Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-09-2010, 12:08   #5
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Ciemnoskóry mężczyzna poruszył się niespokojnie w obcym, dość niewygodnym łóżku. Odwlekał tą chwilę już zbyt długo. Zmęczenie wczorajszą podróżą dało mu się we znaki bardziej, niż sądził.
W końcu z westchnieniem katorżnika wygramolił się z posłania i poszedł do pomieszczenia z turystyczną toaletą. Ulżył pęcherzowi, co oczywiście troszkę trwało z racji problemów z prostatą, z którymi zaczął niedawno walczyć. Przeszedł do umywalki i spojrzał w lustro.

To co zobaczył mało go satysfakcjonowało. Przynajmniej dzisiaj.

Ci, co znali Johna Greena na co dzień dzielili się na dwie kategorie ludzi. Na tych, którzy go wprost uwielbiali za jego styl bycia, wygadanie, umiejętność dostosowania się do każdej niemal sytuacji, niezłomną wolę, upór, konsekwentne w dążeniu do celu i zdolności mediacyjne. I na tych, którzy nienawidzili go za styl bycia, wygadanie, umiejętności dostosowania się w każdej niemal sytuacji, niezłomną wolę, upór, konsekwentne w dążeniu do celu i zdolności mediacyjne. Pierwsi nazywali go – dobrym przyjacielem, drudzy – szczwanym skurwysynem.

Teraz, kiedy dopełniał przed lustrem porannej toalety był po prostu sobą. Johnem Greenem. Zmęczonym pracą doradcą finansowym. Zmęczonym życiem Afroamerykaninem, którego jednak cieszyły dokonane osiągnięcia. Spełnionym w życiu rodzinnym i w biznesie. Całkiem sprawnym, jak na swój wiek i to wydarzenie, które kilka lat temu o mało nie pozbawiło go życia.

Ubrany i wyszykowany do drogi zrobił sobie herbatę, zalewając torebkę wrzątkiem z elektrycznego czajnika i siadł do mapy korygując swój dzisiejszy dzień. Zaznaczył punkty, które dzisiaj odwiedzi. Pogoda nie sprzyjała, więc postanowił, że wycieczka nie będzie za długa. Rozejrzy się po okolicy, zje śniadanie w miejscowym barze, pogada z mieszkańcami, zaaklimatyzuje się i po lunchu wybierze się na punkt widokowy, gdzie zacznie swoje polowanie. Strzeli kilka fotem panoramy w deszczu – banalne, lecz na dzisiaj nie miał ochoty na nic więcej. Zbyt długo spał, pogoda była nie bardzo, a stare rany odzywały się tępym bólem. Walcząc sam ze sobą, nie chcąc ulec swojej słabości, w końcu skapitulował. Wyjął jedną sporych rozmiarów, białawą pastylkę z fiolki przepisanej mu przez jego przyjaciela – doktora Charlsa Parkersa – połknął ją z grymasem niezadowolenia. Ból minął – prawie jak w reklamach zwykłych środków puszczanych w telewizji.

Wybrał sprzęt na dzisiejsze „polowanie”, ubrał przeciwdeszczową kurtkę, zamknął co cenniejsze rzeczy w schowku w kampingu – okoliczni mieszkańcy przyczep nie wyglądali na ludzi, którzy nie skorzystaliby z okazji do kradzieży widząc drogi sprzęt fotograficzny – i po nałożeniu solidnych, wygodnych butów do górskich wędrówek wyszedł na zewnątrz wynajmowanego domku.


Białego mężczyznę wychodzącego z jednej z przyczep zobaczył prawie od razu. Jeden z miejscowych.
John Green wiedział, ze trafia mu się okazja zagadania kogoś, kto za kilka dolców chętnie rzuci okiem na jego domek podczas nieobecności w miasteczku. Już chciał zagaić jakimś banalnym, niezobowiązującym powitaniem, które pozwoliłoby mu „rzucić sondę” i ocenić białego mężczyznę, kiedy zobaczył wojskowego hummera blokującego pobliską ulicę.

John Green poczuł ukłucie niepokoju, na widok uzbrojonych ludzi najwyraźniej przepytujących jakiegoś rdzennego Amerykanina.

Kiedy padł strzał John Green zamarł na dwa uderzenie serca z trudem opanowując odruch ucieczki. Przypomniał sobie to przeraźliwe uczucie, kiedy kule przebijają ciało człowieka, kiedy dziurawią mięśnie, łamią kość i pozbawiają jakiejkolwiek kontroli nad ciałem.
Jego ciemna twarz w jednej sekundzie stała się szara. John głośno przełknął ślinę pozbywając się uczucia strachu z gardła. Strach śmierdział refluksem z żołądka. Miał posmak żółci i wymiocin.

- Z rozkazu Prezydenta Stanów Zjednoczonych nakazuje się wszystkim stawić na badanie oraz szczepienie przeciwko wirusowi X. Tych, którzy nie dostosują się do tych wytycznych uznaje się za zarażonych i przeznaczonych do zlikwidowania.

Słowa wypowiedziane przez człowieka w przeciwgazowej masce przecięły moment bezsilności. Powróciło opanowanie, jeszcze nie całkowite, ale już powoli John Green zaczynał panować nad sobą.

Spojrzał w kierunku mężczyzny wychodzącego z przyczepy campingowej, jakby chciał w jego oczach i sylwetce wyczytać sygnały, jak ów się zachowa. Lub jakby szukał pocieszenia i wsparcia u innej jednostki ludzkiej będącej właśnie świadkiem zabójstwa.

- Wirus X – przemknęło Johnowi przez głowę.

Mgliście kojarzył jakieś miasteczko. Rabin City czy jakoś tak. Nie, chyba Beacon City lub Racoon City. Jakieś wydarzenia, które Ameryka przeżywała wtedy na gorąco. Ale on w tamtym czasie miał inne zamartwienia. Walczył o życie w szpitalach i sprawność w domach zabiegowych. Wirus X i towarzyszące temu informacje były dla Johna jedynie pustą nazwą.

Wychowany w przekonaniu, że wszystko da się załatwić słowami i odpowiednią łapówką uśmiechnął się, uniósł ręce nad głowę i powoli, by nie niepokoić żołnierzy ruszył w ich stronę.

- Oczywiście panowie – rzucił głośno, starając się by drżenie głosu nie zdradziło jego prawdziwego stanu ducha. – Nazywam się John Green. Jestem ważnym członkiem zarządu dużej korporacji z Bostonu – skłamał – Chętnie poddam się tym badaniom.

Szedł wolno czując jak opróżniony pęcherz znów daje o sobie znać.

Popełnił przynajmniej dwa błędy negocjacyjne. Po pierwsze – nie widział twarzy żołnierzy, więc nie potrafił ocenić, jak reagują na jego słowa. Po drugie – oni mieli broń, której przed chwilą użyli z zimną krwią.

A jak zachowują się uzbrojeni ludzie, John Green już wiedział. Nie chciał ponownie zostać postrzelonym. A nie widział innej drogi niż podjęcie mediacji.

Był za stary na ucieczkę do lasu. Zresztą nikt nie biegał szybciej niż kula wystrzelona z karabinu.

Szedł w miarę swobodnie, nie chcąc prowokować żołnierzy do agresji. Szedł i modlił się w duchu, by udało mu się z tego wyjść cało.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 19-09-2010 o 15:40. Powód: literówki
Armiel jest offline