Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-09-2010, 22:30   #5
Wellin
 
Reputacja: 1 Wellin ma wyłączoną reputację
Vaasa. Zapomniane Miasto. Zima.



Ulice ciągnęły się w nieskończoność, choć była to zapewne kwestia zmęczenia i niecierpliwości.

Araia uniosła wzrok w górę, powyżej poziomu ulic, usiłując wypatrzyć wieżę strażniczą. Po chwili pośpiesznie opuściła wzrok.

W mieście nie należało zbyt długo patrzeć w nieistniejące niebo. Nauczyła się tego już w pierwszych dniach. Kiedy patrzyło się zbyt długo, pusta, bezkształtna przestrzeń zdawała się otwierać, wciągać, wsysać w bezdenną otchłań. Wszystko inne stawało się niewyraźne, zamglone. Wpatrywanie się w nicość przyprawiało o zawrót głowy i nieodparte, przerażające wrażenie, że tam właśnie, w niebie, jest dół. Że za chwilę ziemia pod nogami przestanie być ziemią, a stanie się stropem. A wszystko upadnie wirując...

Półelfka zatrzymała się na chwilę, opierając dłoń o drzewo. Zawroty głowy były zapewne konsekwencją gorączki. Wolała nie myśleć o tym, że miasto może naprawdę rozpadać się dookoła nich.

Tak, jednak gorączka – zdecydowała po chwili.

„Dość odpoczynku”, zabrzmiał dobiegający z przeszłości zwodniczo miękki głos instruktora sztuki miecza. Wiekowego elfa o mądrych oczach. Te oczy i głos zapamiętała najlepiej.

Odrywając się od drzewa ruszyła w stronę miejsca, w którym rozmyte w białej, drgającej nierealności widniały wieże bram.


***


Ulica. Skrzyżowanie. Ulica.

Dom.

Drzewo.

Potykając się krok za krokiem. Ceadmon milczał. Była mu za to wdzięczna.

W ciągu ostatnich tygodni spędziła wiele samotnych godzin szukając krawędzi. Dowodu. Miejsca, w którym miasto kończy się definitywnie. I jak w koszmarze, z którego nie ma wyjścia, nie zdołała.

Ulica, ulica, ulica. Drzewa, kwiaty.

Próbowała obejrzeć to z wysokości, wspinając się na wieże. Puste pomieszczenia budynków straszyły nagimi ścianami, ale wyglądając z centralnych wież, udało się zobaczyć mury miasta. Szara nicość przykrywała je częściowo, jednak były widoczne. Raz nawet zobaczyła otaczające miasto lasy i pola.

Raz.

Ujrzawszy bramy, szła ulicami, dokładnie odtwarzając powierzoną pamięci trasę. I nigdy, nigdy nie potrafiła do nich dojść.

Ulica, ulica, ulica, ulica...

To było tak, jakby miasto zamknęło się w sobie, otorbiło, zwinęło w spiralę, z której nie ma wyjścia. Idąc, błądziła zawsze i zawsze trafiała z powrotem tam skąd zaczynała – z centrum, ze schodów w górę, na bagna, do Klausa, błota, zimna i pijawek w wodzie. Z obozowiska i miejsca gdzie stał kamienny posąg. Bramy nie istniały.

Kolejne potknięcie. „Gdy wojownik nie może utrzymać się na nogach, powinien leżeć w łóżku. Na polu walki nie przyda się nikomu.” Głos instruktora wydobył się z pamięci karcącym zaleceniem. Prawie widziała jego oczy i pochylającą się nad nią, smukłą sylwetkę.

Siadła na ławce.

Jeszcze kawałek. Byli na placu. W miejscu którego nie widać było z wież. Z tyłu stała martwa fontanna, która powinna szemrać pluskającą wodą. W centrum posąg elfiej kobiety. Zarosły pnączem. Ławki, finezyjne kwietne kształty siedzeń wytłoczone z nieustępliwego, chłodnego metalu.

Chłodnego. Chłód. Gorączka wzbierała jak fala, zaćmiewając myśli, szarpiąc je, rwąc na kawałki, pozostawiając pourywane wstążki, fragmenty skojarzeń rozwiewane wiatrem.

Fontanna. Prawie jak w domu.

Prawie jak w domu...

Pamiętała z domu podobną fontannę. Podobne ławki i podobny posąg. Po raz ostatni. Potrzaskane, porozbijane. Okrwawione. Oraz ciała. Takie jak to, broczące posoką pod krzewem.

