Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-09-2010, 00:14   #3
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
VAASA, ZAPOMNIANE MIASTO, JESIEŃ

Dzień pięćdziesiąty trzeci


Ułamane skrzydła leżały na marmurowych kamieniach. Bursztyn na bieli. Odrzucone odpryski słońca na zimnych kościach Miasta.

Stała nad nimi rozluźniając i zaciskając pięści, wbijając paznokcie głęboko we wnętrza dłoni; stała jak nad grobem czegoś ważnego, czemu jeszcze nie potrafiła nadać właściwego imienia. Stała, powstrzymując chęć, by podnieść głowę, rozejrzeć się, sprawdzić, czy raduje swoje zblakłe oczy jej gniewem, jej smutkiem, jej rozczarowaniem.

Jego przeklęte zabawy.
Jego przeklęte gry.
Jego szaleństwo, jego upadek, tocząca go trucizna.

Nawet teraz wiedział, gdzie uderzyć, by zranić. Nawet teraz – gdy trzymał się z dala od jej oczu, gdy z jego wężowego języka nie spływały słowa jak krople jadu – potrafił rozdrapać ranę i posypać ją solą. Bursztyn na bieli. Odrzucone skrzydełka sokoła, którego rzeźbiła troskliwie przez tyle godzin, tyle dni, tyle tygodni, które niepostrzeżenie przerodziły się w miesiące.

Wyprostowała ramiona, układając usta w nienaturalnym dla niej, zimnym grymasie. I przeszła ponad zniszczonym przez niego dziełem jej rąk.

Co powiedziała, dotrzyma.
A potem odejdzie z tego zaklętego pod ziemią koszmaru i nie obejrzy się za siebie.



* * *


Co powiedziała, dotrzyma.

Nie zauważyła nawet momentu, w którym przypadkowe słowa Klausa stały się mantrą, zaklęciem przeciwko samotności i rezygnacji. I zrodzonym z szarej mgły strachom. Na gładkich płytach jednego z placów płonęło niewielkie ognisko, rozpalane przez nią codziennie od kiedy odeszli ich towarzysze. Już prawie dwa miesiące, pełne dwa księżyce. W znieruchomiałym mieście zapach palonego drewna i jedzenia nie rozchodził się w powietrzu. Tak samo jak dźwięki, które zdawały się zamierać zaraz po opuszczeniu ust, zaraz po oddaleniu od ciała. Cisza oplatała Miasto szarymi warkoczami milczenia. Zaś ono samo zdawało się obserwować żyjących w jego trzewiach intruzów – cierpliwie, skrycie, z okrutną obojętnością. Kryło swoje spojrzenia w ciężkich kielichach kwiatów, w ciemnych oknach opuszczonych domów, w nieruchomych cieniach wspinających się niczym widmowa winorośl po smukłych kolumnach altan i krużganków. Nie było tu nieba, nie było wiatru, zdawało się, że nie istnieje ziemia pod kamiennymi płytami ulic i placów. To miejsce zdawało się być zawieszone w niebycie potężną ręką starego boga, wyrwane z czasu, połączone kruchą pępowiną otwartych teraz wrót z zewnętrznym światem.

Od wielu dni szukała odpowiedzi na pytanie: czym jest, czym stało, czym staje się Miasto.
Nietrwały sen niknący powoli w kłębach szarej mgły.
Razem z nią.
Razem z nim.

I bała się. Bała się tej mgły. Bała się pustki i nicości. Bała się losu gorszego od śmierci. Bała się, dusząc w sobie ten strach. Klaus – brudne, ludzkie, nieoswojone zwierzę; Klaus – wytrwały, doświadczony i prosty. Klaus nie mógł jej pomóc. A ten drugi... On... Elf... Pogrążył się w swoich własnych koszmarach i zostawił ją samą. Samą. SAMĄ! Samą w milczącym Mieście, samą na morderczych bagnach, samą przeciw północnym wiatrom, samą przy niewielkim ognisku, gdzie codziennie przygotowywała i zostawiała dla niego jedzenie. Kiedyś w jego twarzy widziała twarz ojca, kiedyś – nie tak dawno temu przecież – sądziła, że zaczyna rozumieć, że za jego pomocą uda jej się wszystko naprawić. Ale potem wszystko się zmieniło... Zaklęta w kamień kobieta. Jego rapier rozcinający jej ciało. Jego decyzja. Jej decyzja. Nie miała prawa go winić. Ale winiła. I niemal czuła jak ta uraza wije się w jej wnętrzu: zimna i paląca.

