Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-09-2010, 01:19   #2
Alaron Elessedil
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Nilfgaard, Nazair, Torien niedaleko Schodów Marandalu:


Teddevelien:

Promienie słoneczne kaskadami spływały na ziemię, topiąc miasto w letnim skwarze.
Każdy mieszkaniec południa zdążył już przywyknąć do upałów, lecz podróżnym szczególnie dawał się we znaki.
Sierpniowe słońce wędrujące po nieboskłonie wyraźnie oraz ledwo dostrzegalnie różniło się od lipcowego.
Krótsze dnie. Gwiazda dzienna nawet w zenicie spoczywająca w mniejszej odległości od horyzontu, zupełnie jakby nie miała siły, by w glorii chwały wspiąć się na sam szczyt. A zasługiwało na to. Było przecież dawcą dnia, życia, obiektem kultu ludzi południa.

Ciepła noc była dla Teddeveliena porą bardziej sprzyjającą aktywności ze względu na niższą temperaturę otoczenia.
Tyczyło się to większości godzin, gdy księżyc obejmował niebo w swe panowanie, lecz tym razem ciemna pora doby była gorąca.

Polowanie na czarodzieja, odebranie ofiary przez wiedźmina i przejęcie medalionu w kształcie ptasiego skrzydła.
Praca nie zawsze przynosiła wymierne korzyści, pieniędzy coraz mniej, a zjeść i odpocząć było trzeba.

W pewnej odległości za zakrętem znajdowała się karczma, gdzie Ted wynajmował pokój od dwóch dni.
Była tak blisko, iż bez większych problemów dało się odczytać szyld. Pod godłem oberży przedstawiającym świnię z jabłkiem w pysku, znajdowała się nazwa "Pod Uwalonym Świniakiem".

Było to miejsce nie odznaczające się wysokim luksusem, ale dzięki temu oferowała przystępne ceny zarówno jadła, jak i noclegu.
Samo pomieszczenie główne można było porównać do specjalności szefa kuchni - przesolonego, wodnistego rosołu z kilkoma kroplami tłuszczu.

Nawet za dnia nie było tam zbyt jasno ze względu na niedogodne położenie. Budynek był przytulony do swoich dwóch sąsiadów, domu mieszkalnego oraz sklepu zielarskiego.
Złośliwi wychwalali bystrość umysłu miejscowego zielarza, który, według nich, wiedział gdzie otworzyć swą działalność, pomnażając zyski.

Jedyne okna, którymi poszczycić się może "Pod Uwalonym Świniakiem", wychodziły na północ tam też znajdowało się wejście, które pokonał ćwierćelf.

Łysawy oberżysta jedynie popatrzył znudzonym wzrokiem znad szynkwasu, po czym powrócił do obserwowania siedzących klientów.
Zupełnie inaczej zachowywała się kelnerka, niczego sobie kobieta. Trwająca jedynie chwilę wnikliwa obserwacja poprzedziła szeroki uśmiech oraz podejście do klienta.

-W czym mogę pomóc?-zapytała, kołysząc się na stopach.

-Papcio chce z tobą rozmawiać-dodała nieco ciszej.
Było to zakończenie rozmowy. Jakiś moczymorda ponownie zamówił kufel piwa.

Kelnerka nie musiała wyjaśniać kim jest jej "papcio". Każdy w okolicy wiedział, iż właściciel tegoż przybytku, jak każdy szanujący się karczmarz, musiał mieć córkę.
Po dorośnięciu, argumentem lub siłą, skłaniał do przejęcia zaszczytnej funkcji kelnerki, by przyszły mąż mógł w przyszłości przejąć jego funkcję.
Wtedy cały cykl rozpoczyna się od początku.

Teddevelien spokojnym krokiem skierował się ku ladzie, jednakże wzrok mężczyzny za nią spoczął na ćwierćelfie dopiero wtedy, gdy ten mógł dosięgnąć blatu czubkami palców dłoni.