Przyłożyła dłoń do rozpalonego czoła, mrugając. Przeszłość... wydarzyła się dawno. I było potrzeby do niej wracać. A już zwłaszcza nie teraz.

Ceadmon stał obok, patrząc. Nie potrafiła odczytać wyrazu jego oczu.

- Już niedaleko – rzuciła, wstając tak energicznie jak tylko zdołała. Świat zachybotał się niepewnie.

Wyszli z placu, ulicą przeciwległą do tej, z której weszli usiłując oddalić się od centrum. Wyraz cierpkiego rozbawienia przemknął po twarzy Arai. Wiedziała co zobaczą ze chwilę. Rozpoznawała miejsce, rzeźby i dąb rozpościerający rozłożyste konary. Byli na miejscu.

W perspektywie ulicy, przed nimi, ledwie widoczne na tle nierzeczywistego nieba widniały centralne wieże miasta.


***


Ceadmon obserwował wspinającą się po stromych schodach Araię. Dłonie zaciśnięte na poręczy, powoli, ostrożnie stawiane kroki, zaciśnięte usta i płonące gorączką oczy. Ruchy nie dość płynne, kroki nie dość lekkie, wzrok nie dość jasny. Księżyc przesłonięty gęstymi chmurami. Przygasły, znużony, wypalający się od środka w nów.

Może potrzebowała pomocy. Na pewno jej nie chciała.
On nie mógł zmusić się by jej udzielić.

Elf zacisnął zęby. Byli na trzecim piętrze budynku podobnego do setki innych w tym miejscu, obrabowanego z elfiej indywidualności, pozbawionego jasności jaką daje obecność istot nazywających miejsce swoim domem. Ściany przytłaczały szarością kamienia. Korytarze przygnębiały pustką podłóg, nisz na kwiaty. Brakiem wszystkiego co osobiste.

- To tutaj... – jej głos był zachrypnięty, przerywany ciężkim oddechem. Sama półelfka opierała się o ścianę korytarza. Zbyt słaba, by stanąć prosto, zbyt dumna by usiąść, bądź poprosić o wsparcie. Którego on nie udzieli. Nie.

- Te drzwi – dodała, wbijając w niego spojrzenie. – Wejdź. Popatrz. Zrozum. – W ostatnim słowie kryło się coś więcej, coś co smakowało niepokojem i nadzieją. Nie odwraciła wzroku.

- Dobrze więc, półkrwista. – Jego głos był twardy, bezlitosny. – Zobaczę.

Otworzył drzwi.

W twarz uderzyło go słońce.



VILHON REACH, TURMISH, ALAGHÔRN. JESIEŃ, MIESZKANIE SANTIAGO.




Dominik Santiago był człowiekiem wielce obrotnym. Postury mężnej, twarzy nalanej i czerwieniejącej łatwo, dłoniach dużych, kościstych prezentował się nieomal jak drab do bitki, wypitki, hulanki i wszelkiego rozgardiaszu chętny.

Gdyby nie kalenica, która za młodych lat, spadając stopę mu utrąciła, a resztę nogi aż do kolana prawie uczyniła niezdatnym do użytku, dalej pewnie tułałby się świecie jako szpada najemna. Miast tego utrzymywał się z niewielkiej pensyjki od Dona Christopha za zasługi dawne i dawaniu porad prawnych, które może i nie były zanadto uczone, jednak przemyślane zawsze, przebiegłe i trafiające w sedno. Był bowiem Dominik dobrym sędzią charakterów.

Jedną wadę, która z lat młodzieńczych mu pozostała, a której pomimo wysiłków największych nie mógł z siebie wyplenić, był gniew, raptowny i niepohamowany. Sprowokowanemu, krew uderzała do twarzy, aż żyła nad lewą jego skronią zaczynała pulsować. Zaciskał też i rozwierał pięści, jakby chciał uchwycić kogo i na strzępy rozedrzeć. A i w istocie tak właśnie było.

- Czyli ja dobrze rozumiem... – Santiago dyszał przez zaciśnięte zęby i zaciśnięte wargi na twarzy podobny kolorem do buraka - ...że na wojaże się wybierasz, siostrę ratować, majątek cały zostawiając bez opieki, pod cudzą władzą? Tak?