Była sama.
Po raz pierwszy w życiu była naprawdę sama.


Dzień sześćdziesiąty pierwszy



Powoli zdjęła strzałę z cięciwy, obróciła ją w palcach i wbiła w plecy Klausa. Drgnął, odwrócił się gwałtownie. Pokazała mu długi grot, na którym drgał jeszcze błyskający śluzem czerwonawy wij. Jedna z córeczek Lenniki, jak ochrzcił je kiedyś – rechocząc z uciechy – tropiciel. Uderzyła strzałą lekko o pień drzewa, przecinając robaka na pół. Klaus skinął głową. A ona zmarszczyła brwi trochę ze zdziwienia, trochę z niepokoju i przesunęła ręką po korze... Po czymś, co przynajmniej korą być powinno.

Powoli uniosła głowę.

Znalazła. Po trzydziestu czterech dniach. Znalazła. Wznosiło się ponad nią skręcone i wielkie. Kamienne drzewo. Tu i tam. Tam i tu. To samo. Tam rozkwitłe kolorami, nierozróżnialne w bezruchu Miasta od drzew prawdziwych. A tu – na bagnach, gdzie deszcze i wiatry starły wszelki kolor odsłaniając biel marmuru – rozmazane, wygładzone czasem, straszące nienaturalnym bezruchem, gałęziami jak obdarte ze skóry palce, które bagna i wietrznice owinęły zielonkawymi strzępami ścięgien i mięśni. Była rzeźbiarzem, znała kamień, znała drewno, znała dotyk czasu.

- Hanali Celanil o szarym spojrzeniu, Angharradh jaśniejący słońcem... - słowa ulatywały drżące i niepewne ze zdrętwiałych warg.

Klaus warknął ostrzegawczo, nakazując ciszę. Posłuchała odruchowo, choć usta wciąż poruszały się bezgłośnie, wzywając bogów, którym nigdy nie składała czci. Uwięzieni przez lodowate objęcia zimy, przez jadowity pas bagien byli zgubieni. Zginą oboje. Ona. On. Zginą, znikną, rozwieją się, co się z nimi stanie, gdy mgła pochłonie wszystko, alboożyjeioszalejąobojenaprzeklętejziemizapomni aniprzezbogówprzeciwko czemuśczegoniemogą... Stop!

Wystarczy.
Potrząsnęła głową, przełknęła z trudem ślinę, próbując pojąć, zrozumieć...
Za jej plecami Klaus zaczął wycofywać się cicho.

Bagna szybko uczyły pełnego ostrożności i uwagi szacunku. Uczyły strachu jak kapryśny władca, który nieznacznym zmarszczeniem brwi, jednym skrzywieniem ust zwykł skazywać na tortury i śmierć. Nigdy przedtem nie była w miejscu tak przeżartym jadem. Mętna woda kryła węże, mięsożerne wije, jaszczurki o trującej skórze, wielkie jak kciuk dorosłego mężczyzny pijawki, powietrze pełne było robactwa i nawet soki roślin – skręconych jak skołtuniony warkocz rozwiązłej dziewki – sprowadzały chorobę. Wystarczyło jedno ugryzienie drobnego zwierzątka, jedno skaleczenie, jedno otarcie się o niewłaściwy liść, by pojawiła się opuchlizna, oparzenia, ranki, z których przez kilka dni sączyła rzadka krew. I tak każdego dnia w zlewającym się, zamazującym korowodzie codzienności.

W to zmienił się elficki sen o doskonałym mieście.
W mdlący opar rozkładającego się mięsa i roślin.
Trujący gnój na ruinach dawnej wielkości.

Poderwała głowę, słysząc charakterystyczny dla tych bagien dźwięk – lepki, mięsisty – jakby ktoś bardzo szybko uderzał o siebie dwoma płatami wilgotnej skóry. Coś smagnęło ją w policzek rozcinając okrywającą twarz chustę. Zwinęła się w miejscu, chwyciła przelatujący kształt, uderzyła nim z całej siły o drzewo.
Nawet martwa, wietrznica próbowała wgryźć się w jej rękę drobnymi ząbkami.

Zerwała się do biegu. Z konarów sąsiednich drzew podniósł się w kakofonii dźwięków rój drobnych kształtów. Klaus szukał bezpiecznej drogi, klnąc pełnym napięcia głosem. Araia nie traciła na to oddechu, w milczeniu rozcinając płynnymi, długimi ruchami te z nich, które celowały w jej twarz albo głowę biegnącego przed nią tropiciela.

