Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-09-2010, 20:57   #4
Suarrilk
 
Suarrilk's Avatar
 
Reputacja: 1 Suarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodze
VILHON REACH, TURMISH, ALAGHÔN
JESIEŃ


Znał kiedyś paru hazardzistów. Szulerów karcianych. Wszelkiego autoramentu kanciarzy. Szlachciców, namiętnie obstawiających na konnych wyścigach. Podejrzane typy, szukające przypływu adrenaliny podczas nielegalnych walk psów. A czasem innych, bardziej egzotycznych bestii. Niezależnie od dziedziny, ryzyko przegranej, które podejmowali wszyscy ci ludzie, bywało niewyobrażalne. Fortuny zmieniały właścicieli tak prędko, że nie podobna było przewidzieć, do kogo należeć będą rankiem, a przegranym nie pozostawało nic innego, jak powiesić się na belce stropowej lub zniknąć w odmętach rzeki. Mimo to żaden nigdy się nie wycofywał.

To od nich, od tych zatraconych graczy nauczył się, że czasem trzeba postawić wszystko na jedną kartę.

***


KAMIENICA EZYMANDRA MURCIÉLAGO


Ubierał się powoli i starannie tego dnia. Głównie dlatego, że robił to sam, a więc potrzebował więcej czasu. Choćby po to, żeby wymacać guziki koszuli.

Nieustanna gra pozorów, konwenanse, gierki słowne i społeczne – oto solidne podwaliny świata, do którego należał. O ile po jego siostrze szlacheckie pochodzenie widać było w zachowaniu, w grzeczności, w tym, czego n i e r o b i ł a, o tyle on nauczył się podkreślać je strojami, wydatkami, namacalnymi dowodami, swoistą ekscentrycznością. Szczególnie dzisiaj zależało mu na tym, aby wywrzeć dobre wrażenie. Sprawa była nagląca.

Może też po części była to kwestia jego miłości własnej. Żaden człowiek nie jest od niej wolny. A Ezymander był kiedyś dosyć próżny i nie miał oporów, by wykorzystywać fakt, że podoba się kobietom. Nosił się jak pierwszy lepszy dandys, z entuzjazmem towarzyszącym wszystkim jego poczynaniom podchwytując natychmiast wszelkie zmiany w aktualnej modzie.

Cóż mu z tego pozostało? Nie był w stanie zobaczyć kolorów ani wybrać fasonów odzieży. Jedyne, czym teraz mógł się cieszyć, to dotyk materiału. Jego faktura. Ciężar szaty, którą brał w dłonie. Albo wręcz przeciwnie – jej zadziwiająca lekkość. Lubił śledzić palcami wzory, wyszyte na tkaninach. Wyszukiwać sploty i ściegi. Kiedyś rzeczy miały dla niego znaczenie, bo ładnie wyglądały. Teraz każdy przedmiot opowiadał mu swoją historię – czy to utkana z jedwabiu koszula, czy mozaika na podłogach posiadłości Murciélago, czy zwykły wyszczerbiony dzbanek.

Teraz musiał posiłkować się pomocą modystów, którzy lepiej niż on potrafili dobrać elementy stroju, skomponować kolory, ocenić, w czym będzie prezentował się najstosowniej. Musiał godzić się, by to inni decydowali o wielu sprawach, którym kiedyś poświęcał jedynie połowę uwagi, a które nagle okazały się niezwykle istotne. Frustrowała go ta niesamodzielność. Starał się jej zaprzeczać na każdym kroku. Niekiedy udawało mu się to bardzo dobrze. Niestety, fakt uzależnienia od sług, choć gorzki, pozostawał faktem. Niewiele łagodziła go okoliczność, że ograniczał się do pomocy Felipe, który znał go od dziecka.

Prychnął niecierpliwie i wymacał strój, wykonany na zamówienie przez jednego z nalepszych modystów stolicy, a utrzymany w barwach Murciélago. Ezymandrowi zależało po prostu na aspekcie dumy rodowej, wszystko inne pozostawił w gestii krawca. Teraz wdziewał kolejne elementy odzienia, naszykowane jeszcze poprzedniego wieczoru. Ciężki brokatowy frak prześlizgnął się między jego palcami, gdy śledził dotykiem przebieg wypukłego wzoru, szytego srebrną nicią. Tkanina epatowała bogactwem, czuł to, nie widząc jej. Wykonano ją z najlepszego jedwabiu. Pod spód nałożył nieskazitelnie białą koszulę, pozbawioną jakichkolwiek ekstrawagancji w rodzaju żabotu, oraz bawełnianą kamizelkę. Potrafił rozróżnić frakturę materiałów, musiał jednak zawierzyć krawcowi, gdy ten zarzekał się, iż tkaninę przetyka srebrna nić. Tak samo wierzył na słowo, gdy z kolei modysta zapewniał, iż głęboki fiolet fraka doskonale komponuje się z czarnymi nogawicami i czarnymi pończochami.

Wzuł buty do jazdy konnej. Do kieszeni, w której co modniejsi nosili mechaniczne zegarki, schował srebrny medalion na łańcuszku, przypominającym dewizkę. Dawniej co wieczór przemawiał głosem Erytrei, teraz był równie martwy, jak metal, z którego go wykonano. Aksamitna opaska wysadzana kamieniami przesłoniła pustkę, ziejącą w twarzy szlachcica w miejscu oczu.

Przeciągnął dłonią wzdłuż policzka. W jego zwyczaju leżało golić się co dzień gładko. Zawsze robił to sam zdecydowanymi, szybkimi pociągnięciami brzytwy, nigdy nie pozwalając Felipe się wyręczyć. Teraz jednak zrezygnował z dopełnienia owego rytuału. Za bardzo drżała mu ręka z niewyspania i zdenerwowania.