- Tak. – Panicz Ezymander był chłodny, opanowany i lakoniczny. I zdecydowany. Dominik znał ród Murciélago, a Ezymander był teraz niezmiernie podobny do starego pana. Gdy ten miał taki wyraz twarzy, ni ogień, ni lód, ni ruina, czy nawet utrata reputacji nie były w stanie odwieść go od powziętego zamiaru.

- Głupiec! – Santiago wyprostował się na pełną wysokość, czego Ezymander nijak przecie zobaczyć nie mógł, chwycił za drewniany kufel na piwo, stojący na drewnianym stole opodal zebranego zbioru podatków Turmishu, i wychylił jednych haustem. Następnie cisnął nim o ścianę, czując, że inaczej meble zacznie przestawiać. Co mu się zresztą nieraz zdarzało.

Ze ściany posypały się drzazgi.

- Co za głupota! – Dominik chodził po pokoju, wściekle waląc drewnianą nogą w podłogę. Pieklił się przy tym mocno, głos podnosząc, krzesła kopiąc i – Ufasz ty temu młodemu Shafferowi? E? Jasne, że nie ufasz! Za to pchasz się na stracenie, w ruinę, w zatracenie. Ślepiec, a na lądy obce iść chce! Zabierzesz ty choć ze sobą kogo? Oczywiście, że nie! Dureń przeklęty! – Po tych słowach przyłożył Dominik w ścianę solidnie. Zatrzymał się na tem po części uspokojony, oglądając pokrwawione kłykcie, jakby pierwszy raz w życiu je widział.

- Raz się żyje, Santiago. Raz. A życie kiedyś się skończy. – Ezymander kierował w stronę prawnika ślepe spojrzenie przepaski. – Gdy to się stanie, chcę patrzeć śmierci w oczy jak mężczyzna, dumny ze swych działań, a nie jak tchórz, kryjący się po kątach. – Głos panicza był twardy, pełen determinacji i przekonania. – Jadę. – Ton głosu był niemożliwy do pomylenia. Nieodwołalny.

- Jedziesz. – Dominik otarł pot z twarzy połą rękawa. Czerwienie ustępowały z jego policzków, pozostawiając normalny, cielisty kolor nakrapiany starymi śladami po ospie. – Ano, jedziesz. – Dodał już spokojnie. – Muszę się napić. – Zakończył.

Nie minęła długa chwila i przed parą rozmówców stanęły kufle wyciągnięte z regału pod ścianą i napełnione dobrym (choć drogim) piwem z Nonthal.

- Co więc radzisz Santiago. Jak zabezpieczyć się przed donem? – Ezymander sączył piwo powoli. Próba dotrzymania kroku prawnikowi skazana była z góry na sromotną porażkę. Santiago, choć nie był piwoszem i potrafił zachować umiar, przez lata wypracował zaiste żelazny żołądek, zdolny pomieścić nieomal połowę piwnej beczułki przechowując trunek tak bezpiecznie, iż ten nie uderzał do głowy.

- Młody Shaffer to furda. Panicz inteligentny, prawda, ale niedoświadczony. I do ryzyka nieskłonny. Jeśli rzecz uczynisz publiczną, lub powiesz choć kilku znajomym tak, by Shaffer o tym wiedział, zdradzić cię nie powinien. Choć to też rzut monetą. – Dominik walnął pustym kuflem o stół. – Z Thai trudniejsza będzie przeprawa.

Ezymander milczał. Dominik długą chwilę mierzył go spojrzeniem. W końcu zmełł w ustach przekleństwo, rozparł się wygodnie na krześle i zaczął mówić bębniąc palcami o blat, co u niego znakiem było, że skupia się wielce na rzeczy.

- Od łatwiejszego zacznę. Jeśli chodzi o Dona, z większą pewnością radę mogę udzielić, bo znana to osoba. I powiem jedno: wróć z wojaży. I to wróć szybko.

- Takie mam plany. - Ezymander odpowiedział spokojnie.

– Ha! W to akurat nie wątpię! - Prychnął - To z podążaniem za planem problem mieć możesz. Rozmawiajmy jednak o tym, co za sobą zostawisz. - Dominik potarł kułakiem policzek. - Jakżeby się nie zabezpieczał, jakie byś zapory na jego drodze stawiał, nie na wiele się to zda, gdy za zmarłego cię uznają. To przede wszystkim zapewnić sobie musisz, by ludzie wiedzieli, że żyjesz. Jeśli pan w trumnie leży, dobra do wzięcia są, takoż i tytuły. A że testament został... to kogo to obchodzi, jak krewnych nie ma?

Dominik zmierzył Ezymandra trzeźwym spojrzeniem.