-Ja tam nic nie wiem-rozpoczął wyraźną sugestią zadającą kłam swym własnym słowom.

-A może tylko nie pamiętam? Jeśli, szlachetny panie, wspomożecie mój mały interesik pięcioma florenami to przypomnę sobie informację niezwykle ważną dla twojej osoby, szlachetny panie.
Za dziesięć floreników przypomnę sobie jeszcze więcej, a za piętnaście pomogę rozwiązać problem
-powiedział jakby od niechcenia.

-Tylko ani słóweńka o tym co powiedziałem lub powiem, mój szlachetny panie. Mam wielu świadków, że wogóle z tobą nie rozmawiałem, szlachetny panie-skłonił głowę, wpatrując się w gościa.


Stoki, okolice Riedbrune:


Kocur:

Rozstanie ze znajomym wiedźminem było i minęło. Kończyło tydzień wspólnych popijaw równie przyjemnych co kosztownych.

Wspólnie spędzony czas, miast przynieść dodatkowe fundusze ze schwytania gryfa dla sir Edwarda Montereya, uszczuplił zasoby sakiewek obu mężczyzn.
Należało w miarę szybko znaleźć pracę. Najlepiej tam, gdzie proponują godziwy zarobek.

Jak do tej pory nie było się z czego cieszyć. Na trasie do Riedbrune, pomimo przejścia przez małe miasteczko, nie było żadnego zlecenia.
No, może jedno.
Właściciel schroniska dla psów zaproponował posadę tresera. Umyślił sobie, by otworzyć arenę, gdzie jego podopieczni prezentowaliby swe niezwykłe umiejętności.

Zaprezentował Kocurowi swą kolekcję, wychwalając mrowie zalet od szybkości do inteligencji przez towarzyskość.
Być może byłaby to dobra praca, zapewniająca stałe dochody, a co za tym idzie spokój ducha o chleb na wieczerzę jeszcze tego samego dnia, gdyby nie niechęć jaką psy prezentowały do kandydata na przyszłego tresera.

Luchs natychmiast zorientował się, że prędzej zagryzłyby właściciela niż posłuchałyby swego "nauczyciela".
Nie miało to najmniejszego sensu.

Spotkał też kilku ludzi, twierdzących, iż jeszcze dwa dni wcześniej praca by się znalazła. Niestety wcześniej zgłosili się inni najemnicy.
Nikt nie potrzebował wiedzy maga ani jego umiejętności.

Nie był to łatwy, a raczej pechowy czas.

Kolejny cel na szlaku był nieco większym miastem. To zwiększało szansę zdobycia zlecenia. Być może tam brak szczęścia odejdzie odegnany żelaznymi prawami rachunku prawdopodobieństwa.

Na domiar złego słońce wspinające się na sam szczyt nieba zalewało ukropem ubite trakty. Jedynie od czasu do czasu zbawczy cień padł na podłoże, gdzie wrażliwa na promieniowanie roślinność przycupnęła z niemalże namacalną radością.

Nagle zza zakrętu wyskoczył chudy chłop pędzący ile sił w nogach. Wyglądał jakby od dłuższego czasu przed kimś uciekał. Potykał się co chwila, nie zamierzając zwolnić.
Kocur był przekonany, iż mężczyzna jedynie śmignie koło niego i więcej go nie zobaczy.

Silne uderzenie zmusiło do postawienia kilku kroków w tył z obciążeniem w postaci uczepionego chłopa z przerażonym wyrazem twarzy połączonym z jakimś dziwnym grymasem.
Ból.

Nagle upadł na ziemię. Dopiero wtedy dało się zauważyć rozszerzającą się, czerwoną plamę na plecach.

-Ahoj, podróżniku!-roześmiał się brzozowaty mężczyzna. Wysoki, acz bardzo szczupły osobnik dokonywał ostatnich poprawek w umieszczeniu kuszy na plecach.