Ezymander bardzo liczył na to spotkanie. Kontakty, a nade wszystko pomoc, którą mógł dzięki nim zyskać, były w tej chwili kartą, na którą musiał postawić. Choć nazwisko markiza Shaffera, z którym zamierzał porozmawiać, brzmiało obco w Turmish, wbrew pozorom należało do jednego z najstarszych rodów arystokracji alaghôńskiej. Octavio – młokos, lubiący wykorzystywać swoją pozycję, lecz pozbawiony faktycznej władzy, dopóki żyje jego ojciec, z drugiej strony nie był też byle płotką – reputacja, tupet, nazwisko i pieniądze robiły swoje. Problem leżał gdzie indziej – don Octavio Shaffer nie wydawał się specjalnie godny zaufania. Ale któż był, tak naprawdę.

Podrapał się po podbródku i policzkach. Jego palce wydobyły z ciemności rysy twarzy: mocno zarysowana szczęka, zdecydowane linie kości policzkowych. Zaciśnięte usta - równie dobrze mogły wyrażać zimną, spokojną determinację, jak i gotowość, by wybuchnąć i rzucić wyzwanie całemu światu.

Nie musiał widzieć swojej twarzy, by przypominać sobie śniadą cerę, drobną bliznę nad brwią - pamiątkę po upadku z drzewa w dzieciństwie - wąski nos i czarne, szerokie brwi. Gdyby wciąż miał oczy, w ich ciemnych tęczówkach odbijałby się jego niespokojny charakter.

Wsunął na palec srebrny sygnet z herbem Murciélago: na tarczy w polu szachowanym fioletowo-srebrnym rozpostarte skrzydło nietoperza, fioletowe i srebrne labry, w klejnocie pięć białych strusich piór. Nie rozstawał się z nim, opuszczając posiadłość czy progi swej prywatnej kamienicy w mieście. Herb przesuwał się lekko, jeśli odpowiednio go nacisnąć, i uwalniał miksturę, z której czasem przychodziło Ezymandrowi korzystać.

Bawił się teraz nerwowo pierścieniem, przechadzając się po pokoju. Wreszcie poprzez odgłos swoich kroków dosłyszał inny dźwięk – Felipe wchodził po schodach na górę, by jak co dzień o świcie rozsunąć ciężkie kotary, przesłaniające wielkie okna w rzeźbionych dębowych ramach, i obudzić pana. Bynajmniej nie zdziwiło go, gdy zobaczył tego ostatniego całkowicie ubranego, wybijającego szybki rytm palcatem o cholewę buta.

Don Ezymander nie sypiał dobrze od kilku dni. Zresztą, cykl jego snu bywał doprawdy różny, czasami wręcz nieprzewidywalny. W końcu nocne spacery, dzienne spacery - co za różnica. W świecie dona Murciélago dawno się zatarła. Kamerdyner wcale by się nie zdziwił, gdyby okazało się, że szlachcic nie spał tej nocy wcale. Dzień dopiero się budził, tymczasem oczom sługi ukazała się atletyczna sylwetka wysokiego mężczyzny, stojącego w głębokim półmroku na środku pokoju.

Ezymander odgadł moment, w którym Felipe przekroczył próg pomieszczenia i otworzył usta, by powitać swego pana. Wynikało to bardziej ze znajomości zwyczajów sługi niż z czegokolwiek innego.
- Na litość bogów, ile można czekać? - rzucił ostro, nie dając kamerdynerowi dojść do słowa. Obrócił się na pięcie i zamaszyście ruszył w stronę drzwi. - Każ natychmiast siodłać konia.

***


KLUB LORDA KRIFA


Z czasem nauczył się żyć ze swoją ślepotą. Jedną z umiejętności, które musiał sobie przyswoić, było rozpoznawanie ludzi po charakterystycznych sygnałach, które zwykle po prostu się ignoruje. Po tembrze głosu. Po zapachu: czy to perfum, czy potu, czy otoczki tytoniowego dymu. Po sposobie chodzenia, po ciężkości kroku. Po oddechu – świszczącym, zasapanym, nierównym, opanowanym. Po dziesiątkach innych niuansów. Ta umiejętność przydawała się niezmiernie, a robienie wrażenia na innych było nie najmniej ważnym sposobem jej wykorzystania.
Teraz jednak nawet nie musiał specjalnie się wysilać. Doskonale słyszał rozmowę Shaffera z Karlosem. Przysłuchując się jej, sięgnął po wino. Niby niechcący zawadził sygnetem o brzeg kielicha. Gest nic nie znaczący i niemal niezauważalny dla postronnych, lecz jakże brzemienny w skutki, jeśli wiedzieć, co skrywało wnętrze pierścienia. Murciélago zamieszał kolistym ruchem płyn w naczyniu, niczym wytrawny kiper, i zanurzył usta w cierpkiej cieczy o głębokiej barwie. Odmierzył dawkę precyzyjnie, teraz pozostawało tylko czekać, aż mikstura przejmie kontrolę nad jego zmysłami.

Delikatnie stukał pierścieniem w na wpół wypełniony kieliszek, odstawiwszy go na stolik. Przerwa w koncercie sprzyjała uwypukleniu efektu, którego wyczekiwał. Uderzenie, a następnie powoli zamierający, kryształowy dźwięk. Tak, eliksir zaczynał już działać, stwierdził, pochylając się niżej. Każdemu uderzeniu zaczęła odpowiadać fala światła. Tak, jakby w nie kończącej się ciemności ktoś zapalał świeczkę. Delikatny, wątły płomyczek, rozświetlający najbliższe otoczenie.

Kryształ drżał, rozświetlając się na chwilę widmowym „światłem”, gasnącym wraz z wygasaniem dźwięku. Aż do następnego uderzenia. Prawie jak uderzenia serca, przebiegło przez myśl mężczyzny. Dla kogoś, kto od lat nie widział niczego poza mrokiem, ten kształt, pojawiający się znikąd na tle ciemności, wyłaniający jak duch z otchłani, ten filigranowy kielich - był czymś pięknym.

Gdyby nie znajdował się w klubie, gdzie nie wypadało zachowywać się dziecinnie, Ezymander przystawiłby twarz do kryształowego kielicha i zerwał opaskę. Słuch był ważny dla ślepowidzenia, ale o ileż jaśniejszy i wyraźniejszy był obraz, gdy wibracje mogła odbierać także wrażliwa skóra.

