Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-08-2010, 13:59   #6
Bothari
 
Bothari's Avatar
 
Reputacja: 1 Bothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumny
Pierwsze osoby zjawiły się w kilka minut po sześciu dzwonach z katedry. Najuboższa i najmniej znacząca szlachta, którą zaproszono na bal. Wśród tych najuboższych był lord Belucci, ragadańczyk, który w Cynazji piastował zaszczyty urząd ministra skarbu. Niedaleko po nim przybyła słynna pisarka Eleonora Gothred. Potem ... zaczęły się znaczniejsze osoby. Długo by wymieniać tytuły i dokonania. A przecież gdziekolwiek indziej malutcy z pośród obecnych byli by prawdziwymi kolosami. Toż lady Sorte sama urządzała wspaniałe bale a tu przybyła ledwie dwa kwadranse po szóstej. Można by pomyśleć, że umniejszała swoją pozycje ale nie. Nie taka była prawda. Tu było jej miejsce, czy to się podobało jej zwolennikom, czy też nie. Po niej wchodzili już tylko znaczniejsi.

Niektórzy wchodząc przytłoczeni byli przepychem i klasą królewskiego pałacu. Inni szli pewnie, gdyż stanowiska pozwalały im często odwiedzać pokoje najwspanialszego z dworów. Jeszcze następni z klasą i godnością stąpali po głębokim, karmazynowym dywanie. Słali lekkie ukłony do znanych sobie ludzi ukrytych wśród kolumnady prowadzącej wprost do sali tronowej.

Mebla, od którego komnata ta brała nazwę, nie było. Dzisiaj był zbędny. Choć krzesło na którym miała zasiąść królowa nie było wiele mniejsze. Stoły ustawiono pod ścianami tak, by tylko po kilka osób mogło usadowić się przy każdym. Na ścianach rozwieszono obrazy jakiejś malarki. Podpis był mało znany tak jak i jej pędzel i styl. Nikomu nic
nie mówiło nazwisko de Maintenon. Brzmiało matrańsko ... Dopiero o po siódmej ktoś podał nazwisko malarki: baronowa Vicconi. Potem się zaczęły spekulacje. Czy nie jest to żona TEGO Vicconi? Zagorzałego wroga królowej? Ośmieszanego przez salon markizy de Thulley niemalże na każdym kroku? Kto śmiał zrobić coś takiego. Jakość dzieł w oczach
wszystkich natychmiast spadła ale ... czekano na przybycie kogoś bardziej znaczącego by powiedział - dobre to, czy nie. Baronowa Vicconi to osoba pożądana czy też do napiętnowania.

W szaleństwie dyskusji nie zwrócono uwagi na wejście doryjskiego oficera okrzyczanego przez herolda mianem kapitana Jougerna Grella. Tylko kilka osób zdołało pochwycić jego nienaganne maniery i niewymuszoną klasę. Skwitowano to cicho - doryjczyk. Mógłby pewnie wejść w zbroi swoich przodków, a wraże nie byłoby identyczne.

Wejście baronowej Inez de Chavaz y Daae także zainteresowało niewielu. Tu - kilka pań
wyraziło się tylko między sobą negatywnie o stroju, urodzie i innych niedociągnięciach rzeczonej. Dla odmiany kilku kawalerów przesłało sobie porozumiewawcze spojrzenia.

Sala ucichła natomiast gdy herold krzyknął:
- Baronessa Isabell de Vicconi z domu de Maintenon
Tysiące oczu wpiły się ciekawsko i wyczekująco w drobną kobietkę idąca środkiem dywanu. Szybko zanotowano - przybyła bez małżonka, ubrana odświętnie choć niebogato. Szukano skaz i ... jak to na dworze, znaleziono nie jedną.

W tym samym czasie służba prowadziła już, niezależnie od siebie pana Grella oraz panią Chavaz do przeznaczonego dla nich stołu. Jak na sześcioosobowy stół – było to wręcz przerażające. Na białym obrusie stało przeszło czterdzieści tac, talerzy, salaterek … nie licząc kielichów, karafek i innego szkła czy sztućców. Czegóż tam nie było?! Sałata z rucolo i radicchio z owocami morza, pomidorkami cherry i girllowana cukinią z dresingiem limonowym, plastry surowego miecznika z oliwą czosnkową i natką pietruszki, półmiski serów i wędlin z całego świata, kilka rodzajów pieczywa, ciasta w oszałamiajającej różnorodności. Ogromna ilość potraw – godna królewskiego dworu. Alkoholu nie było. Nie pozwolono też sprowadzonym osobom zasiąść. Pokazano tylko miejsca i znajdujące się przy nich karteczki z nazwiskami a potem … poprowadzono z powrotem do holu. To tam wszyscy mają witać i oglądaj wchodzące osoby. Dopiero tam kapitan Grell mógł złożyć wyrazy uszanowania baronowej i mieli szansę zamienić kilka uprzejmych i niezobowiązujących słów.

