Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-09-2010, 22:55   #8
Wellin
 
Reputacja: 1 Wellin ma wyłączoną reputację
VAASA. ZAPOMNIANE MIASTO. ZIMA.


Okno na słońce w wypełnionym światłem pokoju.

Do ziemi wciąż było daleko. Opuściła się na z krawędzi, czując pod palcami rozgrzany słońcem kamień.

Spadała powoli. Zbyt powoli. Długo.


* * *


Czuła się lekko. Szła spokojnie, w zadziwieniu szerokimi ulicami podziwiając wszystko dookoła. Drzewa, kwiaty. Zdobione domy. Tym co urzekało, były detale. Misternie rzeźbiona balustrada, której kształt niósł w sobie przesłanie, którego ktoś nie zaznajomiony z elfią kulturą nie byłby w stanie rozpoznać. Drzewo pieczołowicie pielęgnowane tak, by współgrało z tworami elfich rąk. Szczegóły, subtelności. Drobiazgi, które tak wiele mówiły o mieszkańcach, ich upodobaniach, smaku estetycznym, charakterze. Brakowało jej tego.

To był dom.

Ciepły, rozgrzany słońcem wiatr na twarzy. Smakowała wrażenie spokoju i swojskości, delektując się nim jak umierający z pragnienia podróżnik przez piaski cieszy się karafką chłodnej, źródlanej wody.

Pomnik. Kryształowe dzwoneczki. Fontanna.

Przysiadła na krawędzi, zanurzając palce w wodzie. Wiatr chłodzil przyjemnie twarz. Zamknęła z ulgą zmęczone oczy, rozluźniając napięte mięśnie ramion. Nie miała ochoty myśleć. Nie miała ochoty na analizowanie, na szukanie kłamstwa w opowieści i cienia w świetle. Nie teraz.

Nie tutaj.

Zasłużyła na chwilę spokoju. Odpoczynku. Nawet jeśli dom był tylko snem. Mirażem mającym rozwiać się za uderzenie serca. Być może zniszczonym. Stłumiła ukłucie furii.

Z zamkniętymi oczami prawie widziała mieszkańców. Prawie czuła obecność tłumów krążących ulicami. Oraz jego obecność. Jego.


* * *


Obudziła się, otwierając gwałtownie oczy, nagle przytomna i w pełni świadoma.

Araia siedziała na krawędzi fontanny. Jeśli można było to nazwać krawędzią. Patrzyła na kamień pod palcami. To nie był kamień. Nieodłączną cechą kamienia jest twardość i stabilność. Pewność. To co czuła pod palcami nie było kamieniem. Materiał mienił się, płynął, zmieniał pod spojrzeniem. To co było ukryte w mieście mgły, wszystkie te zmiany widziane kontem oka tutaj były nagie.

Kamień płynął. Granit. Marmur. Czarny bazalt. Rozmywający się pod spojrzeniem niepewny kształt. Żyłki kamienia układające się raz wzdłuż, raz w poprzek. Woda... była miałka pod palcami.

Araia siedziała tak przez długą chwilę, czując gwałtowne uderzenia serca i krew uderzającą do głowy. W końcu zmusiła się by podnieść głowę, unosząc wzrok stopniowo, z wachaniem. Przypominało to spojrzenie w koszmar. Miasto pełgało. To było najlepsze określenie. Pełgało. Słoneczne ulice zmieniały się pod spojrzeniem. Kamień posągu obok płynął jak woda, kamienna twarz przybierała płynnie rysy coraz to innych elfów.

Zerwała się na równe nogi, odruchowo chwytając za rękojeść Zahira i rozglądając naokoło.

W miejscu w którym siedziała przed chwilą, siedziała śpiąca postać.

Ona sama.


* * *


Czuła się lekko. Nieważko. Szła powoli ulicami rozglądając się ostrożnie. Drzewa, kwiaty. Ulice. Tym co przerażało były detale. Płynne, zmienne. Misternie rzeźbiona balustrada, którą doskonale zapamiętała z dzieciństwa. Balustrada, która nie mogła istnieć w >tym< mieście. Drzewo pieczołowicie pielęgnowane tak, by współgrało z tworami natury. Jak mogła nie rozpoznać go wcześniej?