Czekał, niecierpliwie patrząc, jak pod jego dłonią kielich staje się coraz jaśniejszy. Świat otwierał się przed nim. Raz jeszcze. Eliksir rujnował zdrowie, psuł smak potraw i trunków, ale dawał to, czego nie mogło dać mu nic innego. Wolność. Wolność z klatki kalectwa. Nawet jeśli tylko chwilową, nawet jeśli powrót do więzienia ciemności był nieunikniony – było warto.

Erytrea miała swojego chowańca, nietoperza, którego kiedyś znalazła rannego i odratowała. Ich umysły były związane ze sobą magicznie i niekiedy czarodziejka mogła spoglądać na świat "oczami" zwierzęcia. Ezymandra zawsze intrygowała ta specyficzna więź, niepojęta dla kogoś, kto nigdy w ten sposób nie dzielił myśli - czy raczej wrażeń, pewnych odczuć i emocji - z drugą istotą. Wypytywał o to zjawisko zarówno siostrę, jak i Cristóbala, a każde z nich na swój sposób próbowało uczynić zadość jego ciekawości. Zawsze wszelako pozostawały niuanse, których nie dawało się wyrazić słowami. Takoż się sprawy miały ze ślepowidzeniem – w jakiż sposób mógłby komukolwiek opisać i wytłumaczyć jego naturę? Sam nie do końca ją pojmował.

Cokolwiek wydawało dźwięki, wibracje, mącące spokój powietrza, rozbłyskało w jego umyśle, przybierając kontury przedmiotów i osób. W zależności od natężenia dźwięku światło nabierało mniej lub bardziej intensywnej barwy. Z każdym oddechem mikstura działała mocniej, utrwalając obraz w jego umyśle. To było trochę tak, jakby znalazł się w bańce rzeczywistości, otoczonej ciemnością... niczego, w zasadzie.

Kroki, które odbiły się w jego umyśle światłem, przykuły uwagę Murciélago. Były jak kręgi na tafli wody, nagłe, krótkie, ale pozostawiały powidoki jak intensywne rozbłyski. Podniósł głowę dokładnie w momencie, w którym Octavio Shaffer zatrzymał się przy jego stole. Całe napięcie, niepewność, nękająca go od tygodnia, przedarły się do głosu Ezymandra.
- Witam, don Shaffer.

Wiedział, że markiz zjawi się dzisiaj w klubie. Zadbał o to, posyłając dzień wcześniej umyślnego z zapytaniem, czy don Octavio zjawi się u Krifa w środę. Wiedział, że nic nie zaintryguje młodzieńca bardziej. Ezymander, zabiegający o względy – dotąd to się jeszcze nie zdarzyło.

- Murciélago. – Głos Octavio był kulturalnie rozbawiony i lekko pobłażliwy - maniera, którą don stosował wobec wszystkich. Falująca i błyskająca szelestem tkaniny sylwetka rozmówcy górowała nad stolikiem. To była jedna z tych rzeczy, do których ciężko było się przyzwyczaić. Głos. Słowa zionęły światłem. Mglista, płomienna fala, zamazująca raczej niż rozświetlająca kształt świata. Ezymander zignorował to, tak jak ignorował zawsze.
- Zechcesz, don Shaffer, spocząć. - Wyraźnie silił się na niefrasobliwość. Starał się nadać swojemu tonowi swobodne brzmienie, oczywiście, zachowując przy tym pewną grzeczność, wszak jego rozmówcą był markiz. Zazwyczaj przemawiał takim właśnie tonem, przepędzając czas w klubie, ale dzisiaj wydawało się, że jest on wymuszony. Przebijało przezeń zniecierpliwienie, jak i przez wszystkie jego gesty. - Wyśmienite wino, które kazałem sprowadzić z najlepszej w okolicach Alaghôn winnicy, wymaga należytej ceremonii. - Skinął niecierpliwym gestem na sługę, którego lekkie kroki płynęły gdzieś na skraju jego świadomości kałużami bladej poświaty. Zaraz jednak obrócił głowę w stronę szlachcica, przypominając tym samym nasłuchującego ptaka.
- Taaak, zapewne. – Don rozciągnął się wygodnie na siedzeniu naprzeciwko Ezymandra. Umoczył usta w trzymanym w dłoniach kielichu. Westchnął z lubością. Powoli. Poprawił krzesło. Umoczył usta raz jeszcze... Następnie zaczął wodzić palcem po krawędzi kieliszka. Ezymander mógł niemal wyobrazić sobie nieznaczny, rozbawiony uśmieszek, rysujący się na twarzy rozmówcy.

Rozsiadł się na sofie, trąc dłonią policzek. Ważył chwilę słowa, wiedząc, jak wielkie znaczenie ta rozmowa będzie miała dla jego przyszłych przedsięwzięć i obawiając się, czy aby w tym stanie wzburzenia, w jakim żył od kilku dni, będzie potrafił właściwie urobić markiza. Za największy swój atut w oczach don Octavio uważał ciekawość, którą jego osoba wzbudzała w kimś takim, jak Shaffer – zblazowany arystokrata, którego jedynym pragnieniem jest, by żyć lekko, łatwo i przyjemnie, aby wino lało się obficie, dziewki były chętne, a codzienność przestała wiać nudą. Klub Krifa był nie tylko miejscem spotkań, ale i swoistą galerią osobliwości. Ezymander nie miał złudzeń – jego reputacja była tak samo efektem jego postępków, jak i – a może nawet w większym stopniu – faktu, że był tu jednym z większych ekscentryków. Ale właśnie ta reputacja – człowieka czynu, który zapomina czasem o zdrowym rozsądku, ale nie pozbawiony jest honoru – była kartą, którą zamierzał zagrać.