Wiedziała przecież dokładnie gdzie jest.
Od dwóch miesięcy mieszkała w piekle.


* * *


Pięć godzin zajęło im dotarcie do obozu na wzgórzu, w którym mieszkał Klaus. Pięć godzin morderczego marszu. Tropiciel rzucił się na posłanie, gdy tylko doszli do jego szałasu. Patrzyła na niego w milczeniu. Nigdy nie przeprosiła go za wybite zęby i siniaki, które kilka tygodni temu tworzyły kolorową mapę na jego ciele. Ostrzeżenie zostało dane – teraz pozostawało tylko przyglądać się uważnie, obserwować, czekać. Uważać na plecy i nie okazywać słabości, bo wiedziała, że jeśli Klaus zwietrzy słabość, zaatakuje.

Wśród dzikich zwierząt północy nie ma miejsca dla słabych.

Więc nie przeprosiła go za nic, ale gdy zbierał się powoli z ziemi rzuciła mu mokrą od zimnej wody chustę, by mógł wyczyścić się z ziemi i krwi. Bez słowa, bez uśmiechu. A potem, przez czas kiedy zdrowiał całe dnie spędzała przy jeziorze, starając się złowić coś do jedzenia, zaś wieczory poświęcając na to, by jego szałas był bardziej trwały i wygodny. Przesunęła palcami po jednym z drewnianych konarów, stanowiącym wspornik dla skośnego dachu. Płynne jak wijący się po zboczu góry strumień wzory łatwo były wyczuwalne pod dotykiem dłoni. Gładź na szorstkości kory. Elfickie kwiaty na chropawym drewnie.

Zmieniała się tu. Dostosowywała do twardej ziemi chłostanej zimnymi wiatrami, do codziennego wysiłku, codziennej walki z bagnami, codziennych problemów ze zdobyciem pożywienia. I uczyła. Przede wszystkim od Klausa, którego poleceń poza bezpiecznym kręgiem obozowiska nigdy nie kwestionowała. Z goryczą musiała przyznać, że tylko dlatego jeszcze żyła. Ale uczyła się. Hartowała z żelaza w stal. Z cynicznym rozbawieniem myślała jak niewiele trzeba było, by twarz jej ojca, ogień, dym i krew przestały ją nawiedzać w snach.

Teraz jej sny pełne były szarej mgły, ciszy i zmęczenia.
Tak było lepiej.


* * *


Dwie godziny zbierała się się na odwagę, by wejść do miasta.

~Co powiedziałaś, dotrzymaj.~

Musiała.

Znużona weszła powoli do pałacu i szerokimi schodami skierowała się na jeden z tarasów. Rzuciła wilgotny, zabłocony plecak na posadzkę, siadła na szerokiej balustradzie, ciężko opierając się o ścianę.

Czuła się jak stara kobieta...
...zdziwiona tym, że jeszcze żyje.

Nie zadusiła jej mgła. Ściany nie zamknęły się ponad nią. Mgła pozostała tak samo gęsta, tak samo zwijając się na granicy pola widzenia w dziwne kształty. Jej odkrycie niczego nie zmieniło. Drzewa, aleje, połyskliwe dachy domów – wszystko identyczne, nawet elf, idący jedną z ulic. Wciąż brudny, wciąż skarlały, pozbawiony blasku. Czekała aż wraz z jego widokiem przyjdzie do niej gniew, żal, ulga czy radość.

Nie czuła nic.
Jego twarz nie nakładała się już z twarzą ojca.
Nieobciążona przeszłością była tylko twarzą obcego.

~Zostawił mnie samą.~

Nie potrzebowała go.
Przynajmniej dziś.
Odwróciła od niego wzrok.

Nie widziała więc jak dostrzegłszy ją, uśmiechnął się nagle, zmrużył blade oczy.
- Nie skacz, półkrwista. Nie wzlecisz... – zawołał szyderczo.

Wzruszyła tylko ramionami nawet nie kierując na niego spojrzenia. Lekko, prawie niedostrzegalnie. Elf wpatrywał się w nią kilka chwil, po czym nieśpiesznie ruszył do budynku. Niedługo potem wszedł na taras i oparł się o barierkę nieopodal kobiety.

- Marzysz o ostatnim locie, jaskółko? - szydzący uśmieszek pełgał delikatnie jak płomień świecy na jego twarzy.