Zeskakując z okna chwiała zobaczyć. Sprawdzić. Choćby mury miasta i to co znajdowało się za nimi. Jak mogła o tym zapomnieć? Co przykryło cieniem całą jej przytomność umysłu i zdrowy rozsądek?

Potrząsnęła głową. To nie była pora na domysły. Na wyrzuty. Zastanowi się, gdy wróci na bagna. Wyjdzie stąd, usiądzie przy normalnym, realnym ognisku pod prawdziwym niebem i pomyśli.

W końcu czego jak czego, ale czasu tam nie brakuje. Nawet jeśli zimno i wilgoć dają się we znaki. Kopnęła kamyk który z chlupotem potoczył się do wody.

Klausowi zimno wydawało się nie przeszkadzać. Wychował się na tej ziemi i znosił chłód może nie bez gderania, ale na pewno bez problemu.

Otuliła się szczelniej płaszczem i oparła o obrośnięte mchem drzewo. Noce na bagnach nie były przyjemne. Ciemność rozświetlona tylko niewielkim ogniskiem. Zachmurzone niebo. Najgorsza był chyba bezczynność.

Godziny upływały na wpatrywaniu się w ciemność.

Znajomy odór bagien sprawił iż zmarszczyła nos. Z pobliskich moczarów dobiegł niosący się echem skrzek nieznanego drapieżnika...


* * *


Obudziła się, otwierając gwałtownie oczy, nagle przytomna i w pełni świadoma.

Rozejrzała się zdezorientowana, niepewna czy naprawdę otworzyła oczy. Dookoła płynęły kolory, kształty i dźwięki. Mgliste drzewa obwieszone kuflami rozpadły się we wstęgi lin żeglarskich, podniesionych ciężką ręką kapitana i rzuconych w przestrzeń. Krzesło, drewniane i rzeźbione zamigotało przez moment przebierając nogami. Otwarta przestrzeń zamknęła się dookoła, by rozpłynąć z niekończącą się panoramę puszczy i zmienić się w seledynowe deski podłogi...

Gdzie właściwie była?

Nie była pewna. Kromki posmarowanego serem chleba jadły się nawzajem ze smakiem. Jedna, posmarowana masłem, spadła na ziemię zawsze masłem do dołu. Senna obojętność wypełniała głowę, zmieniając myśli w swobodnie fruwające motyle.

Nie czuła strachu. Nie było tu nic czego można by się bać. Bo przecież nie było tu niczego. Niczego prawdziwego.

Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, co właściwie niepokoi ją w tej ostatniej myśli. Po chwili potrząsnęła lekko głową. Cokolwiek by to nie było, uwierało, nie dawało spokoju. I czuła, że nie pozwoli jej się odprężyć aż nie zorientuje się o co chodzi.

Przez chwilę patrzyła ślepo w przestrzeń. Miejsce, które opisać można było nie przez obecność czegokolwiek, a raczej brak pustki. Zamrugała, zamykając oczy i wyciągając z pamięci oporne wspomnienia i koncentrując się na ostatnich godzinach.

Weszła do miasta... Zaprowadziła Ceadmona do pokoju... Przeszła przez okno...

Otworzyła oczy rozglądając się dookoła już bardziej świadoma miejsca i sytuacji, czując pierwsze ukłucie strachu. Gdzie właściwie była? Jakby w odpowiedzi na jej myśli miejsce w którym przebywała zaczęło zmieniać się gwałtownie. Rozmyty, targany wiatrem chaos zapadał się w sobie, stabilizował.

Stopniowo, dookoła utrwaliły się domu. Miasto. Ludzkie, elfie, płynne w rozkładzie ulic, stylu i wysokości ale miasto. Domy zamierały w swych kształtach. Chodniki zamarzały z chmury niepewnych możliwości. Bruk pod stopami zmieniał się i stawał brukiem. Pojawiały się utrwalone detale...

Miasto pełgało. Ale było miastem.

Araia przełknęła ślinę. Czuła się tak, jakby spadła z wielkiej wysokości. Bądź wynurzyła się z otchłani. Jakby miasto było miejscem które... opuściła. Potrząsnęła głową odpędzając otępienie i czując zastępujący je strach.

To nie była pora na domysły. Ani na wyrzuty...

Zmarszczyła brwi. Czy nie myślała o tym już wcześniej? Nie mogła sobie przypomnieć. To było chyba po tym jak zobaczyła śpiącą.


* * *


Śpiąca na krawędzi fontanny postać nie poruszała się, poza spokojnym, powolnym oddechem. Araia wyciągnęła z wahaniem rękę i zamarła z palcami niemal dotykającymi ramienia. Strach ścisnął serce stalową obręczą. Kto właściwie siedział tam? Ona czy nie ona? Sen? Odbicie? Ciało, pozostawione przez duszę? Co stanie się, gdy dotknie? Obudzi się? Co stanie się, gdy się obudzi?

Popatrzyła na swoje dłonie. Były takie jak zawsze. Wychudłe. Poznaczone gojącymi się zadrapaniami. Z paznokciami pod którymi widać było drobinki brudu. Realne.

Śniąca Araia nie była realna. Nie była taka jak miasto. Nie tak zmienna, nie do końca. Ale nie była realna. Zmieniała się odrobinę za odrobiną, tak jak wszystko dookoła. Dłonie czyste. Dłonie ubrudzone. Włosy w nieładzie włosy uczesane staranie, jak niegdyś. Przez moment mignęła dookoła stara, dawno zapomniana suknia którą nosiła zanim jeszcze stała się mieczem słonecznego pana. Przez moment ręce po łokcie ubrudzone były krwią.

Odwróciła wzrok.

Dłoń drżała o włos od ramienia śpiącej.

Opuściła rękę.


* * *


Araia szła ulicami, szeroko otwierając oczy i nie pozwalając sobie na rozmyślania bądź chwilę rozproszenia uwagi. Tutaj mogło być to niebezpieczne.

Szła ulicami, którymi wiał wiatr. Tak najłatwiej opisać można było to co działo się dookoła.

Wiatr. Wiatr zmian szarpiący miastem jak płomieniem zmuszający je do migotania. Wicher którego źródłem był dom z którego okna wyskoczyła, z celem odległa dzielnica miasta. Dzielnica, która płonęła. Dzielnica której widok przepełniał irracjonalnym strachem, poczuciem konieczności pośpiechu i rozpaczliwej desperacji.

Araia szła pod wiatr.

Czy widmowy powiew niósł coś ze sobą? Tego nie była pewna. Czuła jednak, że tak. Coś. Niematerialnego, ale ważnego.

Przez moment zastanawiała się, co znajdzie w mieście mgły, jeśli... >kiedy<... poprawiła się natychmiast, do niego wróci. Czy dzielnica będzie płonąć? Czy zmieni się? Czy światło w pokoju z oknem przetrwa?

To nie była jedyna rzecz nad którą, jak wiedziała, miała zastanawiać się w przyszłości. W centrum miasta stała biała iglica. Wysoka, niebosiężna wieża, której szczyt wydawał się rozmywać w błękicie nieba. Nie było jej w mieście mgły. W mieście mgły nie było także bram. Tutaj bramy istniały. Widziała jedną z nich teraz, gdy dochodziła do domu. Była dobrze widoczna w perspektywie ulicy. Za nią widać było pola... przez moment. Na krótką chwilę, mgnienie oka, za bramą rozciągała się ciemność. Absolutna ciemność, głębsza od mroku nocy. Ciemność w której głębi jaśniała gwiazda, unosząc się w pustce gdzie czarna przestrzeń spotykała się z mrocznym nieboskłonem. Gwiazda, bądź coś co z oddali tak właśnie wyglądało.

Ciemność niosąca za sobą wrażenie nieogarnionej przestrzeni i niezgłębionych otchłani i gwiazda. Znikły po jednym uderzeniu serca.

Półelfka nie zdecydowała się podejść bliżej. Nie to było tutaj teraz ważne. Przed nią stał dom.

Czy to co z niego zostało.

Budynek starzał się w oczach. Choć to może było złe określenie. Był brzydki i coraz brzydszy. Coraz bardziej ponury, coraz bardziej niedoskonały. Nie ze względu na wygląd, a przynajmniej nie tylko ze względu na niego. Raczej przez wrażenie jakie sprawiał. Przez cienie okien, nagle głębsze, bardziej ponure. Detale, niedoskonałości niegdyś ukryte, pomijane, teraz widoczne w pełnym świetle i całej swojej ułomnej krasie.

Podeszła z wahaniem do drzwi.

Okno było trochę za wysoko by wspiąć się na nie od zewnątrz. Patrzyła na nie, jak zmienia się, jak pełga. Było źródłem wiatru targającego miastem. Miejscem początku. Wyciągnęła dłoń i dotknęła drzwi.

Strata.

Odskoczyła odruchowo kładąc dłoń na rękojeści Zahira. Poczucie braku, utraty było niemal bolesne w swojej intensywności. Ktoś stracił coś ważnego. I nie było to dalekie uczucie, echo starych wspomnień, ale coś realnego! Coś... świadomego.

Zaciskając zęby w uporze podeszła i zdecydowanym gestem otworzyła drzwi. Korytarz, schody, drzwi do pokoju.

Pokój.

Pokój pełgał jak wszystko inne. Cały poza jednym wyjątkiem: bujany fotel był realny. Widać było na nim każdą rysę, każdy detal. Kiwał się w przód i w tył. W ruchu tym było tyle przygnębienia, że półelfka zamarła w drzwiach z ręką wyciągniętą do przodu.

Na fotelu migotała mglista sylwetka. Człowiek, elf, trudno było określić. Wraz z nią migotała pojawiając się i znikając figurka dziewczynki. Komódka oscylowała pomiędzy dwoma stanami, idealnym i ruiną. Rysy twarzy i detale firurki zmieniały się co uderzenie serca. Nie płynnie, ale gwałtownie. Po chwili wszystko ucichło.

Strata.

Figurka fotel i cała reszta pokoju rozsypała się w pył. W piasek spadający przez ciemną pustkę, migocąc w otchłani. Każda drobinka wyraźna, błyskająca blaskami obrazów, skojarzeń i wspomnień.

Araia spadała razem z nim.


* * *


Obudziła się, otwierając gwałtownie oczy, nagle przytomna i w świadoma.

Araia siedziała na krawędzi fontanny. A szara mgła cofała swoje nienaturalne, nieruchome macki odsłaniając pusty, twardy pejzaż miasta z jego ziejącymi pustką oknami i ścianami porośniętymi kwiatami. Czerwone, niebieskie i żółte kielichy otwarte jak usta, jak ślepia, patrzyły na nią nieruchomo.

Mgła cofała się, nie tyle rozwiewając, ile zapadając w nicość.

W fałdach ubrania leżały drobiny piasku. Trawiona gorączką półelfka zamknęła oczy.


VAASA. BAGNA. ZIMA. DWA DNI PÓŹNIEJ.


Stary traper patrzył niewidzącym wzrokiem na deszcz.

Zima mijała powoli, pełna wilgoci, deszczu i cholernie długich nocy. Słońce wyłaziło leniwie, potrzymało się trochę nad horyzontem i nurkowało z powrotem. Z każdym dniem coraz szybciej.

Dobrze, że ziemia była ciepła. Powietrze mogło kłuć w nocy mrozem, ale woda, błoto i drzewa, wszystko to było dość ciepłe. To też wykorzystał w swoim chacie. Ziemiance raczej, po prawdzie. Podkopał jeden fragment na zboczu wzgórza ryjąc głęboką na prawie pół metra jamę, pościągał trochę kamieni, nałożył na wierzch drewno i przykrył ziemią. Nie było to wygodne, ani specjalnie suche schronienie, ale nadawało się całkiem dobrze. W końcu prawdziwa zima nie miała tutaj wstępu.

Tutaj, na Bagna Duchów.

A bagna były trudny terenem. Bardzo, bardzo trudnym. Jasne, był już na niejednych bagnach, ale te były najbardziej zjadliwe jakie odwiedził. Pleniło się wszystkiego diabelstwa strasznie. Przez brak mrozu pewnie. Dobry mróz to nawet wszy był w stanie wybić. A tutaj nic.

Najgorsze rozlewisko jakie istniało na całych stepach. Wielkie bagno, władca bagienek i moczarów. Traper machinalnie bazgrał patykiem bagiennego potwora. Wielka koślawa paszcza, nie, lepiej dwie paszcze. Zęby. Łapy z pazurami... - Podźgał patykiem grunt dookoła wyskrobanych linii – ...no i komary. Dużo komarów.

Na tych bagnach także te cholerstwa nie chciały ginąć w zimie.

Klaus przewrócił się na bok zamazując przy tym wyskrobany rysunek. Ściana nie była wiele bardziej interesująca. Kilka kamieni ozdobionych jakimiś esami-floresami, jakie odkopał przy okazji rycia chaty. Kłącza jakimi powiązał gałęzie. No i ozdoby od Arai. Póelfka najpierw sprała go tak, że nie mógł się ruszać, a potem ozdobiła ziemiankę. Stary zwiadowca pomasował dawno wygojone siniaki. Strzała pod żebro. Traper ponuro pokiwał głową po raz chyba setny, tak, strzała pod żebro. Z daleka. Po raz drugi się do niej nie zbliży.

Raz jeszcze kiwnąwszy głową, utwierdzając się w przekonaniu o słuszności swej strategii Klaus opadł na plecy, patrząc się na podparty na gałęziach i przykryty darnią sufit.

Nie wiedział tak po prawdzie co o niej myśleć. Żeby się chciała zdecydować. Wynajęła, raz, obiła dwa, potem ozdobiła chatę, potem jak była chora, to miała w dupie jego własną, Klausa pomoc, potem szła z nim na bagna i pomagała jak mogła, potem nie chciała gadać całymi dniami. Raz wróg, raz towarzysz. Raz obce niewiadomo co. Stary zwiadowca mógł zrozumieć częściowo, no w końcu kobieta no i „pani”. Ale to była już przesada!

Nie rozumiał jej.

Najgorsze było milczenie. Lato latem, ale Klaus nie był przyzwyczajony do spędzania zimy nie odzywając się ani słowem! Zimą siedziało się przy ognisku, piło zrobione na jesieni piwo i jak się dało miód, i opowiadało. Przy ogniu, bądź na leżąc na piecu. A tu? Za diabła.

Ile razy chciał zagadać! I nic. Posłucha, pokiwa głową. Zada parę pytań. Posłucha jeszcze trochę. A potem milczy. Co za licho?!? Kończyło się to najczęściej, tym, że Klaus też tracił ochotę do rozmów. A czasem i wynosił się do swojej chaty. Siąść przy ognisku z towarzyszem, jasne, miło jest. Ale siedzieć, milczeć, wgapiać się i zastanawiać co też nieludziowi po głowie chodzi, kiedy tenże nieludź milczy, milczy i milczy... to nie był odpoczynek. To już samemu byłoby łatwiej.

Klaus westchnął ciężko. Przynajmniej na bagnach zaczęła sobie jako tako radzić.

Jako tako. Co oznaczało, że nie zwabiała już całego cholerstwa z mili dookoła. Teraz ściągała je tylko na dwieście kroków.

Do jednego jej się nie przyznał, a ona sama zauważyć tego nie miała jak. Połowę poczwar łażących na tych cholernych moczarach, traper widział pierwszy raz na oczy. Dziwadła. Kto to widział, żeby kolonia ślimaków właziła na drzewa, czekała aż coś przejdzie i spadała z gałęzi nastawiając pijawkowate mordy? Albo to coś co doczepiło się do pleców Arai? Zgroza. Ni to pająk, ni to rak, z tyłu wężowaty ogon, do pływania! Cholerstwo. Czarno-brązowe, zlewające się z korą. I jadowite, jak Klaus miał okazję się przekonać. Zabrał to coś ze sobą, rozciął nożem i namoczył kilka strzał w wydzielinie ze cieknącej ze żwaczek. Na przygodnego węża zadziałało jak marzenie.

Dobrze, że półelfka miała skórzane okrycie. Diabelstwo nie zdołało się przebić, pomimo usilnych prób. Na szczęście. Araia niosąca na plecach kołczan nawet nie zauważyła dodatkowego ciężaru!

Sam Klaus zastanawiał się jak powinien zabrać się do zrobienia sobie płaszcza z kapturem. Takiego z grubej skóry, co chroniłby go od takiego pomiotu. Co upolować?

Traper zagapił się na deszcz za otworem wejściowym chatynki.

Celów do polowania było sporo. Ale mało co miało futro. A futro by się przydało, choćby na zimniejsze noce. Dwa, ciężko będzie znaleźć cokolwiek, żeby wygarbować i zabezpieczyć skórę. W tej cholernej na przemian deszczowej i mglistej pogodzie, bez solidnego zabezpieczenia skóra zgnije błyskawicznie.

Trzeba by poszukać paru roślin. Takich, których w pobliżu nie było. Sprawdził. Dwa, przytaszczyć tu. Trzy, znaleźć jakieś sensowne naczynie na garbowanie.

No i cztery. Poważne cztery. Trzeba było znaleźć suche miejsce – a jedynym naprawdę suchym było Miasto.

Miasto...

Zwiadowca odwrócił głowę w stronę, w która za ścianą lepianki było wejście. W nocy robiło upiorne wrażenie. Zwłaszcza w chmurną noc, bez gwiazd i księżyca. Gdy wzrok przywykał do ciemności, a ognisko gasło, wejście było jedynym widocznym obiektem. Oświetlone bijącym z dołu światłem. Upiorne zarysy wejścia i schodów. Jak morda wielkiego potwora wystająca z ziemi, czekająca na ofiarę.

Jak duch. Jak upiór. Widmowy, nierealny. Jakby tylko ono istniało w ciemnościach.

Miasto. Nie był tam od tego pierwszego i jedynego razu. Nie mógł jakoś zebrać się aby tam pójść. Choć oczywiście pójdzie, za czas jakiś. Ale na razie jakoś... nie miał ochoty. Przez Araia, po części. Ale głównie przez własne obawy. Śnił o nim. Wielkie domy. Kwiaty. Strach. Zapadanie w pustkę.

Dziwne sny. O polowaniu, pościgu za dziwną zwierzynę, pomiędzy domami. Zdobycz zmieniała się, jak cień. Nie dało się jej zobaczyć, jakby była upiorem.

Niedawny sen, ten z przedostatniej nocy był odmienny. Śnił o walce. O dymie i ogniu. O fali atakujących. O strachu, oczekiwaniu. Krwi. A potem o czymś czego nie zapamiętał, może zapamiętać nie był w stanie. Obudził się się z krzykiem.

Potrząsnął głową międląc w sękatych dłoniach połę ubrania.

We śnie widział wielkie domy miasta. Równie wielkie tłumy walczących, machających mieczami. Strzelających z łuków. Krzyczących na wrogów. Karmazynowe słońce. I co najdziwniejsze czuł potrzebę bronienia tego przeklętego miejsca.

Potrząsnął głową raz jeszcze usiłując pozbyć się obrazów które nie chciały się od niego odczepić. Serce bagien źle na niego działało. Teraz po kilku tygodniach nie był też już tak pewien, czy naprawdę było tak dobrym miejscem do zamieszkania.

Gdy był za pierwszym razem, wziął na pamiątkę kwiat. Kilka dni później zajrzał do sakiewki. Była pusta, poza odrobiną pyłu.

Czy to samo stało by się z nim, gdyby tam zamieszkał? Wzdrygnął się. To była jedna z wielu spraw dotyczących Miasta o jakich wolał nie myśleć.

Klaus pokręcił się chwilę, starając wygodniej umościć na słomie.

Deszcz wciąż padał.
 

Ostatnio edytowane przez Wellin : 31-10-2010 o 01:41.
Wellin jest offline