Ezymander uniósł kielich i zakręcił nim nieznacznie, w zamyśleniu.
- W twoim życiu, don Octavio, masz w zasadzie wszystko, czego zapragniesz, na skinienie dłonią, ale czy nie myślałeś kiedy, iż chciałbyś posiadać taką moc, która spełniłaby każdą twoją najbardziej fantastyczną zachciankę?
- Ha!
– W kulturalnym, rozluźnionym głosie markiza tym razem wyraźnie słychać było rozbawienie. – Któż nie chciałby być bogiem? – Pociągnął łyk wina. – Kiedyś każdy marzył o czymś takim. I o haremie z tysiącem zaprawionych w seksie dziewic, oczywiście. Ja jednak preferuję trzymać moje sny nieco bliżej ziemi – zakończył, spoglądajac na Ezymandra przez szkło. Murciélago pozwolił sobie na lekki uśmiech.
- Moja siostra, Erytrea, nie miała takich preferencji, choć nikt by nie posądził jej o to. - Upił wina, po czym odwrócił twarz w stronę rozbawionego arystokraty. - Są takie rzeczy, których czasem człowiek pragnie bardziej niż władzy, bogactwa i szczęścia. Jak, na przykład, wzrok. - Mimowolnie dotknął opaski. Wyraz twarzy, oczy – tego ślepowidzenie nie wydobywało z nicości. Mógł się jednak założyć, iż wzrok rozmówcy podąża za jego gestem. Nie zamierzał być aż tak... dramatyczny. Skarcił się w duchu za brak kontroli nad odruchami.

- Wybacz, don Shaffer, że zanudzam cię szczegółami moich rodzinnych relacji, ale zaraz przekonasz się, do czego zmierzam. Otóż być może kierowana przywiązaniem, a może po trosze i moją obsesją, by mimo kalectwa żyć jak dawniej, siostra moja podjęła się szalonej podróży na północ, do Vaasy, w pogoni za mocą, która byłaby w stanie mnie uzdrowić. Wyczytała w księgach o ifrycie, złym duchu, uwięzionym w tym niegościnnym, zimnym kraju, a spełniającym ponoć życzenia. Zrobiła to za moimi plecami i bez mojej wiedzy, więc nie mogłem jej powstrzymać przed pogonią za legendą, zresztą, don Octavio, sam dobrze wiesz, jakie są kobiety.
- Cóż. Kobiety, dzieci, awanturnicy i wioskowi idioci.
– Octavio mówił dość obojętnie. - Wszyscy słuchają pieśni bardów z łatwowierną naiwnością i roją niestworzone fantazje o gonitwie za szczęściem, władzą i potęgą. – Przerwał na moment .– To znaczy, awanturnicy i głupcy gonią za mrzonką. Dzieci za cukierkami. A kobiety, z mojego doświadczenia, przeważnie preferują gonitwę za mężczyznami.
- Przeważnie
– zgodził się ślepiec, kolejne słowa jednak już spieszyły się, by wylecieć z jego ust, nie wdał się więc w żadną niefrasobliwą pogawędkę na ten temat.

Wyraźnie nie był dziś sobą. Albo może zwyczajna jego powściągliwość była tylko przejawem srogiej samodyscypliny, którą narzucał sobie w towarzystwie.
- Zawsze jednak to na bracie, mężu lub ojcu spoczywa obowiązek, by potem niewiastę wyratować z tarapatów – nieważne, czy wiążą się z mężczyzną, czy z mrzonką. A moja siostra wpadła w niemałe kłopoty. Przepadła bez śladu. Zaginęła, ja zaś odchodzę od zmysłów, nie mając wieści od niej. Dlatego gotów jestem przedsięwziąć wszelkie kroki, by ruszyć za nią i dowiedzieć się, co ją spotkało. Tak nakazuje honor. Tak każe sumienie. To mówią zobowiązania rodzinne. Nade wszystko zaś - taki mam dług wobec niej. - Zamilkł na chwilę, pocierając palcami skroń. Przeklęty ból głowy. Przeklęty eliksir ślepowidzenia.

Dźwięki, przekształcające się w jego głowie w widmowe obrazy, jak odbite po wewnętrznej stronie powiek poblaski, zaczynały być drażniące. Jak zawsze. Zewsząd dobiegały do niego, dopraszając się uwagi – kształt skrzypiec rozbłyskał i pulsował w rytm melodii, ruch smyczka wydobywał z ciemności kontury kierującej nim ręki – mistrz Valis wrócił był na swój posterunek. Śmiech bywalców, pomruk rozmów, szelest kart, szum odzieży, kroki na schodach do piwnicy, chichot dziwki, zbiegającej z piętra... Dalej – odgłosy, dobiegające z piętra, świadczące, że budzą się goście, którzy zabalowali w klubie dłużej dnia poprzedniego i wcale nie sami – widział ich jak świetlne cienie, bo dla ślepowidzącego nie istniały drzwi, ściany, meble i inne przedmioty, chyba że zaczynały wydawać z siebie odgłosy. Ezymander z trudem powstrzymał westchnienie i skupił wszystkie myśli na rozmówcy.

- Cóż jednak, przyznać muszę, że sam tego nie dokonam. – Rozłożył ręce. – Nawet ja nie jestem aż takim szaleńcem. Moje możliwości są zbyt skromne, nie obejdę się bez pomocy, acz przyznaję to niechętnie. Ty, don Shaffer, masz znaczną władzę. Koneksje, jeśli nie własne, to krewnych. Jesteś w stanie zdziałać więcej ode mnie. Krótko mówiąc, muszę jak najszybciej dostać się do Vaasy. Nieważne, jak, nieważne, co będę musiał uczynić, by to osiągnąć. Nieważne, czego zażądasz w zamian.

Zamilkł wreszcie, zaciskając palce na kryształowym kielichu, pochylając się lekko w napięciu, z twarzą skierowaną ku arystokracie, jakby chciał tym zrekompensować brak oczu, których spojrzeniem mógłby w tej chwili świdrować markiza. Przeczesał dłonią krótko ostrzyżone włosy. Przez całą bezsenną noc zastanawiał się, jakich słów użyć, lecz, naturalnie, wyszło inaczej. Czuł się tak, jakby mocny alkohol uderzał mu do głowy, musiał walczyć z rozkojarzeniem, zajmującym jego myśli. Czuł się tak, jakby wszystkie jego zmysły były wcześniej wąskimi kanałami, które po podniesieniu tam rozlały się w szerokie, wzburzone rzeki. Zaraz mogły porwać go ze sobą i cały plan przepadnie, całe to spotkanie okaże się tylko marnotrawstwem czasu, tak jego, jak i markiza. Gorzej jednakowoż będzie, kiedy mikstura ślepowidzenia przestanie działać. Może trzeba było przyjąć większą dawkę. Szmer mechanizmu zegara niemal wywoływał pot na jego skroniach, przypominając o upływających minutach. Będzie musiał wyjść stąd, nim efekt eliksiru całkowicie spłynie z niego. Stan, w jaki wtedy popadnie, nie będzie przyjemnym widokiem.