- Nie – jedno, krótkie słowo, wypowiedziane po długiej chwili milczenia, pełne obcych nut.

Popatrzył na nią uważnie, poważniejąc.
- Nadal przychodzisz. Czemu? Musisz czuć co dzieje się z tym miejscem.

~Czuję. Wiem. Zaczynam rozumieć.~

- Czuję
– powiedziała obojętnie, przesuwając znużonym spojrzeniem po dachach domów, zielonych roślinach wijących się dookoła białego kamienia, nieba pełnego szarej pustki, górującym ponad ich głowami.

Skinął głową, nie odrywając od niej wzroku.
- Nie wchodź tu więcej. Nie przynoś żywności. Odejdź. Magia to kapryśna i bezlitosna siła.

~Odejdę. A północne wiatry i bagna zaopiekują się mną jak troskliwy rodzic.~

- Za późno
– ucięła temat spokojnym, wypranym z emocji głosem. Już wiedział, co było nie tak. Po raz pierwszy od kiedy ich drogi się splotły nie zareagowała na jego obecność, tak jak zawsze reagowała tylko na niego. Spojrzeniem, gestem, widocznym w linii ciała napięciem. Jakby był jakimś... człowiekiem.

- Chodź. Pokaże ci coś - powiedział po chwili milczenia.

Opuściła głowę. Poruszyła się powoli, niechętnie, zmuszając zmęczone, bolące mięśnie do kolejnego tego dnia wysiłku. Zsunęła się z balustrady, podniosła leżący na posadzce płaszcz i plecak. Poplamiona błotem zbroja, świeże, długie zadrapanie rozcinające blady policzek czerwoną, nabrzmiałą smugą, które już zaczynało promieniować gorączką, suche, wyschnięte igły i drobne liście wplątane w wilgotne włosy, jeszcze krwawiąca, płytka rana na szyi, zaczerwienione i podpuchnięte oczy. Po raz pierwszy nie umyła się i nie wyczyściła ekwipunku przed wejściem do Miasta. Prawie czuła na swoich plecach pełne dezaprobaty spojrzenia jego widmowych mieszkańców.

Śliska mgła zalegająca na cichych i zimnych jak grobowiec korytarzach pałacu rozstępowała się przed nimi. Tłumiła dźwięki ich kroków, rozmazywała kontury ich postaci, upodabniała do duchów błąkających się wśród prastarych ruin, których piękno podziwiać mogły jedynie płożące się rośliny wyglądające nieśmiało ze spękanych murów. Nim wojowniczka zdołała dostrzec, stali już w otoczonej wyblakłymi kryształowymi kolumnami sali a mgła, jak z rozkazu lubującego się w dramatyzmie boga, rozpłynęła się w nicość. Kulejąc, weszła za nim do komnaty. Jego rapier stał tam, gdzie dwa miesiące temu ustawiła go pod ścianą, wciąż pewnie zbrukany jej zaschniętą krwią. Elf stanął pod podestem na diadem, którego dziedzictwo odrzucił, nad wtopioną w kamień rzeźbą kobiety.

- Dotknij jej - wskazał towarzyszce, skrywając emocje za posklejaną naprędce maską obojętności.

Popatrzyła. Na stojącego obok elfa. Na jego kamienną kobietę. Nie rozumiała po co przyprowadził ją akurat tutaj, podczas gdy to mgła, szara pustka nieba, giętkie łodygi roślin układały się w znaki, których nie mogła zrozumieć.

- Dlaczego?
- Ostatnie ostrzeżenie, towarzyszko. To mój cień i przeznaczenie. Poczuj co na siebie sprowadzasz nie chcąc odejść
- wskazał na posąg.

- To tylko zimny kamień, ostatnia namiastka twojego dawnego życia. Twój cień i przeznaczenie? – przeniosła spojrzenie na niego. Zmęczone i puste. - Aż tak boisz się go zostawić? – Słowa wskoczyły na jej usta prawie bez udziału jej woli, a wraz z nimi powróciły iskry urazy. - Aż tak go potrzebujesz? Więc to jest twój nowy pan, nowy władca, któremu podporządkujesz swoje życie? Kotwica, która przytrzyma cię przy ziemi? - zaczęła się odwracać, by wyjść z komnaty, zatrzymała w pół ruchu, spojrzała na niego przez ramię. - To – wskazała na posąg – jest tylko jej karą. Za grzechy, które ona sama uczyniła. Nie ma nic wspólnego ze mną, ani z losem, który czeka to Miasto.