- Mówią, że prawo jak skała jest, twarde i nieugięte. I łatwo się o nie roztrzaskać można. Ja powiadam, że dla możnych prawo bardziej wierzbę przypomina. Pchniesz, to się ugnie. Postarasz się, do gałąź w precel zwiążesz. A Don do możnych należy, na twoje nieszczęście. Nie na przepisy prawa patrzeć musisz, bo wiele to nie da. Pomóc może, ale zwycięstwa ci nie przysporzy. Dbaj o plotki raczej. Ważne to, co docierać będzie do uszu adwersarza.

Wrócił do bębnienia.

- Thai. Mmmm. – zamruczał pod nosem. - Nic pewnego człowiek zwykły o nich nie wie. Tyle tylko, że handlarze dobrzy, towary z krajów dalekich sprowadzający. Ceny dobre, choć strach niektórym do ich enklawy iść, a nawet tego co sprzedają dłonią dotknąć. Ale lat już upłynęło kilka, od kiedy pojawili się w mieście, to i strach opaść zdążył.

Bębnił przez chwilę zamyślony.

- Jakby kto znał hulaków i szubrawców wszelkiej proweniencji i z nimi o Thai rozmawiać zaczął, dowie się zapewne, że mir niemały Thai w mieście posiada. Dobrze ich tam znają. I nie bez powodów. Wieść krąży, że Arcymag enklaw – bo tak ichni tytuł się na nasz język przekłada - zna się dobrze ze Szkarłatnym, odkąd ten rządzić złodziejami i mordercami zaczął. Wiary temu dawać nie chcę, ale tłumaczyłoby to wiele. Cóż powiedzieć. W paszczę lwa idziesz. I to bezbronnie, bo na prawo nie licz, gdy chcesz przez portale przejść. I gotów bym założyć się o moją drugą nogę, że jawnie do enklawy wejść ci nie pozwolą, gdy przez portal będziesz chciał przejść. Bo gdy szlachcic znika, jakby rozpłynął się w powietrzu, wiele rabanu o to narobić można. A Thai czego im na honorze nie staje, tego w rozumie im nie brakuje. Tfu - Dominik splunął do cynowej spluwaczki. Otarł dłonią usta i wrócił do bębnienia. - Trudny problem. – westchnął – Prawo za nic mają. Zbrojnego ramienia się nie boją. Ha! To właśnie pytanie zadać trzeba – co ich strachem napawa? Thai nie znam, ale Alaghon rozumiem. Zastanowić się trzeba co szkodzić im będzie.

- Plotki? Nie, nie sądzę. Skoro mają tak silną pozycję, trudno zagrozić ich interesom. - Ezymander sam zrezygnował z tego pomysłu. Skrzywił się i dalej myślał na głos, jakby Dominika wcale tam nie było. - Szantaż też pewnie leży tu w granicach karkołomnego wyczynu wobec kogoś, kto pogardza resztą świata i opinią publiczną. A obrócenie przeciw nim mieszkańców Alaghon, o ile w ogóle udałoby się tych ostatnich do tego nakłonić, mogłoby tylko zaszkodzić mojej sprawie.

- Za szybko do przodu idziesz, młodzieńcze. - Dominik uśmiechnął się pod nosem. - Takie sprawy krok po kroku rozważać trzeba. Wpierw, co szkodzić im może. Dalej, czego boją się i pragną czego. A na koniec jak groźbę tą, bądź zachętę w czyn i słowa ubrać. Powiem ci ja, jak ja bym zabrał się za Thai zniszczenie, gdybym wendettę im wypowiedział krwawą. Gdyby mi córkę zabili na ten przykład. - Dominik bębnienie przerwał, wyprostował się. - Na początek tuzin krzykaczy bym wynajął zaufanych, odpowiednie słowa w ich usta wkładając. Następnie zwłoki bym sprokurował wągrami i plamami chorobowymi przyprawione, bo nic tak wyobraźni tłumu nie porusza jak wieść o zarazie morowej z dalekich krajów przez obcych przywleczonej. Gwardzistów bym podkupił i medyka. I na dzień targowy czekał! - Dominik poderwał się na nogi, rękę mimochodem na rapierze oparł i do okna podszedł, zacietrzewiony samą możliwością.