- Zaskoczyłeś mnie, muszę przyznać. – Octavio skinął głową w stronę Ezymandra, unosząc kieliszek w niemym toaście. Zmysły niewidomego, wyostrzone nienaturalnie przez eliksir, pozwoliły mu dostrzec tę delikatną zmianę w ułożeniu świetlnych plam, jakimi były dla niego osoby i przedmioty. Następnie Shaffer odstawił naczynie na stół. Delikatny brzęk kryształu błysnął w głowie ślepca.
- Nieczęsto zdarza się, żeby obowiązek głowy rodu wobec członka rodziny bądź poczucie personalnego długu pchały kogoś do tak ekstremalnych działań. – Arystokrata prychnął cicho. – Ślepiec w dziczy. Pasuje do reputacji. - Potrząsnął głową, podejmując przerwany wątek. – Jak mówiłem, zaskakujące jest to zwłaszcza, gdy to nie uczucie i nie miłość rodzinna jest powodem. Co, zresztą, nie ma teraz znaczenia – spoważniał.
- Przejdźmy jednak to rzeczy. – Octavio mówił cichym, twardym i poważnym głosem, gryzącym się z manierą dandysa sprzed minuty. - „Nieważne, co” to bardzo pojemne słowa. Niemal równie pojemne, jak „wszystko”... Ezymandrze Murciélago, głowo rodu Murciélago, na ile poważna była twoja propozycja?

Nozdrza Ezymandra drgnęły nieznacznie – czuł wzbierające w sobie emocje, dokładnie jak wtedy, gdy rzucał wyzwanie lordowi Durhamowi, gdy inni po nim i przed nim próbowali poddawać go zakładom i drwinom.
- Zdążyłem chyba pokazać, że propozycje Ezymandra Murciélago zawsze są poważne. – Głos szlachcica stał się zimny i dumny. - Nie zwykłem rzucać słów na wiatr, don Octavio. Jeśli tylko twoja cena nie ugodzi w honor mego rodu, przystanę na nią.
- Dobrze więc.
– Octavio zgodził się po chwili. – Użyję moich prywatnych wpływów, przysług i zasobów rodziny, by umożliwić ci jak najszybsze dotarcie do Vaasy. A Ty, Murciélago, jesteś ostatnim z rodu. Ty i twoja siostra. Nie mylę się, prawda? Zrobię to, o co prosisz, jeśli wyznaczysz mnie jako zarządcę majątku na czas twojej nieobecności. Zarządcę, który w razie waszej śmierci przejmie niczyje dobra. – Octavio rozluźnił się, dopił wino i skinął na służącego. – To jest moja cena, Murciélago. Cena nie godząca w honor rodu – zakończył z delikatną kpiną w głosie.

Ezymander wciągnął głośno powietrze i opadł na kanapę. Z wyrazu jego twarzy niczego nie można było wyczytać. Ponoć najwięcej zawsze mówią oczy. Cóż. Murciélago ich nie miał, don Octavio nie mógł więc wywnioskować, czy jego kpina dotarła w ogóle to niewidomego szlachcica. Nie, żeby go to obchodziło, zresztą. Ezymander zaś ze swej strony wiedział dwie rzeczy – po pierwsze, Shaffer taki właśnie był. Po drugie, pozycja rodu, z którego wraz z Erytreą się wywodzili, była znikoma wobec takich tuzów świata alaghôńskiej arystokracji, za to jego duma urosła do ogromnych rozmiarów. Czasem tylko tyle zostaje ze wszystkich bogactw. Teraz, by ratować siostrę, będzie musiał ją przełknąć. Przemknęła mu przez głowę myśl o rodzinie ze strony matki, lecz przecież nie utrzymywali kontaktów. Wuj Andrade od lat nie żył. Octavio miał rację, zostali tylko oni dwoje – on i Eri. Mięśnie szczęki mężczyzny zacisnęły się, Shaffer niemal mógł usłyszeć, jak jego rozmówca zgrzyta zębami. Dla niej posiadłość miała nieocenioną wartość, zwłaszcza po śmierci ojca. To ona powróciła w rodzinne strony, by przejąć dom, zająć się jego zarządzaniem, uporządkować sprawy związane z ich majątkiem. Drżał na myśl o tym, co siostra by mu zrobiła, gdyby usłyszała o takim układzie z Shafferem. A jednak... Już postawił wszystko na jednego konia.

Wreszcie wyprostował się jak struna i zwrócił drapieżnym, ptasim gestem głowę w stronę Octavia.
- Mój prawnik skontaktuje się z twoim, don Octavio, by dop wszelkich formalności.
Decyzja podjęta szybko, może zbyt szybko. Mógł się spodziewać, że Shaffer zechce wystawić jego cierpliwość na próbę. Był pewien, że to nie koniec, i nie pomylił się.
- A więc to mamy załatwione. – Octavio kiwnął głową, zamykając kwestię. Następnie oparł się wyciągnął się wygodnie na oparciu krzesła, wystawił dłoń z kieliszkiem w stronę służącego z butelką. – Wierzę na słowo, w końcu jesteś człowiekiem honoru. - Dawało się niemal odczuć, jak „Octavio-szlachcic” przesłaniany jest przez personę „Octavia-hulaki”. Nieodłączna kpina, dźwięcząca w głosie, świadczyła o tym wyraźnie.

