż zaczną się zbierać i ruszyła w końcu, kiedy przyszła jej kolej. Od razu po wyjściu skierowała kroki w okolice targu.

Minty


Wiatr zawiał mocniej, przysypując podróżujących kolejną falą śniegu. Biały puch wdzierał się za kołnierze i przemaczał ubranie, jednak miasto zdawało się być tuż tuż, toteż ani Areastina, ani Yesayer nie martwili się już o nocleg i ciepły posiłek.
Była noc, jednak strażnicy nie zamknęli głównej bramy miasta, zdawało się, że wszyscy czekają na jakąś dostawę, może opóźnioną karawanę kupiecką. Ale jakie karawany podróżują zimą?
Niebo było wyjątkowo jasne, jego mleczno – pomarańczowy odcień pięknie komponował się z przysypanymi śniegiem dachami domów Issis.
Po okazaniu odpowiednich dokumentów strażnicy oczywiście wpuścili dwójkę podróżników do miasta. Wydawali się być rozkojarzeni, możliwe, że czekało ich jakieś ważne zadanie, albo wyjątkowo ciężka warta. A może to tylko zmęczenie i chłód, kto wie?
Zgodnie z zaleceniami Lisica i Yesayer skierowali swoje kroki wprost do siedziby szefa tutejszego wywiadu.
- Spóźniliście się – rzekł mężczyzna na ich widok. Ubrany był tak, jakby zaraz miał ruszać w podróż. Miał nawet czapkę na głowie. - Załatwmy to szybko, bo nie mam czasu. Wasza drużyna wyruszyła już w drogę, powinniście dogonić ich bez trudu (o ile w ogóle opuścili miasto).
Po chwili jakiś niski mężczyzna odziany w czarne futro i z kapturem naciągniętym na twarz podarował im jeszcze po sakiewce złota.
- Oto wasze pieniądze na drogę. Każde z was otrzymało tysiąc sztuk złota. Używajcie ich umyślnie, bo nie będzie następnych wypłat – rzekł Antonio i pożegnał się, najpierw z Areastiną, a później z Yesayerem.
Zimowy świat wyglądał fantastycznie. Jasna noc z mlecznym niebem co chwila zachwycała czymś innym. A to okazywało się, że płatki śniegu wyglądały dzisiaj po stokroć piękniej, niż zazwyczaj, swoją subtelnością i niepowtarzalnym wdziękiem zachwycały, przykuwały uwagę, a później umierały.
Innym razem gdzieś w oddali krzyczał ptak, który nie odleciał za Wielkie Morze, istota, której w gruncie rzeczy nie powinno tam być.
Wszystko to zachęcało do rozmyślań. A może to właśnie fakt, że płatki śniegu przemijają tak szybko jest ich najpiękniejszy? Co znajduje się tam, na południe za Wielkim Morzem, za które odlatują ptaki? Siedziby bogów?
Ale nie można było myśleć w nieskończoność. Drużyna prawdopodobnie już ruszyła, pewnie na zachód, raczej powoli. A może w ogóle nie opuściła Issis...

Karczmarze to tacy ludzie, którzy przez swoje bogate w opowieści życia nabrali pewnego doświadczenia. Otóż porządny karczmarz nigdy się niczemu nie dziwi. Mężczyzna, który obsługiwał drużynę podczas dyskusji, oraz kobieta, która przynosiła zamówione trunki do stołu najwidoczniej nie mieli nic wspólnego z dobrymi karczmarzami.
Na wieść o rodzaju zamówienia, mianowicie czystej wodzie mężczyzna za barem tylko się skrzywił. Jego twarz zdawała się pytać „kto zapija kaca wodą znajdujący się w szynku o godzinie, która sprawia kłopoty z zakwalifikowaniem jej jako nocną, albo poranną?”. Później było tylko gorzej.
Porządni szynkarze są zazwyczaj wyuczeni słuchać świetnie, ale niezauważalnie. Tutaj nikt nie krył swego zainteresowania. Mało brakowało, a dziewka podająca do stołu kolejny kubki wody wtrąciłaby się kilka razy do dyskusji.

Mwizi z wolna podążał wzdłuż zaśnieżonej ulicy. Było mu zimno. Grube futro, którym opatulił się szczelnie, a także ciepłe rękawice, spodnie i buty nie chroniły przed mrozem jego twarzy. Czapki, ani kaptura nie dało się naciągnąć jeszcze niżej, a zakrywanie twarzy raczej nie było dobrym pomysłem. Już i tak kolor jego skóry aż zanadto zwracał uwagę strażników i przechodniów.
Mężczyzna dowiedział się od barmana, że najbliższy kartograf ma swoją siedzibę kilka przecznic od Zapitego Susła, w wysokim domu, który ponoć mocno wyróżniał się z tłumu.
Czarnoskóry myśliwy szedł więc i rozglądał się bacznie dookoła. Oprócz niego na drodze nie było nikogo innego.