- Zniszczyłbym ja ich! - warknął zmienionym głosem wspominając młode dni i dawne krzywdy - Imaginuj to sobie paniczu! Targ, tłok, ludzi mrowie. A spod sterty śmieci zwłoki wyglądają. Ktoś krzyczy, że zaraza, bo wrzody czerwone na skórze. Gwardziści podkupieni, rumorem zwabieni podchodzą, pytają kto zacz. Krzykacz podkupiony, mówi o Thai. Gwardziści o kwarantannie i pomorze w trupach żywych wylęgłym. Tyle wystarczy by gawiedź rozpierzchła się. Ciężko musieliby się Thaiskie szumowiny tłumaczyć i mało klientów mieliby przez najbliższe miesiące! A jeśli dalej w tym garze piekielnym gotować, o każdy katar Thai oskarżać, to niewiele protektorów enklawa znajdzie. Oj niewiele! A wrogowie ichni wśród możnych postarają się, aby z Alaghon się wynieśli. Nietrudne to nawet będzie, odizolują ich całkiem, klientów nie wpuszczą. Na nic zda im się wyjęcie spod praw, jeśli siedzieć w swojej enklawie będą jak w więzieniu. Ni klientów, ni kupców, może nawet i żywności! Z głodu zdechną jak psy, murem własnym od żywności oddzieleni!

Przerwał na długą chwilę, zatrzymał się, widząc, że za daleko się zapędził. Odchrząknął.
– Znaczy się, tak bym zrobił, gdyby córkę mi moją ubili. - Opadł ciężko na fotel. - To jest dla Thai groźba. Realna. Tego się bać powinni. Tego, oraz zmowy możnych ich wrogów, którzy opowieści takie podsycać będą. To pierwszy punkt, od którego w rozważaniach wyjść winieneś. – Dominik sięgnął po kufel raz jeszcze.

- Doskonale. A teraz zechciej wyjaśnić, w jaki sposób, twym zdaniem, fakt, że będą zaszczuci, wpłynie na moją potrzebę przejścia przez portal? To raz. Dwa, to będzie dość żmudny proces, a mnie zależy na czasie. Wiem, co zaraz powiesz. - Uniósł rękę. - Że moja gorąca głowa zaprowadzi mnie prosto w objęcia Thanatosa, a ród Murciélago i jego posiadłość do upadku. Czy coś w tym stylu. - Ręka machnęła niecierpliwie. - Wiem, że to, co mówisz, jest rozsądne. Ale myśl, że być może jest ranna albo... a my tu siedzimy i gawędzimy, doprowadza mnie do szału. - Ostatnie słowa były gniewne. Wprawdzie to Dominik przez całą rozmowę ineustannie był w ruchu, lecz Ezymander siedział wyraźnie spięty, a mięśnie jego szczęki napinały się pod lekkim zarostem, ilekroć zgrzytał zębami. Jego wcześniejszy spokój wyraźnie był na wyczerpaniu.

- To ostatnie zrozumieć mogę. - Dominik skinął głową - Bogowie świadkiem, za młodych lat problem miałem z zachowaniem rozsądku gdy krew zaczynała grać. - westchnął ciężko - Do rzeczy więc. To jakie argumenty u Thaiczyków wyciągać będziesz od ciebie zależy. Nie muszą bynajmniej być to sprawy prawdziwe. Przykład dam, który choć nie najlepszy może, słowa moje zilustrować winien. Idziesz do nich i bacząc by wprost tego nie powiedzieć sugerujesz, że jest w Alaghon spisek przeciwko Thai zawiązany, by baczyli by nikt o zarazach w jednym zdaniu z narodem ichnim nie mówił. Nazwisk nie wyjawiasz, a jeśli już jakieś wspominasz, to zbyt możne by Thai otwarcie przeciwko nim chciało wystąpić. Że przez kryształy widzące magowie przez ciebie wynajęci z magami z Vaasy stolicy się znają, wiadomość przesłać mogąc. Że magię niewolniczą na ciebie rzuconą sprawdzą. Że głową rodu starego jesteś, a sojusznik z nazwiskiem znanem w Alaghon przyda im się wielce. - Przerwał na chwilę, łyk wina upił i gościowi dolał. - Wiele możesz mówić. Wiele argumentów podnosić. Ale by mówić i wybór mieć w mowie, adwersarza zrozumieć musisz! - Pokręcił głową - Czekać ci nie doradzam. Ba, prośby o zwłokę i tak nie posłuchasz, jakkolwiek by przydatna nie była. Ale na bogów wszelakich, pomyśl dobrze, nim tam pójdziesz!
 
Wellin jest offline