- Ach, nie wstawaj jeszcze, Ezymandrze – don rzucił szybko, widząc, że ślepiec ma ochotę zakończyć rozmowę. Nie uszło uwagi Murciélago, że zwracano się do niego bez grzecznościowej formy. Prześmiewcza poufałość. Może zasłużył sobie na to. – Pozostaje przecież kwestia, jaką formę przyjmie moja pomoc, prawda? – Arystokrata wydawał się być czymś rozbawiony. Czym właściwie, Ezymander nie miał pojęcia. To nie był zabawny temat. Nie wątpił jednak, że rozmówca oświeci go w tym względzie. Prawdopodobnie boleśnie. Kąciki jego ust drgnęły, odwrócił się jednak wyczekująco ku Shafferowi. Coraz trudniej było mu się skupić, eliksir ślepowidzenia rozpraszał jego myśli. Zaczynał żałować, że zwrócił się o pomoc właśnie do tego człowieka.
- Widzisz, stoi przede mną... Och, przepraszam – przerwał markiz nieszczerze – ... przed tobą kilka możliwości. – Ezymander nie wątpił, że markiz szczerzy się w szerokim uśmiechu, wiedząc, że on nie może tego zobaczyć.
- Bo widzisz, Murciélago, twój problem polega tak naprawdę na tym, na ile zdecydujesz się mi zaufać. – Pociągnął z kielicha. – Przecież zyskałbym wiele na twojej śmierci. Jeden sztylet i zyskuję majątek i jeszcze jeden tytuł. Ba, nie musiałbym nawet brudzić rąk – wystarczyłoby, gdybym wyprawił cię... powiedzmy, do Lapaliiya. Dwa lata i majątek jest mój. – Markiz pozwolił, by jego słowa dotarły dobrze do świadomości Ezymandra. Niewidomy zacisnął dłoń, trzymającą kieliszek, tak mocno, aż pobielały mu knykcie i prawie zgniótł kruche szkło. Trzymał wszelako język na wodzy. Jeszcze.

- No więc, mój drogi przyjacielu, masz kilka możliwości. – Octavio z uśmiechem stukał palcem w kieliszek. Uśmiechu Ezymander ujrzeć nie mógł, za to gest usłyszał i zobaczył bardzo wyraźnie. Znajomy gest wykonywany przez obcą osobę. – Możesz, po pierwsze, popłynąć statkiem kupieckim. Zostaniesz pasażerem, któremu dogadzają, a na miejscu, gdzieś w którymś z miast portowych Damary, przyjazny kapitan pomoże ci wybrać się w dalszą drogę. To całkiem bezpieczne, w końcu nie skalam swojego nazwiska czymś, co może się wydać, prawda? Podróż powinna zająć ci nie więcej niż, och, powiedzmy, osiem do dziesięciu miesięcy. – Octavio bawił się dobrze. Ezymander nienawidził go za tę satysfakcję, która na pewno rozlewała się po jego twarzy. Ale taki był Shaffer – nikomu niczego nie ułatwiał.

- Jeśli to za długo, zawsze możesz poprosić mnie o załatwienie ci miejsca na statku szmuglerskim. To bardzo szybkie statki i podróż do Damary nie zajmie ci więcej niż trzy miesiące. – Don nonszalancko pociągnął łyk wina i przez chwilę przysłuchiwał się toczonej przy sąsiednim stoliku rozmowie. Ezymander ciekaw był, jak daleko Shaffer się posunie. – Oczywiście, musiałbyś mi zaufać. Przecież mogę poprosić kapitana o wysadzenie cię na pierwszej lepszej łasze piasku na środku morza wewnętrznego. – To, jak lekko, jak nonszalancko don Octavio mówił to wszystko, było wręcz obraźliwe. To była sprawa życia i śmierci, a on traktował to zupełnie zwyczajnie. Jakby na potwierdzenie, odmachał komuś z głębi sali. Murciélago mógłby go wyzwać w tej chwili, ale Octavio nie był złym szermierzem. Może nawet udałoby mu się go zabić, na co w tej chwili w oczach niewyspanego, zaniepokojonego i lekko otumanionego ślepowidzeniem Ezymandra w pełni zasługiwał. Ale co potem? Wróciłby do punktu wyjścia, a może nawet musiałby uciekać z miasta. To nie było racjonalne. W zasadzie, nie było nawet specjalnie uzasadnione. Shaffer po prostu go badał. Drażnił się z nim jak kot z myszą, ale był zbyt zblazowany, by go pożreć. Postanowił nie dać szlachcicowi satysfakcji i nie ujawnić przed nim swoich odczuć. Bardzo możliwe zresztą, że emocje, które nim w tej chwili targały, były skutkiem ubocznym działania eliksiru. Być może na chłodno myślałby zupełnie inaczej.

- Mam też znajomego, który hoduje gryfy. Piękne stworzenia. Ponoć udało mu się polecieć na jednym. – Tak, don miał niezłą zabawę. – Oczywiście, nie gwarantuję przetrwania takiej wycieczki ani też kierunku lotu. Gdyby jednak poleciał tak, jak trzeba, byłbyś w Damarze za dwa tygodnie.
Shaffer nie dał mu tym razem czasu na reakcję.
- Jest jeszcze Thai. Słyszałeś o nich, oczywiście? Nasz tęgawy przyjaciel Karlos zapewne od nich kupił swoją ślicznotkę. Choć tu utrzymują przyjazną twarz, są nieprzyjemną grupą. Magokracja. A sam wiesz, co magia potrafi zrobić z magami. Włada tam ponoć nieumarły czarnoksiężnik, a szkieletowe armie widywane są na ulicach, podobnie jak skute łańcuchami sznury niewolników. - Octavio zakręcił winem w kieliszku. - Tym, czego pospólstwo nie wie, jest ilość portali, które posiadają. Z Thai do enklaw. Takich, jak ta w naszej stolicy. – Octavio potarł dłonią podbródek. – Jeśli skorzystasz z nich, możesz być w Damarze, a może nawet w samej Vaasie, jutro. – Widząc, jak Ezymander drgnął na te słowa, don zachichotał cicho. – Oczywiście, wtedy będzie musiał polegać nie tylko na mnie, gdyż moje wpływy nie są, jakby nie patrzeć, nieograniczone. To, co Thai może zrobić z tobą, będzie twoim własnym ryzykiem.