-Złodziej. Ukradł mi sakiewkę-wyjaśnił tuż przed przeszukaniem trupa.

-Musiał ją gdzieś wyrzucić... Erbior Jenlicz-przedstawił się po powstaniu, wyciągając rękę w kierunku Kocura.


Nilfgaard, granica Wettiny z Nazairem:


Fillinten:

Wyrzucenie przez Ilonę musiało być dotkliwe dla trzynastolatka.
Ludzie bliscy, jedyna rodzina jaką miał znika w jednej chwili, przestaje istnieć dla samotnego chłopca.
W pewnym sensie tego typu odrzucenie boli jeszcze bardziej niż śmierć. Drugie wyraża się w pełnym żalu po stracie.
Choć niewielu jest w stanie to przyznać, czasem bywa to lepsze niż odtrącenie.
Odepchnięcie przez osoby tak bliskie jest szczególnie dotkliwe ze względu na świadome wyrzucenie z umysłów oraz serc. Uderza to szczególnie we wrażliwe umysły.

Samotny, bezbronny trzynastolatek to idealny cel dla potworów, mordujących bez najmniejszego zastanowienia. Najmniejszy to problem.
Bestialstwo ludzi i Wiewiórek często jest w stanie przerazić zatwardziałych weteranów po wojennych doświadczeniach.

Ledwie przed trzema laty otwarta, przez Ilonę, rana, zdążyła się już zasklepić.
Każda matka w tamtej sytuacji uspokajałaby swoją pociechę, lecz Fillinten nie miał matki ani pocieszenia. Fałszywego, lecz niosącego ulgę.

Większość pocieszeń byłaby fałszem lub półprawdą przyobleczoną w kłam, ponieważ jedyny pozytywny aspekt sytuacji polegał na przetrwaniu wszystkich nocy.
Rewers sytuacji nie był wesoły.

Jeszcze tylko połowa dnia do kolejnej nocy.

Fillinten nie bardzo wiedział gdzie idzie, ale szedł przed siebie. Bo i gdzie miał iść, nie wiedząc nawet gdzie jest najbliższe miasto?

-Heeej! Poczekaj!-usłyszał dziewczęcy krzyk za swoimi plecami.
Była to biegnąca ku niemu, na oko, osiemnastolatka. Kasztanowe włosy powiewały za jej plecami, gdy nagle zatrzymała się w pewnej odległości od ciebie.

-Oh! Przepraszam... Wzięłam cię za mojego braciszka. Z daleka jest bardzo podobny do ciebie. Widziałeś może kogoś?-zapytała, zmniejszając odległość między nimi.

-Tak w ogóle to mam na imię Margareth. A ty jak się nazywasz?


Morze Północne, wody terytorialne Cidaris:


Tilyel:

Elfkę ze snu wybudziło gwałtowne łomotanie w drzwi kajuty kapitańskiej.

-Kapitanie! Kapitanie! Taka kurwa jego mać się stała!-wrzasnął pirat, nie przestając walić.

Nagle Tilyel otworzyła drzwi. Było to coś wykraczającego poza spodziewana wersję wydarzeń.
Mężczyzna spojrzał ze szczerym zdziwieniem na osobę stojącą przed nim. Nagle otrząsnął się.

-Kapitanie... Dobrze się czujesz? Tak jest! Nie moja, kurwa moja mać sprawa!-poprawił się szybko, jakby spodziewał się zgubić kilka zębów z powodu twardej, kapitańskiej piąchy.

-Proszę za mną-dodał, wyparowując z kajuty.
Elfka nie miała wielkiego wyboru, więc poszła pod iluzoryczną postacią króla statku prosto na pokład.
Tam czekała na nią mała grupa marynarzy, mogący pozwolić sobie na chwilę przerwy w pracy z powodu owej zaistniałej sytuacji.