Tak jak Jougerna i Inez nie zaczepiał nikt, tak baronessie Izabelli nie dano czasu na samotność. Do stolika prócz służącego prowadziły ją spojrzenia ciekawskich. Potem, gdy tylko z powrotem poprowadzoną ją do holu – parę osób zbliżyło się niespiesznie. W tym samym czasie kawaler de Mouie podszedł do jej stolika i sprawdził z kim zasiada. Oniemiał widząc cztery niemal nieznane nazwiska i … imię hrabiego Artura Berlay. Plotka szerzyła się niczym (nie przymierzając) tryper. W tym samym tempie rosła wartość dzieł nieznanej wcześniej malarki. Przypadkiem był to ten sam stolik, co kapitana i baronowej. I ich nazwiska szybko rozeszły się po sali ... ale nie zostali zidentyfikowani.

Lokaje w liberii krążyli tuż za pierwszą linią stojących wzdłuż czerwonego dywanu. Na tacach spoczywały albo kieliszki z czerwonym, bądź białym winem, albo koreczki. Wszakże niektóre osoby stały tu już kilka godzin! I trunków i przekąsek było aż nad to, a jednak raczono się nimi nader umiarkowanie …

- Baronessa Isabell de Vicconi? Malarka? Witam panią serdecznie – radosny uśmiech, pocałunki koło kolczyków – Jestem madame Carolaine Berde. To zaś kawaler Filipe Tain oraz – tu obejrzała się i z pięknym, ale teraz już sztucznym, uśmiechem zauważyła trzecią osobę – baron Muller z ragady. – Obaj panowie ukłonili się i pocałowali wyciągniętą dłoń. Madame Berde nie pozwoliła sobie jednak na przerwę w wymowie. – A gdzie szanowny małżonek? Mam nadzieję, że nie zachorował? Byli byśmy bardzo nieszczęśliwi gdyby coś mu się stało. Salon musi przecież mieć jakichś przeciwników. – ponownie przepiękny, szczery uśmiech.

Gdy rozmowy trwały, na podjeździe zauważono niezbyt okazały powóz. Jako, że wybiła ósma – zaczęto uważniej obserwować wchodzących. Tu zaczynały się wszak już tytuły dość wysokie: wice hrabiowie, hrabiowie i markizi. Nazwisko Sherezai czy Denery, którymi okrzyczano wchodzącą hrabinę – nikomu nie powiedziało ani słowa. Obserwowano klasę tej – jak sądzono – czterdziestolatki. Dopiero po minucie ktoś skojarzył – to ta, która zasiada z malarką i hrabią Berlayem. Na oczach zainteresowanej przekazywano sobie szeptem wieść. Szła ona niczym fala i błyskawicznie wyprzedziła samą obgadywaną. Trafiła ona także przekazana odruchowo do Inez i Jougerna, choć z oczywistych względów ominęła kółeczko Izabelli. Ramię zaskoczonej hrabinie, nim jeszcze zareagowała służba, podał baronet Hout. Przedstawił się i ze swadą poprowadził do odpowiedniego stołu. Pokazał wszystko, pomógł zdjąć płaszczyk i zasmucić się faktem, że jego motyl jest zielony. Potem – nadal podtrzymując typowo dworską, nic nie mówiącą konwersację – poprowadził do holu.

A tam właśnie krzyknięto:
- Hrabia Artur Berlay, baron Thorne, Sedual i Maine, kawaler de Troyde, minister – doradca Jej Królewskiej Mości, biskup Kindle!

Czterdziestolatek w granatowym stroju z maską będącą tegoż koloru tygrysem – szedł powoli i samotnie. Najwyraźniej nie posiadał zaproszonej na bal rodziny. Cały strój był idealnie dopasowany i zgodny z najnowszymi trendami mody. Jedwabny kaftan przetykany był srebrną nicią. Zamiast guzików wpasowano brylanty. Podobne kamyczki dobiły – ale skromnie – palce dżentelmena. Lewą dłoń trzymał w specjalnej kieszonce na brzuchu - litewce. Musiał być naprawdę ważną osobą, gdyż nagle, w jednej chwili zapanowała cisza a głowy stojącej w szpalerze szlachty pochylały się nieznacznie. Daleko było temu do ukłonów składanych rodzinie królewskiej … ale ich powszechność jeszcze podkreślała sławę wchodzącego i jego wpływy. Zapewne gdyby przybył godzinę później witano by go identycznie. Z godnością odpowiadał na wybrane ukłony, ale przy tłumie po obu stronach nikt nie był pewien, komu właściwie się odkłonił, a kogo zignorował.

Przebył cały szpaler stojących, tak jak niewiele osób wcześniej i stanął przed nieobecnym tronem. Z uniesioną głową stuknął obcasami przed herbem Lermontów. Dopiero potem odwrócił się do sali. Większość popatrywała już wtedy na hrabiego Demetro z małżonką i cudnej wprost urody córeczką na wydaniu (pozostawało pytanie, jakim cudem wcisnął tutaj debiutantkę!). To dało możliwość „zniknięcia” hrabiemu Berlay. „Pojawił się” dziesięć oddechów później u boku hrabiny Sherezai.