Dopijając wino, Octavio poderwał się z krzesła.
Daj znać, kiedy podejmiesz decyzję. Wiesz, gdzie mnie znaleźć. Nie musisz się też spieszyć. – Odchodząc od stolika, wolną ręką don wykonał żartobliwy salut. Ezymandra dobiegły jego ostatnie, lekko kpiące słowa: – Oferta jest cały czas otwarta, niezależnie od tego, jak >długo< zajmie ci zdecydowanie się, jak chcesz podróżować.

Ezymander ukrył twarz w dłoniach.
- Thai... – mruknął do siebie, czując, jak to słowo osiada mu na ramionach ciężarem. Siedział tak bardzo długą chwilę, aż poczuł, że eliksir zaczyna słabnąć. Nie powinien podejmować decyzji na fali kaca po ślepowidzeniu. Bał się jednak, że już ją podjął.

***


KAMIENICA EZYMANDRA MURCIÉLAGO


Zwinięty w embrion na szezlongu, który raptem zdawał się diabelnie niewygodny, Ezymander bał się poruszyć. Przedawkował. Niewiele, ale jednak. Znowu.

Mdliło go i drżał jak w gorączce. Nie chciał, by wróciły torsje, w obecnej sytuacji przypominały piekielne katusze. Jego organizm zdawał się zupełnie rozsynchronizowany, jakby zmysły, spuszczone z postronków, postanowiły wkroczyć na pola wcześniej przez siebie niebadane. Powracając do stanu, w jakim tkwiły, nim mikstura wywróciła wszystko do góry nogami i zaburzyła naturalne funkcjonowanie, zdawały się otwarte na wszystkie bodźce, płynące z zewnątrz. Przypominało to eksperyment, który przeprowadzili z Cristóbalem parę lat temu, zanim stwierdzili, że eliksir ślepowidzenia daje najlepsze efekty i stosunkowo najmniej szkodzi Ezymandrowi. Spreparowany przez maga proszek, rozpuszczony w winie, doprowadził do totalnego pomieszania zmysłów, tak, że mężczyzna słyszał kolory, czuł zapach dźwięków i widział kontury zapachów. Czysty obłęd. Jak psychodeliczny sen narkomana. Nie do wytrzymania na dłuższą metę.

Przyzwyczajenie się do takiego naporu rzeczywistości przewyższało siły Murciélago, szybko zaniechali więc dalszych prób z owym proszkiem. Myślał jednak o nim zawsze, gdy moc ślepowidzenia spływała zeń wraz z potem. To, co odczuwał w tej chwili, nie umywało się wprawdzie do działania tamtego proszku, niemniej było równie nieprzyjemne.

Można by przypuszczać, że w końcu dostosuje się do efektów ubocznych. W zasadzie, zazwyczaj bywały łagodniejsze. Nadwrażliwość na dźwięki. Nie tyle bolesna, ile szarpiąca nerwy. Suchy, bolesny kaszel. Wrażenie drapania w płucach. Ból i ucisk w klatce piersiowej. Częściowo stępiony zmysł smaku. Paskudny gorzki posmak, którego nie sposób się pozbyć. Niekiedy pojawiały się też lekkie mdłości i ból głowy, ale te dość łatwo przychodziło mu ignorować.

Chyba że przedawkował. Jak dzisiaj. Organizm walczył z odkładającą się we krwi miksturą z godną podziwu determinacją, sprawiając, że mężczyzna czuł się parszywie. Naturalne, że w takim stanie nawet nie myślał o posyłaniu odpowiedzi don Shafferowi.

Wszelako wieczorem, gdy już poczuł się lepiej, posłał po Cristóbala.

***


TAMŻE


- Zwariowałeś. – Cristóbal Esteban Magnus pokręcił głową z niedowierzaniem. Jego przyjaciel od dawna miał nieco... zaburzoną psychikę, ale to, co właśnie wyłuszczył był magowi w prostych, niemal obojętnych słowach, ostatecznie utwierdziło czarodzieja w przekonaniu, że kalectwo, nadużywanie eliksiru, prowadzone przezeń interesy, a teraz na dokładkę zaginięcie bliźniaczej siostry przygniotły mężczyznę i definitywnie załamały i tak kruchą harmonię jego umysłu.

- Zupełnie oszalałeś. Postradałeś rozum. Sfiksowałeś. Zbzikowałeś. Znaczy, bez urazy, zawsze byłem zdania, że brak ci piątej klepki i masz nierówno pod sufitem, ale teraz, krótko mówiąc, po prostu ocipiałeś.

Ezymander pozwolił druhowi się wygadać. Słowotok był tradycyjnym sposobem Cristóbala na odreagowanie stresu i napięcia. Mag był wzburzony. Przechadzał się po gabinecie, a jego ciężkie kroki tłumił puszysty dywan. Szlachcic nie mógł tego widzieć, nie spożył bowiem więcej eliksiru, niemniej szedł o zakład z samym sobą, że zdenerwowany mężczyzna wymachuje rękami. To zresztą była jedna z cech rozpoznawczych Magnusa, nigdy nie wiedział, co zrobić z rękoma. Jakby tak naprawdę nie należały do niego i we wszystkim mu przeszkadzały.

Kamienica, niegdyś własność Andrade Cuco, zmieniła się w ciągu minionych lat diametralnie. Parter i pierwsze piętro, mieszczące La Galerię, urządzono wystawnie i ze smakiem. Nowoczesne i tradycyjne malarstwo, delikatne i kunsztowne rzeźby, niewielkie stoliki i wygodne fotele, przydające dyskretną, sprzyjającą rozmowom atmosferę wnętrzom. Drugie piętro jednakże, prywatne pokoje Ezymandra, przypominały surowe cele ascety. Gołe ściany, ciężkie kotary w oknach, jedynie niezbędne meble i naczynia. Praktycznie brak oświetlenia. Gabinet był jedynym pokojem, którego podłogę pokrywał kobierzec. Nie było tu biurka, Ezymander nie miałby z niego żadnego pożytku. Dwa wielkie fotele, a pomiędzy nimi duży hebanowy kufer z płaskim wiekiem, służący za stół. Kryształowa karafka i dwa kielichy, talerz z kilkoma rodzajami tapas – głównie oliwek. Nad kominem wymalowany herb Murciélago. Wielkie okno na przeciwległej ścianie.