Reszta pracowała w pocie czoła, starając się utrzymać statek na kursie, na przekór wzmagającemu się wiatrowi.
Reszta, pomijając dwóch majtków, starających się zabić szczura łomem. Gryzoń za każdym razem okazywał się sprytniejszy, przez co chłodny metal za każdym razem trafiał w deski pokładu, wyszczerbiając je.

Nagle mały przeciwnik rzucił się mężczyznę z łomem, przypominającego w tej chwili wiatrak.
Jego ręka była wszędzie, byleby tylko odpędzić niechcianego szkodnika.

-Patrz jaka franca!-odezwał się, gdy natarcie zostało odepchnięte.
Nagle drugi z z całej siły kopnął zwierzę. Rozległ się trzask łamanych kostek.
Zwierze więcej już się nie podniosło. Nie żyło.
Tego było jednak za mało. Mały sznureczek w rękach draba natychmiast zmienił się w dwie pętelki.
Jedna została zaczepiona o sęk, druga zacisnęła się na szyi małego truchła.

W całym okropieństwie przywodziło to na myśl szczególnie paskudny talizman dla statku...

-Kapitanie... To szczur-odezwał się któryś z piratów, odciągając uwagę Tilyel od gryzonia.
Załoga statku prowadziła swego dowódcę prosto pod pokład, do części więziennej, gdzie zastała wszystko dokładnie tak, jak to zostawiła.
Oprócz jednego elementu... ciało było odsłonięte.

-Kapitanie, przysięgam na grób mojej babki, tego tutaj nie było! Jondrej może potwierdzić... i Martus też... no i Olgier... też Liczej! Wszyscy żeśmy tego nie widzieliśmy, jak kurwa wasza, kapitańska mać, moją babunię kocham!
I do tego nie ma tej Elfiej suki!
-zrelacjonował ten sam pirat, który łomotał do jej kajuty.

-Kapitanie, dobrze się pan czujesz?-zapytał jeden z nich.

Faktycznie, Elfka nie czuła się zbyt dobrze. Jeśli się nad tym zastanowić to raczej bardzo niedobrze.
W miarę ciche, do tej pory, mdłości, przybierały na sile tak, jak wzmagał się wiatr. I fale.

Statkiem kołysało coraz mocniej, a niedoświadczona Elfka zaczynała mieć problemy z równowagą.
Nic dziwnego, że kamraci kapitana tak bardzo dopytywali się o samopoczucie najważniejszej osoby na statku, skoro wykazywała pierwsze oznaki choroby morskiej i chwiejnie poruszała się na pokładzie.

Wilk morski będący szczurem lądowym?


Nilfgaard, Ebbing, wyspy przybrzeżne, Szkoła Kota:


Brego, Galen:

Zimy na tak głębokim południu słynęły ze swej łagodności, sprowadzającej się jedynie do obniżenia temperatury, która i tak nie schodziła poniżej dziesięciu stopni.
Tym razem również nie zaskoczyła swą surowością ani długością.

Jej zakończenie zwiastowało rychłe rozstania. Wiedźmini rozchodzili się na szlak, lecz tym razem dwójka z nich została z Urselem oraz Ailaną z Olenveerdu.
W Szkole Kota spędzili nie tylko zimę, ale również całą wiosnę oraz sporą część lata.

-Nie mogę dłużej dotrzymywać wam towarzystwa. Muszę, tak jak inni, zarobić na możliwość przezimowania. Wam również to polecam-powiedział, stojąc w drzwiach swojej chaty.
Nie zaprosił ich do środka, choć przybyli tu na jego wezwanie.

-Naturalnie Ailana zostaje tutaj, ale co roku przez pewien czas staje się jedyną osobą zamieszkałą wyspę. Wiedźmini nie mogą pozwolić sobie na ten luksus. Przepraszam na chwilę-uśmiechnął się, zamykając drzwi.

Kilka chwil później otworzyły się tylko po to, by wypuścić mistrza, poprawiającego zapięcia pasów.

-Stać nas, byśmy utrzymali nasza magiczkę w przez cały rok. Na więcej nie możemy sobie pozwolić, jeśli nie chcemy głodować zimą. Dlatego... Na szlak!-uśmiechnął się ponownie.

Pożegnalne skinięcie głową. Wszystko, co wam ofiarował tuż przed pogalopowaniem do przodu.
Spieszyło mu się.

Niezwykle sprawne oczy Galena wychwyciły jednak coś, czego nawet oczy kolegów wiedźminów nie mogły uchwycić.
Całkiem niedaleko drzwi znajdowała się koperta. Galen dałby sobie głowę uciąć, że jako adresata wpisano imię "Brego".


Temeria, okolice Carreas:


Gromosław:

A jednak istniało coś takiego jak dobra passa.
Gromosław dopiero co odszedł ze służby od temerskiego arystokraty, zaś teraz stał przy koniu innego. Z polecenia.

-Tak więc, panie Gromosławie, mój transport zmierza do Mariboru. Podróż zająć powinna dokładnie trzy dni wędrówki na północ. Zgadza się pan, panie Gromosławie?
Stawka to pięćdziesiąt i pięć orenów za dzień. Za opóźnienia potrącam dokładnie dwadzieścia i pięć orenów dziennie
-mówił spokojnym, monotonnym głosem wysoko urodzony.

Ów człowiek był po prostu nudny. Jakby tego było mało, kwiat jego młodości już dawno zwiądł, pozostawiając po sobie jedynie uschnięte płatki.

Szkoda tylko, że każdej szczęśliwej serii towarzyszyło kilka ziaren goryczy.
Ołowiane chmury nadciągały znad morza, wolno acz sukcesywnie połykając kolejne metry.

To nie będzie suchy dzień.


Redania, Haroldzie Doły na wschód od Tretogoru:


Kyllion:

"Pomóż. Haroldzie Doły. Marcus."

Tak głosiła treść lakonicznej notki napisanej w dużym pośpiechu. Niestety autor już dawno mógł opuścić wioskę lub zostać wyrzuconym, a to nie jedyne opcje.

Sam posłaniec ponoć przez ponad pół roku podróżował po Temerii w poszukiwaniu osobnika o danym przez Marcusa rysopisie.
Przez ten czas mogło z nim stać się wszystko.

Nagle powietrze przeszył niski, dudniący grzmot. Jakby tego było mało, zapowiadało się na deszcz.
Właściwie nie było to dobre określenie. Ciężkie, czarne chmury groziły istnym potopem.


Temeria, trakt do Mariboru:


Vernar:

Kolejny dzień oraz noc odpłynęły w ocean dni przeszłości. Dzień jak co dzień.
Raz słońce uśmiechało się z nieba, innym razem bombarduje miliardami kropelek wody.
Tym razem wampir miał do czynienia z drugim typem.

Grzmot przetoczył się nad polami, będąc ostrzeżeniem dla podróżnych. Zapowiadał szczególnie ciężkie chwile dla tych, którzy nie dadzą rady skryć się przed wodnym ostrzałem.

Jedną z takich osób mógł być otyły mężczyzna leniwym ruchem dłoni głaszczący konia.
Jego wóz, kasztanowy wierzchowiec oraz on sam stali na poboczu. Zdawali się nie obawiać burzy.

Nagle człowiek wyskoczył na drogę, zagradzając ci przejazd potężnej wielkości ciałem.

-Łaskawy panie, pożyczycie może swego rumaka? Moja Kropelka nie da rady sama pociągnąć mnie i wozu. Zmęczona bidula. Nie dotrzemy przed burzą do karczmy, a to niedaleko stąd.
Terminy mnie gonią, zaś mnie do Mariboru śpieszno.
Poratuj, panie. Umiem się odwdzięczyć. Dzisiejszą strawę i nocleg na mój koszt będziecie mieli.
W Mariborze również przy mnie nie zginiecie
-popatrzył na Vernara wyczekująco.

Ciemna chmura zbliżała się coraz bardziej, poganiając alchemika.


Kaedwen, droga do Rinbe w Redanii:


Sibard:

Wiele czasu upłynęło nim uciekł z Zakonu. Niezliczona ilość dni od upadku twierdzy rodowej.

Każdy dzień po odejściu od rycerzy był nową tułaczką. Dla samego wędrowania. Bez miejsca docelowego.
Zmylić pościg, jeśli jakiś był. Nie doprowadzić do odnalezienia.

Tym razem wybór padł na Redanię, kraj rządzony przez króla Radowida V Srogiego, gdzie Sibard podążał w linii prostej.
Nie miał zamiaru poruszać się uczęszczanymi traktami. To zwiększało ryzyko wykrycia, lecz również znacząco wydłużało podróż.

Droga na przełaj była o wiele krótsza. Niestety również nie należała do najwygodniejszych oraz o wiele bezpieczniejszych.
na trakcie zagrożeniem są ludzie, elfy, krasnoludowie, gnomy, niziołki, zaś tutaj dzikie zwierzęta i potwory.

Te ostatnie wychodzą na polowanie głównie nocą, choć najemnik głównie je słyszał. Żadnego do tej pory nie spotkał.

-Żryj glebę!-wrzask rozszedł się po lesie, stosunkowo szybko milknąc z powodu zbyt dużej ilości przeszkód.

Najwyraźniej był tu ktoś jeszcze. Nierozsądnie byłoby zostawiać za swoimi plecami osobników w nieznanej ilości o niewiadomej profesji.
Może to łowca nagród?

Sibard skierował się w stronę, skąd, jeśli dobrze rozpoznał kierunek, dobiegały jęki oraz krzyki bólu.

Nagle zauważył dwóch mężczyzn. Jeden z nich został przywiązany do drzewa, zaś z wielu miejscach na jego ciele ciekły cienkie stróżki krwi.
Jego przeciwnik wyraźnie bawił się z nim, nie zamierzając szybko zakończyć. Trzymany w garści sztylet opadał na ciało więźnia wymiennie z pięścią.


Redania, Rinbe:


Xanth:

Należało znaleźć karczmę. I to szybko.
Czarne chmury wiszące nad Redanią gęstniały z każdą chwilą, grożąc zalaniem istną ścianą wody.

Grzmoty coraz częściej wypełniały powietrze, ale od niedawna doszedł do nich nowy element - błyskawice.
Będzie wielka burza. To nieuniknione.

A gospody jak nie było, tak nie ma. Xanth wyminął już sklep zielarski, stragany z jedzeniem, całe ulice domów mieszkalnych.

Pierwsze, ciężkie krople spadły już na ziemię, a przybywało ich z sekundy na sekundę. Spadały coraz szybciej.
Widoczność dramatycznie się ograniczała.

Chyba trzeba było przeczekać najgorszą ulewę pod dachami domów. To właśnie tam niespiesznym krokiem udał się najemnik.
Zdążył w ostatniej chwili przed istnym oberwaniem chmury.

Zrobiło się ciemno jak w nocy.

Nagle ktoś wbiegł pod dach, stając obok najemnika. Niski, chudy człowiek ociekał wodą, jednakże nie zdjął płaszcza.
Jedynie kaptur zrzucił z głowy.

-Ale leje!-przekrzyczał deszcz, po czym zamilkł na chwilę.

-Jestem Trent! Czarodziej! Miło mi cię poznać!-ponownie wydarł się w kierunku Xantha. Również milczenie się powtórzyło.

-Skoro już się znamy, panie Hale, niech pan mi opowie jak to jest z tą sprawą Vaskeza!-spojrzał na obiekt, do którego dotychczasowo kierował swój monolog.
Spojrzał na niego z nieskrywanym rozbawieniem.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.

Ostatnio edytowane przez Alaron Elessedil : 08-09-2010 o 18:41.
Alaron Elessedil jest offline