Zawsze łatwo jest znaleźć alchemika. Chociażby po smrodzie. Ich siedziby zazwyczaj tak cuchną siarką i bogowie tylko wiedzą jakimi innymi świństwami, że wieże i domy tych swoistych naukowców najczęściej budowane są na obrzeżach miast, bądź zupełnie poza ich obrębem. Issis różniło się pod tym względem tylko tym, że tutaj alchemików skupiono w jednej dzielnicy.
Robinton kierował się wprost do bram Dzielnicy Alchemików. Miejsce to położone było na północnych obrzeżach miasta Issis, kawał drogi od Zapitego Susła.
Przechadzka szybko zamieniła się w wędrówkę. Decydowało o tym zmęczenie i determinacja gnoma, oraz czas, jaki zajęło mu dotarcie na miejsce. Po niecałych dwóch godzinach (czy ktoś nazwał kiedyś Issis miasteczkiem? zabić łotra!) oczom Robintona ukazała się wysoka brama. Wielkie, dębowe wrota zdolne były pomieścić chyba wóz wypełniony dziwacznymi, długoszyjnymi stworzeniami z dalekiego południa (swoją drogą, to Mwizi pewnie wie o nich nieco więcej), albo trupę trolli – akrobatów, który akurat staliby sobie na ramionach i żonglowali ludzkimi kośćmi...
Gnom przetarł oczy. Zdecydowanie przydałaby mu się teraz mocna kawa. Ale miał obowiązki do wypełnienia. Czy chciało mu się spać, czy nie, musiał załatwić swoje sprawy.
- A ty gdzie? Bramy otwieramy o siódmej nad ranem, nie szwędać się po ulicach po zmroku, bo Cię jeszcze jakiś rabuś okradnie. Wracaj, chłopcze do domu – rzekł niedoświadczony, postawny strażnik odziany w zielony mundur i z pałką na rzemieniu przywieszoną do pasa. Jego twarz skryta była w cieniu.

Karczmarz polecił trójce bohaterów, aby ci udali się na Targ Cyrkowców. Miejsce to znajdować się miało stosunkowo niedaleko (nie to, co Dzielnica Alchemików) i łatwo powinno być tam znaleźć jakiegoś handlarza chętnego do targowania się jeszcze przed wchodem słońca. Nikt z zebranych nie widział lepszego wyjścia, jak udać się na Targ Cyrkowców.
Po kilkudziesięciu minutach drogi, podążając wedle podanych przez karczmarza wskazówek trójka podróżników dotarła w dziwne miejsce. Calaea, Davos i Saveris byli o celu podróży.
Targ Cyrkowców w rzeczywistości okazał się być obozowiskiem koczowników, miejscem pełnym ognisk, ciemnolicych imigrantów ze słonecznego południa (chociaż w porównaniu z Mwizim koczownicy wydawali się być trupio bladzi) i straganów pełnych przeróżnych rzeczy. Od końskiego włosia i ogórków kiszonych po nasiona czterolistnych koniczyn i przyciągające się wzajemnie gwoździe. Na pewno nie brakowało tutaj ani liny, ani suszonego mięsa.
Kiedy straganiarze ujrzeli nadchodzących klientów od razu zaczęła się niezwykła, targowa symfonia.
„Tanio, kup! Najtaniej, świeże! Tamten ma kradzione, ja nie! Dam za darmo (tyle, że to krzyczał jakiś mężczyzna odziany w za ciasną, niebieska suknię)...”

Wysoki dom kartografa chyba w końcu pojawił się w polu widzenia myśliwego. Miał cztery piętra i zbudowany był w całości z drewna. Okna zostały szczelnie zabite deskami, a drzwi przysypała mała zaspa śniegu.
- Hej, ty tam! - krzyknął ktoś, kiedy Mwizi zbliżał się już do budynku. Myśliwy obrócił się.
Tylko refleks zdobyty na spalonych słońcem sawannach pełnych dzikiego zwierza pozwolił mu uniknąć ciosu metalową pałką.
- Wypieprzaj stąd, małpo! - zawrzeszczał drugi z napastników, jednak w tym samym momencie, absurdalnie zamachnął się mieczem.
Myśliwy uskoczył, przeturlał się kawałek. Śnieg dostał się za jego kołnierz. Ale nie to było teraz ważne.
Przed Elimu Wan Oobote stało trzech mężczyzn. Dwoje z nich było wysokiego wzrostu i dzierżyło metalowe pałki, jeden, raczej niewysoki, sięgający Mwiziemu może do ramienia, w ręku dzierżył miecz. Wszyscy napastnicy mieli na sobie lekkie, skórzane płaszcze w kolorze kawy z mlekiem, jakie nosili tutejsi mieszczanie, zaś najniższy z nich na głowie miał jeszcze czapkę z lisiego futra, do której przyszyto ogon młodego wilka.
Natarli w tym samym momencie.