Cristóbal zatrzymał się przed nim i wyjrzał na ulice i dachy Alaghôn, skąpane w blasku zachodzącego słońca. Westchnął. Westchnął drugi raz. Ezymander nie poruszył się w fotelu. Zapadł się w jego obite pluszem oparcie i bawił nerwowo monetą, śmigającą w jego palcach. Czekał. Wreszcie posłyszał głos maga.

- Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co może cię tam czekać? – Pytanie należało do tych retorycznych. W każdym razie Ezymander nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Cristóbal i tak by go nie słuchał. - Czerwoni Czarodzieje są niebezpieczni. Och, połowa opowiadanych historii o ich moralnej degeneracji, o nekromancji, zagrożeniu, kontroli umysłów et cetera jest wyssana z palca. Problem w tym, że druga połowa n i e j e s t – położył nacisk na ostatnie słowa. Gildia Magów była, delikatnie mówiąc, w stanie zimnej wojny z Thai, które dość agresywnie wciskało się w jej niszę. - Pomijam już fakt, że ci dranie oferują usługi i przedmioty magiczne w ilości i po cenach, do jakich gildia nie jest w stanie dobić i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie. Na twoim miejscu dobrze bym się zastanowił. Ezymandrze. Pomyśl tylko! Bez wsparcia będziesz całkowicie zdany na łaskę enklawy. Wszystko może się zdarzyć! Niewolnictwo. Drenaż mózgu. Geas posłuszeństwa. Dosłownie wszystko!

Niepokój wreszcie załamał mu głos i czarodziej umilkł. Ezymander posłyszał, jak przyjaciel opada ciężko na fotel. Wtedy w końcu zareagował. Pochylił się nieco ku przodowi i splótł dłonie, opierając łokcie na kolanach.
- Wiem. Wiem. – Głos miał lekko schrypnięty, zmęczony po kaszlu, który dopiero niedawno ustał. - Ale Erytrea zniknęła. Przeczucie podpowiada mi, że ona wciąż żyje, tylko jest w jakimś zupełnie niedostępnym miejscu. I im dłużej zwlekam, tym coraz mniejsze mam szansę, że ją odnajdę. A ja muszę ją odnaleźć, Crist. Po prostu muszę.
Milczeli, pozwalając ciszy wypełnić przestrzeń między nimi. Każdy pogrążył się w swoich myślach i wspomnieniach. Znali się od tak wielu lat i przyjaźnili już tak długo, że potrafili zrozumieć ukryte między słowami znaczenia.

Mag nie dawał jednak za wygraną i ponownie zagderał, tonem pełnym zdumienia i dezaprobaty:
- Ale żeby zastawić posiadłość...?
Murciélago wzruszył ramionami.
- Jakie ona będzie miała znaczenie, jeśli Erytrea nie wróci, a ja któregoś dnia rzeczywiście przesadzę z eliksirem i zakaszlę się na śmierć? – Starał się mówić obojętnie. Na samą myśl o Octavio Shafferze jednak czuł przypływ irytacji.
- Dlaczego jesteś taki uparty?
- To u nas rodzinne. Poznałeś przecież Eri.


Znów milczenie. Felipe pojawił się jak zjawa, ledwie zapadł zmrok i półmrok zaległ w pokoju. Bez słowa sługa dołożył drew do paleniska i rozpalił ogień. Jego promienie wesoło zamigotały, przyciągając wzrok czarodzieja. Ezymander, zwrócony plecami, pił wino, krzywiąc się lekko, smakowało bowiem ohydnie. Kamerdyner opuścił ich równie niepostrzeżenie, jak się pojawił.

- Tak czy siak – przerwał ciszę Magnus - wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. Jeśli tylko mogę jakoś pomóc...
- Wiem, przyjacielu. Dziękuję.


Czas płynął. Trzask polan w kominku i chlupot wina, nalewanego do kielichów, częstokroć były jedynymi dźwiękami w gabinecie. Wreszcie Cristóbal zapytał:
- To co zamierzasz, ostatecznie?
Ezymander podrapał się po brodzie. Opaska zaczynała go uwierać i cisnąć, najchętniej zdjąłby ją, ale nie chciał psuć apetytu rozmówcy.
- Rano porozmawiam z Santiago. Omówimy szczegóły, opracujemy dokumenty, ustalimy strategię. Dopiero po konsultacji z nim wyślę odpowiedź Shafferowi. Oczywiście, domyślasz się, jak ona brzmi. Będę chciał wyruszyć jak najszybciej. Najbliższe dni zejdą mi na przygotowaniach, w tym też będę potrzebował twojej pomocy. Przede wszystkim musisz przygotować odpowiednią ilość eliksiru.
Czarodziej skrzywił się, nie skomentował jednak.
- Udam się później do Murciélago, przekazać zarządcy polecenia i uprzedzić go... o pewnych szczególnych okolicznościach.
- Napięty grafik
-mruknął Cristóbal. -Powinieneś zatem położyć się teraz i odpocząć. Podam ci miksturę nasenną.
Ezymander pokręcił energicznie głową.
- Nie. Posiedzę jeszcze. Możesz zostać, jeśli nie masz nic do roboty. W zasadzie, może byłoby dobrze, gdybyś był świadkiem rozmowy z Santiago. A potem także przy podpisywaniu umowy z Shafferem. Chciałbym... No, wiesz. Żebyś miał tu oko na wszystko, gdy wyjadę. Żebyś dopilnował różnych spraw. Przede wszystkim, żeby posiadłość nie podupadła w rękach Shaffera.
Magnus patrzył na przyjaciela w osłupieniu. Przypomniawszy sobie, że ów nie zobaczy jego miny, dodał na głos:
- Ja. Mam dopilnować. Różnych spraw. – Nie zabrzmiało to szczególnie mądrze.
- A komu innemu miałbym tu zaufać?

Ogień trzaskał na kominku. Cienie, rzucane przez jego światło, tańczyły po nagich ścianach, wykrzywiając się groteskowo. Milczeli.
 
__________________
"Umysł ludzki bardziej jest wszechświatem niż sam wszechświat".
[John Fowles, Mag]
Suarrilk jest offline