- Pani hrabino, wygląda Pani olśniewająco. Serce mi się kraja z żalu, że dałem Pani tylko tydzień czasu na przygotowania. Jestem Artur Berlay. – tu skłonił się tak, jak przystoi skłonić się kobiecie równej urodzeniem – Młodzieńcze – zwrócił się do młodego kawalera – dziękuję Ci za dotrzymanie Pani hrabinie towarzystwa. To bardzo uprzejme z Twojej strony. – „młodzieniec” skłonił się uprzejmie maskując z trudem zawód … ale z drugiej strony, mógł zakładać, że hrabia jest mu winien małą przysługę. Ciekawe czy wpadł na to.

- Markiz Dietr Boudler – krzyknął herold, a dwudziestokilkuletni agaryjczyk wmaszerował sprężystym krokiem. Z pod maski w kształcie niebieskiej myszy błyskały oczy. Nie rozglądał się. Uśmiech czystej i niczym nie zakłócanej radości promieniował z twarzy. Także dotarł do samego końca i zamaszyście (dosłownie omiatając rondem i piórem kapelusza podłogę) skłonił się herbowi Lermontów.

- Zdradzić Pani tajemnicę, pani hrabino? Wiem kto ma drugiego motyla. – chwila przerwy – ale może jednak nie zdradzę. Niespodzianka będzie przyjemniejsza.

Tak, to był doskonały moment na odnajdywanie kotylionów, gdyż dostojnym krokiem po którym można było domyślać się osoby doświadczonej i szlachetnie urodzonej wkroczył – „wicehrabia Karol Rubinshei” z ogromną zieloną kałamarnicą na głowie. Ludzie powinni się śmiać, choćby ukradkiem … ale nikt tego nie uczynił. Witano go entuzjazmem prawie równym Berlayowi. Z miejsca ośmiornica nie była już śmieszna czy nie na miejscu a … urosła i stała się czymś pożądanym. On też wykonał ukłon przed herbem.

Rozmawiający z Inez kapitan dostrzegł zbieżność, lecz nim mógł spostrzeżeniem się pochwalić – dojrzał swoją partnerkę. Złocista zjawa „hrabiny Anny Moiry Santezu” wpadła tanecznym krokiem na salę. Uśmiech kobiecej twarzy skrytej za minimalną tylko maseczką wlewał żar i ciepło w serca patrzących. Była to pierwsza osoba powitana oklaskami. Lew przysłaniał odsłonięty głęboko dekolt. Była to też najodważniejsza z aktualnych sukien. I chyba też najdroższa. Białe, żółte i czerwone kamyki łączyły się w piękne wzory i dodatkowo podkreślały zarówno szczupłość talii jak i młodość swojej posiadaczki. W odpowiedzi na oklaski zawirowała zgrabnie przed wszystkimi pozwalając sukni zafurkotać i pokazać się z całym rozłożonym kloszem. Przez moment można było dostrzec cały wzór w który układały się kamyczki – niezwykłego polowania lwa i lwicy a potem niemal w podskokach przemknęła przez salę by … pokłonić się. Wszyscy zrozumieli, że ten krótki gest przed herbem panującej rodziny znaczy bardzo wiele i jest swego rodzaju znakiem rozpoznawczym.

Potwierdziła to markiza Sylwia de Thulley. I ona w swej szerokiej, głęboko zielonej sukni upstrzonej szafirami – pokłoniła się Lermontom.

Niewiele później – i znacznie wcześniej niż przekazano kilku znakomitym gościom – wkroczyła królowa. Jak zwykle w królewskiej purpurze. Jak zwykle w rozłożystej i przebogatej sukni, która zapewne kosztowała więcej niż warte jest niejedno miasteczko – wpłynęła do sali. Drzwi zamknięto za nią. Tytulatura trwała, podczas gdy królowa przepływała pomiędzy kłaniającym się szpalerem. Na ręku niosła przyczepionego granatowego tygrysa. Nie odkłaniała się nikomu. Obróciła się pod herbem a wtedy cała sala jednocześnie skłoniła się. Teraz i ona dygnęła przed tłumem. Nie, nie był to dyg parweniuszki a prawdziwej królowej Claire Lermont, drugiej z rodu na tronie Cynazji.

To w tym momencie hrabia Berlay przeprosił hrabinę Sherazai i podszedł do królowej. To wtedy pary dołączały do tej dwójki idącej powoli przez salę i tworzyły ogromny korowód. Mógł liczyć przeszło dwieście par! Tak rozpoczął się pierwszy bal ku czci Jej Królewskiej Mości Claire Lermont II.
 

Ostatnio edytowane przez Bothari : 31-08-2010 o 18:15.
Bothari jest offline