Areastina i Yesayer z wolna kierowali się wzdłuż issijskiej uliczki. Jej monotonia usypiała.
Nagle coś przerwało ciszę. Odgłosy walki. Moswadhum obrócił się jako pierwszy. Szybko zlokalizował miejsce, z którego dochodził szczęk broni.
Kilkadziesiąt kroków dalej, na tej samej drodze, po której przemieszczała się dwójka bohaterów, za wzniesieniem toczyła się walka. Wyglądało na to, że trójka rozbójników atakowała jakiegoś samotnego wojownika. Można było to wywnioskować po tym, jaką bronią dysponowali poszczególni walczący, oraz po ich sposobie i stylu walki. Wojownik wyraźnie bronił się i robił to w sposób rzeczywiście miły dla oka. Ale i zbójcy znali się na rzeczy. W dodatku było ich trzech.

sickboi


Lodowaty podmuch owiał wysoką postać, która wyszła z karczmy. Śnieg zdawał się padać coraz mocniej, a chłód nie zelżał ani trochę. Było to nie w smak wszystkim, którzy owego poranka musieli wcześnie zerwać się z łóżek, ale najgorzej czuł się chyba mężczyzna, który właśnie opuścił ciepłą izbę w „Zapitym Suśle”. Nowość, jaką w pierwszych chwilach była dla niego zima, okazała się nad wyraz uciążliwa. Białe płatki wlatywały do ust i oczu, przenikały wełnianą czapę, pod którą skrywał się myśliwy. Niestety w tej chwili powrót do gospody nie wchodził w grę. Poza tym mieli jak najszybciej opuścić miasto i jakiekolwiek ociąganie się nie sprzyjało ważnej misji jaka została im powierzona. Mwizi poprawił spoczywające na jego ramionach futro i żwawo ruszył przed siebie, wypuszczając z ust kłęby pary. Dom kartografa miał znajdować się w pobliżu i ten fakt stanowił jedyne pocieszenie dla czarnoskórego. Zwłaszcza, że wyraźnie zwracał uwagę szwendających się po mieście wartowników i tych z mieszczan, którzy zdążyli już wstać.

Było to co najmniej irytujące kiedy każda mijana osoba przyglądała się myśliwemu i omijała go szeroko jakby był trędowaty. Sam Elimu zauważył to dopiero po chwili, ale jak zwykle wstrzymywał swoje emocje i z tą samą kamienną twarzą co zwykle brną przez śnieg. Nie wzruszyły go nawet głupie docinki ze strony dwóch członków straży, wyraźnie szukających okazji do interwencji. Słowa jednak praktycznie nie docierały do łowcy. Szedł przed siebie wypatrując budynku podobnego do tego, który opisał mu karczmarz. Jak się wkrótce okazało kartograf mieszkał nieco dalej od „Zapitego Susła”. Mwiziemu było coraz chłodniej. Nie mógł w tak krótkim czasie przywyknąć do radykalnej zmiany temperatury i teraz odczuwał to wyraźnie. Wiatr hulał pomiędzy pustymi uliczkami wznosząc ku górze tumany śniegu. Czarnoskóry zaklął w myślach. Co ciekawe zadziałało to niczym magiczne zaklęcie, bowiem w tej samej chwili oczom myśliwego ukazał się dom kartografa.

Elimu powoli zbliżał się do budynku i spoglądał ku jego szczytowi. Wszystkie okna, na każdym z czterech pięter, był zabite deskami. „Cóż to za dziwne zwyczaje?” pomyślał beztrosko łowca i ruszył ku drzwiom. Te zasłaniała niestety śniegowa barykada. W normalnych warunkach Mwizi pewnie zabrałby się za rozrzucenie białego puchu, ale komuś bardzo zależało na tym by tego nie robił.

- Hej, ty tam! – zaraz za słowami w kierunku czarnoskórego powędrowała metalowa pałka. Myśliwy zanurkował pod ręką atakującego, wykonał szybki obrót i zrzucił z siebie krępujące ruchy futro. Nie zdążył sięgnąć po broń, gdyż do natarcia przeszedł kolejny z napastników.

- Wypieprzaj stąd, małpo! – ryknął machnąwszy mieczem. Elimu ugiął nogi w kolanach, a następnie wybił się z dwóch nóg do tyłu i przekoziołkował w głąb jednej z uliczek.

Napastników było trzech, o obliczach równie paskudnych jak trzymana przez nich broń. Czarnoskóry wyszczerzył białe zęby i zawarczał jak wściekły lew. W okamgnieniu chopesz znalazł się w jego dłoni. Stało się to w samą porę, ponieważ bandyci nie zamierzali czekać. Ruszyli wszyscy jednocześnie licząc, że przygniotą swoją ofiarę liczebnością. Wan Oobote, wyprostowany z rękojeścią miecza na wysokości twarzy, wyglądał niczym bazaltowy posąg, ale starczyła chwila by ruszył z szybkością błyskawicy. Oszczędnym ruchem zbił zmierzający w jego kierunku sztych i wyminął pierwszego z pałkarzy. Drugiego chwycił za nadgarstek niewielkim hakiem w chopeszu i powalił na ziemię, przeskakując nad ciałem.

-Wy lepiej iść, Mwizi was zabić- głos czarnoskórego był równie chłodny jak powietrze. Nie ostudziło to trzech zbirów.

Ponownie natarli, już nieco ostrożniej. Elimu był niezłym szermierzem, a ponadto kawałek żelaza, który dzierżył pochodził ze zbrojowni straży przybocznej Wielkiego Wodza. W związku z tym cechował się najwyższą jakością. Bandyci pokazali jednak, że także są niezłymi rębaczami. Wan Oobote z niemałym trudem parował kolejne, coraz bardziej niebezpieczne ataki. Plusem było to, że czarnoskóry zdążył całkiem nieźle się rozgrzać. Odrętwienie spowodowane mrozem już minęło i teraz myśliwy mógł przejść do natarcia. Pierwszą ofiarą miał zostać miecznik. W tym przypadku Mwizi z całą premedytacją mógł wykorzystać swoją przewagę wzrostu jak i zalety swojej broni. Plemiona Nichedu tak bardzo ceniły sobie chopesz, gdyż pozwalał on zarówno na pchnięcia jak i cięcia, ułatwiane przez wyprofilowane ostrze. Nieduży hak pozwalał na wytrącenie tarczy, lub nawet przewrócenie wroga. Trzeba było jedynie wykorzystać stosowny moment.

Zaaferowany walką Mwizi nie zauważył dwóch postaci zmierzających w jego kierunku.

RyldArgith



Calahea wyszła z karczmy i udała się w stronę Targu Cyrkowców. Na miejsce dotarła w miarę szybko. Przeczekała trochę, obserwując otoczenie, czekając na towarzyszy. Widząc, że nadchodzą wmieszała się w tłum. Przyglądała się obecnym na targu osobom, ich ilości, twarzom. Także stoiskom, ich ułożeniu, towarom. Poszukała też możliwością ewakuacji z tego miejsca. Kiedy zakończyła rekonesans, podeszła do swych towarzyszy.
- Wygląda spokojnie, jak na taki targ. Brakuje tylko tłoku, tak charakterystycznego dla takich miejsc. Wszędzie tylko stoiska, z plandekami chroniącymi przed słońcem. Uważajcie by się nie zgubić. Gdyby coś się działo rozbiegajcie się. Chodźmy. A jeszcze jedno. Zanim kupicie to co macie przyjrzyjcie się wszystkiemu, udawajcie zainteresowanie każdym towarem, tak by myśleli że nie przybyliśmy tu z konkretnym zamówieniem. Stwarzajcie pozory.
Powiedziawszy to zagłębiła się w uliczki, które wytworzyły się na targu, dzięki rozstawieniu straganów na targu.

Davos po wyjściu z karczmy ruszył za Calahea, zmierzającą na Targ Cyrkowców. Po wstępnych oględzinach, mężczyzna w duchu stwierdził, że powinni tu znaleźć większość potrzebnych im rzeczy,
- Masz rację, nie możemy dać po sobie poznać, że wybieramy się w daleką podróż - odrzekł do towarzyszącej im kobiety, po czym ruszył za nią w głąb targu.

Elf szybko podążył za swymi towarzyszami. Gdy już dotarł na miejsce, wartko oględziny targu całego wykonał. Wszystko co zobaczył zakotwiczyło się w pamięci Saverisa. Nie miał może pamięci do imion, czy innych nazw, lecz twarze, budynki, kontury każdego widocznego przedmiotu zostały trwale zapamiętane.
Gdy tylko Davos odpowiedział na wypowiedź Calahei, także elf postanowił wydobyć z siebie głos:
- Ja również zgadzam się na twoją propozycję, nie było by mądrym opowiadać, a chociażby bez udziału świadomości naszej, o tym skretnym zadaniu, i szczerze mówiąc trochę przeraża mnie to miejsce - każdy targ zupełnie inny od tego - Po tych słowach popatrzył się jeszcze raz po targu. Szybko jednak zauważył, że jego kompani w drodze już są, więc i Elf do nich dołączył.


echidna


Wiatr zawiał mocniej, przysypując ich kolejną falą śniegu. Areastina opatuliła się szczelniej płaszczem i westchnęła ciężko. Zima to nie była najlepsza pora na rozpoczynanie wyprawy, zwłaszcza Takiej wyprawy. Z drugiej strony… żadna pora roku nie wydawała się dość dobra na ocalanie świata. No cóż.. nie pierwszy i niestety pewnie nie ostatni raz przychodzi jej porywać się na rzeczy – z pozoru – niemożliwie. Powoli zaczynała się do tego przyzwyczajać.

Poczuła na ustach chłód. To płatek śniegu osiadł na jej dolnej wardze, by tam dokonać swego żywota. Wytarła usta, a następnie spojrzała na swoją, ubraną w rękawicę dłoń. Kolejny płatek śniegu, zresztą nie jedyny – w końcu trwała śnieżyca. Uśmiechnęła się podziwiając wielokrotną symetrię godną dzieła sztuki. Po chwili małe lodowe arcydzieło roztopiło się pod wpływem ciepła jej oddechu.

Odwróciła wzrok, by spojrzeć na swego towarzysza. Yesayer był tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Poznali się zaledwie kilka dni temu, a przyjdzie im spędzić w swym towarzystwie wiele mroźnych dni i długich nocy. Co więcej, będą musieli ze sobą współpracować. Mężczyzna nie zrobił na niej oszałamiającego wrażenia, ot zwykły facet, z nie takimi miała już do czynienia w swym długim życiu. Ponad to był człowiekiem, a ludzie… wiadomo jacy sobą, nieprzewidywalni.

Wreszcie dotarli do celu. Bardzo dobrze, bo palce u stóp już jakiś czas temu zdrętwiały jej z zimna. Jeszcze tego by tylko brakowało, by przez odmrożenia wykluczyła się z misji, zanim ta na dobre się zaczęła.

Zgodnie z rozkazem skierowali swe kroki do siedziby szefa tutejszego wywiadu. Rozmowa z mężczyzną była krótka i rzeczowa, taka jakiej się Areastina spodziewała i jaka najbardziej jej odpowiadała. Cóż jeszcze można było dodać? Zgłaszając się do tego zadania doskonale wiedziała, jakie są warunki. Nie sądziła, by od tamtego czasu cokolwiek się zmieniło, nie było więc sensu ponownie wałkować tych samych informacji. Schowała swoją sakiewkę do wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym pożegnała się z mężczyzną.

***

Zimowa noc znów otulała ją swym lodowym całunem nie pozwalając ani na chwilę zapomnieć o wszechobecnym mrozie. Śnieżyca nabrała na sile, płatki śniegu wciskały się we wszystkie możliwe otwory w czaszce, wiatr gwizdał w uszach i nic nie zapowiadało, by ta sytuacja miała się zmienić. Do tego szli opustoszałą uliczką, właściwie nie bardzo wiedząc dokąd zmierzają. Elfka miała wrażenie, że krążą w jakimś cholernym labiryncie godnym skarbca w sercu Wielkiej Puszczy.

Gdy tak rozmyślała, jakby to cudownie było leżeć w tej chwili w balii z gorącą wodą, najlepiej w jakimś miłym towarzystwie, jej uszu dobiegły jakieś podejrzane odgłosy. Oto na środku drogi trwała zagorzała walka między trójką zbirów, a napadniętym przez nich samotnym podróżnym.

Areastina i Yasayer przystanęli w jedne chwili. Spojrzeli na siebie, potem na trwającą walkę, wreszcie kobieta rzuciła: - Nie godzi się odmówić pomocy napadniętemu
- Ano nie godzi się – przyznał mężczyzna no i się zaczęło.

Jednym rzutem oka rozeznała się w całej sytuacji. Atakujących było trzech: dwóch potężnie zbudowanych osiłków i jeden mniejszy, ten najlepiej władał bronią. Broniącym się był jakiś ciemny typ, najwyższy z całej czwórki, też świetnie posługujący się swym nietypowym orężem. Ciemnoskóry chyba nienajlepiej czuł się na śliskim podłożu ze śniegu, gdyż czasami ślizgał się i tracił równowagę. Napastnicy usiłowali wykorzystać każdą z nadarzających się okazji - z różnym skutkiem, nie mniej jednak pomoc na pewno by się napadniętemu przydała.

Elfka dobyła swego łuku i sięgnęła do kołczanu na plecach po strzałę. Przybrała postawę i zastygła na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiała. Jednak w tej chwili w jej umyśle nie krążyła żadna, nawet najmniejsza myśl. Uważnie obserwowała walczących, jak w zwolnionym tempie widziała każdy ich ruch: krok, pchnięcie, potem unik. Nie myślała o tym, które miejsce wybrać, robiła to instynktownie. Otworzyła szerzej oczy, dostrzegła bowiem dogodny moment. Wstrzymała oddech, napięła mocniej cięciwę i…



Odgłos wypuszczanego z płuc powietrza zlał się w jedność z jękiem zwalnianej cięciwy. Śnieżyca zagłuszyła świst pędzącej strzały, jednak pocisk uderzył w obrane miejsce, u stóp jednego ze zbirów.

Atakujący rozbiegli się na chwilę. Widać dostrzegli, że do walki przyłączył się ktoś jeszcze.
- Won, nie Twój interes! - krzyknął najniższy, najwidoczniej herszt bandy.
- Trzech na jednego? - mruknęła ze złością znów sięgając do kołczanu. - Ładnie to tak? - nie czekając na reakcję wypuściła kolejną strzałę. Mierzyła tuż przy prawej dłoni, strzała miała jednak tylko musnąć rękę, nie robiąc krzywdy.

Było ciemno. Niejeden łucznik bałby się próbować takich strzałów przy tak marnym oświetleniu, a raczej jego braku. Ale Lisica znała ciemności jak własną kieszeń. Puszcza Keiweth Ilistinn także była miejscem, gdzie światło dawno już przestało zaglądać. Grot strzały wypuszczonej przez elfkę musnął nadgarstek jednego ze zbirów. Trysnęła krew. Najwidoczniej strzała załatwiła mu jakąś żyłę.

- Odejdzie, pókim dobra - mruknęła Areastina i zaśmiała się na głos
- Dziewko, nie wiesz z kim zadzierasz? My wrócimy, a będzie nas więcej! - pogroził jej herszt. To jego ręka krwawiła - Spieprzaj stąd, to może ocalisz życie.

Kobieta zignorowała groźbę. Znów napięła łuk, po chwili wypuściła kolejną strzałę. Tym razem celowała w nogi herszta. Doskonale wiedziała, że z przestrzeloną nogą nie będzie mógł walczyć, a właśnie o to jej chodziło.

Strzała ze świstem poszybowała w powietrzu by wbić się w cel aż do połowy długości
- Argh! Dziwko! Zabić ją – warknął do swoich osiłków herszt bandy, a sam upadł na ziemię.
Uzbrojeni tylko w okute metalem pałki mężczyźni chwilę się zastanawiali, po czym rozbiegli się na dwie strony ulicy, zupełnie zapominając o swym poprzednim celu. Zbliżali się z obu stron.

Miała tylko kilka sekund, by zareagować. Spojrzała najpierw na jednego, potem na drugiego. Ten z lewej był nieco szybszy, więc jego obrała na kolejny cel. Wymierzyła w klatkę piersiową i zwolniła cięciwę.



Kolejny świst przeszył powietrze. Pocisk dosiągł celu i wbił się w brzuch. Mężczyzna zachwiał się lekko i syknął z bólu, ale dalej biegł w jej kierunku, choć już nieco wolniej. Kobieta zerknęła na herszta. Minął ciemnoskórego i uciekał ulicą. Droga była prosta, z obu stron otaczały ją domy, po bokach leżały zaspy śniegu. Co jakiś czas przecinały ją wąskie przecznice, w których łatwo byłoby się ukryć. Osłabiony postrzałem zbir biegł dużo wolniej, do najbliższej przecznicy zostało mu kilkanaście sekund. Dostatecznie dużo, by ciemnoskóry zdołał go dopaść.

Tymczasem ostatni zdrowy napastnik wciąż biegł w jej kierunku. Areastina znów wymierzyła w klatkę piersiową. Mężczyzna był blisko, więc trafienie było niemal idealnie, trochę za wysoko, bo w lewy obojczyk, ale i tak świetnie. Zbir wrzasnął z bólu, złapał się za ramię i uklękł.

- Bierz tamtego – krzyknęła do Yesayera wskazując tego z lewej.

Mężczyzna obnażył miecz i wybiegł naprzeciw napastnikowi. W pierwszym krótkim zwarciu odepchnął go na ziemię i oszołomił uderzeniem łokciem w nos. Kobieta rzuciła okiem za uciekającym przywódca. Chciała go zatrzymać kolejnym strzałem w drugą nogę, jednak dostrzegła, że już zajął się nim czarnoskóry, więc darowała sobie. Podeszła do tego z prawej. Leżał na śniegu w powiększającej się kałuży krwi. Strzała wbiła się w jego pierś aż po lotki. Mężczyzna nie żył, pewnie strzała natrafiła na jakąś tętnicę.

Areastina z wprawą wyciągnęła strzałę z rany starając się jej przy tym nie uszkodzić, następnie wytarła ją dokładnie w płaszcz trupa i włożyła z powrotem do kołczanu. To był koniec walki.


Olian



Dziewczyna rozglądała się po targu, podchodząc do stoisk, pytając sprzedawców o ich towary, ceny. Dotykała towarów, udając zainteresowanie, by zawsze odłożyć je na powrót na miejsce. Zatrzymała się na dłużej na stoisku z przyprawami. Wąchała je, smakowała. Kiedy wybrała kilka z przypraw, zapytała po ile sprzedaje. Tyle że jej głos w tej chwili nie przypominał tego dziecinnego głosiku, jaki znali jej towarzysze. Był głośny i wyraźny, emanujący pewnością siebie. Usłyszawszy cenę delikatnym ruchem potaknęła.
- Wezmę uncje tej tutaj- wskazała na sól.
Kiedy zaopatrzyła się w przyprawy udała się dalej. Kilka stoisk dalej i kilka straconych minut przy oglądaniu towarów pozostałych kupców, znalazła się przed interesującym ją straganem. Szybki rzut oka wystarczył by znalazła to czego potrzebuje.
- Ile za to chcesz?- spytała, biorąc do ręki strzałę, zakończoną pofalowanym grotem, zadziorami skierowanymi ku drzewcu, tak by przy wyjmowaniu czyniły jeszcze większe szkody.

Davos ruszył do stoiska z winami. Przez chwilę przyglądał się im, po czym na prośbę sprzedawcy skosztował darmowej próbki jednego z nich. Nie miało niesamowitego smaku, jednakże można było stwierdzić, że jest w miarę dobre. Mężczyzna nie kupił jednak żadnego trunku, tylko ruszył dalej w stronę kolejnych sprzedawców. Mijając stoisko z przeróżnymi naczyniami, niby od niechcenia zatrzymał się. Rzucił okiem na towary, kilka wziął do ręki jakby chciał je sprawdzić, a następnie przeszedł obok, gdzie można było dostać suchy prowiant. Zakupił go tyle, by wystarczyło na kilka dni, jednak nie na tyle dużo by wzbudzać jakikolwiek podejrzenia.

Także i elf skierował swe kroki w stronę najbliższego stoiska. Jak się okazało, był to stragan pełen przeróżnych glinianych dzbanów, wazonów i tym podobnych. Wziął do ręki jeden z nich, udawał wielkie zainteresowanie tak jak było to ustalone. Wyważył, pogładził ręką, odstawił. Wziął następny - uszkodzony. Zaśmiał się lekko i parsknął pokazując straganiarzowi uszczerbek. Wolnym krokiem podszedł do jednego ze straganów. Były tam przeróżne rzeczy, od drewnianych figur przedstawiających bóstwa do lin. I właśnie o liny się rozchodziło. Wpierw jednak zainteresowaniem obdarzył inne przedmioty stoiska. To wziął do ręki małą figurkę, to mały obraz, w końcu jednak poprosił o linę. Straganiarz szybko podał klientowi gruby sznur i oczekiwał zapłaty. Saveris wyciągnął z sakiewki odpowiednią ilość i wręczył sprzedawcy. Elf miał nadzieję, że kupił słuszną długość liny.

Minty


Zimna, zdająca się nie kończyć noc była jak zamarznięty górski potok. Wystarczyła odrobina ciepła, żeby momentalnie przemieniła się ona w nieopanowany żywioł, rwący dziko czas, zaś temperatura skoczyła do poziomu wrzenia.
Nawet tak klarowna sytuacja okazała się być niemałym bagażem adrenaliny, który z miejsca, bez większego ostrzeżenia spadł na trójkę bohaterów.
Dawka adrenaliny, która początkowo wcale nie ciążyła, ba! Nawet unosiła do góry, niczym reiski balon wypełniony rozgrzanym powietrzem nagle okazała się ciężarem wgniatającym w ziemię.
Wszystko było już jasne, tę potyczkę wygrali. Emocje odchodziły, powracała wyobraźnia, do drzwi jaźni pukały już pytania pokroju „co by było, gdyby...”
Szkoda, że w takie zimowe noce nie widać księżyca ani gwiazd. Takie mleczno-jednolite niebo tylko dopełnia wrażenia pustki w świecie. Pustki w wymiarze posiadania jakiegokolwiek celu.
Ale mówi się trudno. Właśnie dlatego, że nie ma gwiazd.
Trójka walczących niemo spoglądała sobie w oczy. Ich ciała z wolna stygły z bojowego rozgrzania, tak samo, jak ciała poległych stygły tracąc nieodwracalnie ciepło życia.
Broniący się wojownik okazał się być murzynem. Rzadko kiedy spotykało się czarnoskórych na kontynencie. Zazwyczaj bywali oni strażnikami w domach ważnych osobistości. Bogacze zyskiwali na ich pierwotnej sile i nieznajomości języka. Murzyński ochroniarz okazywał się być człowiekiem nie do przekupienia. Jednak czarnoskórzy najemnicy stopniowo byli wypierani z rynku przez bareńskich barbarzyńców.
O ile rdzenni Nichedańczycy często nie posiadali szczegółowej wiedzy na temat Kontynentu, ani nie znali języków głównie z powodu niemożności zdobycia takiej wiedzy, o tyle Bareni zwyczajnie naukę poczytywali za stratę czasu.
Jak przedstawiałaby się sytuacja w Nichedzie gdyby tamtejsi ludzie mogli uczyć się z taką łatwością, jak bareńscy wojownicy? Któż to może wiedzieć...
Na śniegu leżały dwa trupy i jeden ciężko ranny mężczyzna, który zdawał się tracić już ostatnich kilka kielichów krwi.
Pewien rotmistrz z dalekiej Indalii zwykł mawiać: „walka się skończyła, a burdel został!”.
To powiedzenie idealnie pasowało do sytuacji trójki bohaterów.
Targ Cyrkowców, raj dla przekup, kupców i oszustów. Wszystko tutaj mogło być albo tym, za czym było w rzeczywistości, albo tym, jako co przedstawił to sprzedawca.
„Czujność, czujność!” takie apele nie ustępowały w głowie żadnej rozsądnej istoty wstępującej w to miejsce.
Ciemnolicy sprzedawcy głośno zachwalali swoje towary i bez skrępowania wyliczali wszystkie niedoskonałości ofert konkurentów.
Noc tutaj nie istniała. Gdzieś wewnątrz placu targowego jakaś piękna imigrantka tańczyła kręcąc ponętnymi biodrami i złotym kolczykiem w pępku, kilka kroków dalej wino lało się strumieniami, a podstarzali kupcy porywali małe dziewczynki w pląsy i śmiali się do rozpuku.
To był raj ludzi południa – Nivelsenów, koczowników i imigrantów, nienawidzonych, albo kochanych, lecz nigdy obojętnych ludziom na całym Kontynencie.
Okazało się, że na Targu Cyrkowców można znaleźć i linę i podkowy na zmianę i królowej kobiecego państwa Tannis i wiele, wiele innych...
Wszystkie towary były stosunkowo tanie i dobrej jakości. Niektórzy tłumaczyli to wątpliwym pochodzeniem oferowanych tutaj przedmiotów. Jaka była prawda nie wiedział nikt.
Tylko jedna sprawa okazała się być pewna. Na Targu Cyrkowców nie brakowało niczego, co potrzebne było człowiekowi wybierającemu się w długą podróż.
Można było nawet znaleźć tutaj towarzyszkę, lub towarzysza podróży, albo towarzysza przebranego za towarzyszkę, lub na odwrót.
Targ Cyrkowców to było zdecydowanie dziwaczne miejsce, jednak niewątpliwie posiadało pewien urok.
Calaea na własnej skórze przekonała się, jak pięknym miejscem może być to ciemne i duszne targowisko. Na pytanie odnośnie ceny strzały otrzymała zaskakującą odpowiedź.
- Dla peknej pany tuzyn strzałek w prezence y kołczan za dwe sztuky srebrne – smagły sprzedawca spod lady wyciągnął ładny, obciągnięty śliską skórą, płaski kołczan do zawieszenia na biodra.
Kiedy mężczyzna ujrzał zaciekawiony wzrok kobiety szybko wyjaśnił:
- Skóra bazylyszka – powiedział dumnie.
Dwie sztuki złota... cena jak flaszkę dobrego wina, albo około trzydziestu bochenków chleba. W sumie to wcale nie był wielki majątek, a skóra wyglądała na prawdziwą. Była ciemnoszara, połyskliwa i bardzo śliska, wzór, jakim odznaczał się na niej czarny pigment przypominał itnijską mozaikę.
Całkiem ładne co nieco...
Kiedy Davos odmówił kupna skosztowanego wina sprzedawca tylko zmierzył go zimnym wzrokiem i szybko zbył sprzed stoiska. Najwidoczniej takie panowały tu zwyczaje – tłumaczył to sobie mężczyzna przemierzając kolejne alejki.
Zaopatrzywszy się w suchy prowiant bohater skierował swoje kroki w jedną z jaśniejszych uliczek, gdzie śnieg przelatywał przez luźniej rozstawione baldachimy i opadał mu na ramiona i głowę.
- Pane, czapę z dachem kup pan! - krzyknął w jego stronę sprzedawca wymachując ku niemu ręką trzymającą czapkę... z dachem.
Na czubku wełnianego okrycia głowy sterczała idiotyczna drewniana antenka, do której przymocowana była wyleniała skórzana parasolka. Całość utrzymana była w kolorze czerni.
- Siedem brązowych i czapa Twoja.
Brązową była oczywiście moneta odlana z brązu – dwunasta część jednej złotej monety i czwarta srebrnej.
Saveris szybko odnalazł stoisko, gdzie dokonał zakupu liny i pozostał praktycznie bez zajęcia. Do jego uszu dobiegł dźwięk muzyki, skierował więc swoje kroki ku małemu placykowi pośród straganów, gdzie swój uwodzicielski taniec odprawiała piękna Nivelsenka.
Kobieta ubrana była w zwiewne, fioletowe i niebieskie szaty odsłaniające szczupły brzuch i lekko opadające na duże piersi i krągłe biodra. Długie, czarne niczym noc włosy miała rozpuszczone, kosmyki opadały na jej ładną, jeszcze młodzieńczą twarz i wesołe oczy. Tancerka nie miała butów na zgrabnych stopach, chociaż poruszała się po niewielkiej warstwie śniegu zwianego pod baldachim z nieosłoniętej części placyku.
Tłum krzyczących imigrantów świetnie bawił się przy jej występie i każdy obecny tu mężczyzna zabiegał o względy młodej, najwyżej siedemnastoletniej tancerki, jednak ona za obiekt kokieterii wybrała sobie najwyraźniej tego białego rycerza, który właśnie wkroczył na plac.
Kobieta w kilku krokach długich, zgrabnych nóg była już przy bohaterze i pewnie nie tolerując żadnego sprzeciwu wiła się przy nim w zmysłowym tańcu brzucha.
Tłum widzów przyjął ten akt gromkimi brawami, gwizdami i wyciem, po czym, jakby świadom już zakończenia całej tej sytuacji zaczął powoli rzednąć, aż w końcu całkiem się rozszedł.
Tancerka zaś, jakby nie zwracając uwagi na otoczenie coraz bardziej zbliżała się do Saverisa, aż w pewnym momencie, gdy napięcie sięgało już zenitu, szepnęła mu coś w niezrozumiałym języku do ucha (mimo wszystko słowa „sa... ke mana” wypowiedziane namiętnym głosem pięknej kobiety brzmiały na tyle jasno, że bohater domyślił się ich znaczenia) i pociągnęła go za sobą ku zielonemu namiotowi rozstawionemu za sceną na tyle placyku, gdzie znajdowało się małe obozowisko, może kupieckie, albo aktorskie.
 
Minty jest offline