- Jakiż głupi byłem, myśląc, że zrozumiesz
- wyszczerzył zęby. - Kundel nie pojmie intencji pana. Doskonale. Zostań więc. Zobacz jaka kara czeka ciebie za twoje grzechy.

Pokręciła głową.
- Ciągle mnie zadziwia jak niewiele wiesz, jak niewiele rozumiesz – przeczesała ręką włosy, przesunęła nią po karku. Przez chwilę wpatrywała się w rdzawy liść, który opadł z jej zbroi na lustrzaną posadzkę. - Czy ty w ogóle wiesz czym jest to miasto? Nie, bo jak możesz - odpowiedziała samej sobie. - Tak bardzo zapatrzony w siebie. Tak bardzo pławiący się we własnym cierpieniu. Jak możesz to wiedzieć, skoro nie wiesz nawet, że trwa zima i żadne z nas nie może stąd odejść nim nie skończy ona władać północą. Nawet gdyby tego pragnęło.

- A więc jesteś zgubiona
. - powoli usiadł i położył dłoń na skamieniałym ramieniu.

- A ty nawet tego nie zauważysz, bo teraz ta bryła kamienia jest twoim prawdziwym towarzyszem. Myślisz, że powinnam obtrącić jej ramiona, by pasowała do sokoła, którego zniszczyłeś?

- Moim towarzyszem
... - przeciągnął opuszkami palców po skamieniałych włosach - Nareszcie do siebie pasujemy... W końcu z jednego świata, Malatheo - zaszeptał, patrząc czule na rzeźbę.


* * *


Prawie roześmiała mu się wtedy twarz.
Prawie.

Wszelkie grzechy – prawdziwe i wmówione – wszelkie zło, którego się dopuściła, tutaj, właśnie tutaj, nie miały żadnego znaczenia. Tutaj właśnie była od nich całkowicie wolna. Tu i teraz. W miejscu, które kiedyś musiało wyglądać jak jej dom.

Kiedy codzienność wali cię jak pięścią w pysk, nie sposób w artystycznej pozie dumać nad przeszłością”. Tego trzeba było, by naprawdę zrozumiała prostą i złośliwą prawdę Thorngrima. Prozaicznego dramatu na trzy osoby, jedno Miasto i jedne bagna. „To dlatego przeszłość jest domeną historyków, poetów i myślicieli. Krótko mówiąc – nierobów”.

Tutaj teraźniejszość przygniatała na tyle mocno, że przeszłość traciła znaczenie.

Oferowała lekkość, jakby ktoś zdjął jej z ramion wielki ciężar.
Upojenie wolnością od starego brzemienia.

A może to tylko była gorączka?


Dzień sześćdziesiąty trzeci



Choroba zamazała kolejne dni w jeden korowód zlewających się ze sobą obrazów. Klaus nie puścił jej na bagna, mówiąc, że naznaczona dotykiem wietrznic sprowadzi na nich śmierć. A ona tylko pokiwała głową i powiedziała mu...

Nie pamiętała.

Po raz pierwszy od nadejścia zimy nie musiała iść na mokradła. Po raz pierwszy nie ćwiczyła z mieczem. Po raz pierwszy nie trzymała dłuta w palcach, próbując wydobyć z drewna lub kamienia nowy kształt.
Wędrowała za to po Mieście, próbując znaleźć jego granice.

I śniła.
Dziwne, skręcone sny. Krzyczała w nich, a gdy budziła się usta miała pełne mgły. Płakała w nich, a gdy budziła się policzki miała suche.

Gdy budziła się nie pamiętała ich.


* * *


Wydawało się, że stał tam od zawsze, patrząc na jej wyśnioną agonię. Oczy zdawały się bezlitośnie lustrować każdy szczegół jej ciała, każdą ranę, obtarcie, niedoskonałość i kroplę potu. Opuszczone kąciki spiętych w cienką linię ust wyrażały niechęć, może obrzydzenie. Gdy ciało wojowniczki wygięło się w kolejnej konwulsji, a krzyk przeciął powietrze, uśmiechnął się słabo, jakby usatysfakcjonowany. Wolno uklęknął i wpatrzył się w jej wygiętą przerażeniem twarz. Mniej obeznany obserwator, mógłby przysiąc, że na jego własnej malowała się troska. Delikatnie przeciągnął wierzchem dłoni po otwierającej się na nowo ranie na jej policzku. W pierwszym odruchu ten chłodny dotyk na opuchniętej, rozpalonej skórze musiał przynieść ulgę, bo przechyliła głowę i przylgnęła do jego ręki. Zabolało. Otworzyła oczy, szarpnęła głową zostawiając na jego ręce smugę ciepłej krwi, sączącej się z podeszłego białą opuchlizną cięcia. Dziwny dźwięk, który wydała próbując jednocześnie krzyczeć i wciągnąć powietrze do płuc przeszedł w długi, męczący, wilgotny kaszel.

- Nie mnie musisz się bać, towarzyszko - rzekł, nie cofając wyciągniętej, okrwawionej ręki.

Popatrzyła tylko na niego nieufnie oczami błyszczącymi od gorączki i strachu spod splątanych włosów.

- Podjęłaś decyzję, której nie cofniesz. Czeka cię cierpienie i powolny upadek w nicość. Dusza i elfickość obracająca się w kamień. Tak u ciebie jak i u mnie. Od tej chwili upadamy oboje - pochwycił ją lekko za brodę, nachylił się i pocałował w czoło. - Razem.

Szarpnęła się ponownie słabym, żałosnym ruchem.
- Kamień? To nie kamień – oblizała spierzchnięte wargi, zawahała, a potem wyrzuciła z siebie to, co dręczyło ją od wielu dni: szybko, gwałtownie, jakby bała się, że nie zdąży mu wytłumaczyć, a on nie zdąży zrozumieć. - To jest jak mgła. Mgła. Wchodzi w ciebie. Gnie się pod twoim spojrzeniem. Nieuchwytna. Zmienna. Nietrwała. Płonie. Wypala się. Rozumiesz? – podniosła na niego oczy. - To nie kamień. Kamień... Ona... To nie to samo. Tylko mgła. Echo. Wspomnienie. Tym jest miasto. Rozumiesz? - Wczepiła palce w chłodną stal jego zbroi. Oparła o nią rozpalone czoło, próbując zebrać poszarpane snem i gorączką myśli. Choć raz ciesząc się, że nie jest sama, że jest coś więcej niż puste niebo i cisza. Zacisnęła powieki, wyrównała melodię zachrypniętego głosu. - To nie kamień. Szukałam na bagnach. Szukałam potwierdzenia. Tam jest miasto, Ceadmon. Prawdziwe Miasto z kamienia. Drugie. Nie przetrwało. Posągi... Fundamenty... Resztki... Wszystko. Znalazłam je, znalazłam je w końcu. Miejsca odbicia. Szukałam krawędzi. Granicy. Żeby zrozumieć. Bo tu jest tylko sen. Echo tego, co było. Zmienia się, rozwiewa. Nie widzisz? Nie ma ziemi pod marmurem, nie ma nieba ponad szarością. Tylko mgła płonie. Wciska się w oczy, wypełnia płuca. To nie kamień. Nigdy nie kamień. Kamień jest trwaniem. Kamień jest wiecznością, a to tylko chwila, która rozwiewa się pod naszymi stopami. Nie ma końca. Tylko cienka pępowina przejścia. Próbowałam. Naprawdę próbowałam, ale nie mogę znaleźć granicy. Nie potrafię do niej dojść. Widzę ją, ale nie mogę dotrzeć. Tu nie chodzi o ciebie, nie chodzi o nią. Tu nie chodzi o duszę, elfie dziedzictwa. Wiem, że to nie moje. To nie upadek. To nie wasze grzechy. To nie skrzydła, które oderwałeś i cisnąłeś w pył. Niepotrzebne. Zniszczone. Dotrzymam. Co powiedziałam, dotrzymam. Do wiosny. Ale ty – odepchnęła go od siebie, albo siebie od niego – nie możesz jeść tylko snu. Nie możesz jeść tylko tego co tu rośnie. Bo gdy przyjdzie wiosna, wyciągnę cię stąd, choćbym miała to zrobić na arkanie. Wyciągnę – syknęła, wysuwając do przodu trójkątny podbródek w wyrazie uporu. - Ale nie możesz jeść tylko marzeń, wspomnień po ogrodach. Nie możesz się tym żywić. Rozumiesz? Bo poza snem, marzenia się rozwiewają...

Wstała. Rozogniona, zaaferowana, przejęta. Niecierpliwie starła krew z policzka. Syknęła. Wczepiła palce w splątane włosy. Przygryzła usta, pomasowała udo, na którym rozlewał się wielki krwiak. Niespokojna.

Wbiła w niego spojrzenie skośnych oczu.
- Chodź, pokażę ci.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline