Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-10-2010, 13:42   #21
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Środa, 26 październik 2016. 10:36 czasu lokalnego.
Tucson, osada Indian. Rezerwat, stan Waszyngton.



MONTROSE, RADCLIFFE, STRATTON

Sekundy mijały, ale oni już podjęli decyzję. Dwójka pracowników sklepu znieruchomiała, nie do końca wiedząc co zrobić. Nie byli istotni, byli mniej niż mrówkami w olbrzymim mrowisku, na które wylał ktoś paskudne detergenty. Umierało. Ale zawsze znajdowały się jednostki silniejsze, które nawet po trupach umiały dostać się na wierzchołek i uciec gdzieś, byle dalej. Niezbyt wielu miało w sobie tyle siły, by taką jednostką być. Stratton zdecydowanie do nich nie należał. Bez słowa niemalże był ciągnięty, jak ciele na ubój. Podobnie się pewnie i czuł, gdy zwykła, niepozorna kobieta czy dziewczyna wywoływała u niego taką panikę... Co będzie, gdy zobaczy coś faktycznie przerażającego? Nie, Mike nie był silną jednostką, na pewno nie w tej chwili, biernie czekając na rozwój wydarzeń, nieuchronną konfrontację. I gdyby był sam, prawdopodobnie przestałby już istnieć. Świat wymazałby go ze swojej listy obecnych.

Ale przecież nie był, prawda?
Towarzyszyli mu potencjalni mieszkańcy wariatkowa. Żyła złota dla każdego pragnącego sprawdzić się psychiatry. Ha-ha. Zabijmy ich. Byłoby śmiesznie. Na przekór.
Nic z tego. Zostawimy sobie tę przyjemność na potem.

Czekali. Zarówno Daniel jak i Liberty, chociaż kobieta zostawiła wolną rękę byłemu ochroniarzowi. Bo stał się były, nie ulega to wątpliwości. Zabijać własnych pracodawców? Niegrzecznie! Niedobry mały chłopczyk. Prawie bez zdenerwowania patrzyli jak tamtych dwóch się zbliżało, otwierając ciężkie, stalowe drzwi. Byliście kiedyś na zapleczu takiego sklepu? Muszą być stalowe, bo inaczej rozwaliliby je pracownicy, prześcigający się w tym, kto mocniej uderzy w nie wózkiem widłowym wiozącym ważącą tonę paletę pełną cholernej mąki.
Teraz już nie będzie takich sklepów, oj nie. Wróćmy jednak do meritum.
Nie dało się bowiem ukryć zaskoczenia na twarzy ochroniarza, który został postawiony przed sytuacją znacznie przekraczającą jego umiejętności i wyszkolenie. A raczej nieumiejętności i brak przeszkolenia. W takich miejscach pracowały same sieroty. Zrobił wytrzeszcz, bo znaczek parasolki rozpoznawali wszyscy na tym pojebanym świecie. Bo wszyscy choćby chorowali. I patrzyli na walące po oczach neony supernowoczesnych podświetlano-ruchomych reklam. Postęp! Cywilizacja! Radujmy się.

Żołnierz nie miał takich problemów. Dla niego sytuacja nie była dziwna, a czarny uniform wyglądał jak pozostałe, te tutejszych. Przez tę maskę niewiele było widać, bo przecież nie mieli tylu nowoczesnych, by wyposażyć całą armię, nie? To nosili cywilne, głównie. Uniósł karabin, machając nim niedbale. Był ważny. Miał broń. Cywilne gówno powinno się przed nim płaszczyć. Dlatego chyba nie usłyszał pierwszych słów Radcliffa, jakiejś kulejącej przybłędy, która ośmieliła się go nie wysłuchać od razu.
Umbrella. Słowo klucz.
Przyjrzał się im uważniej. Nawet z bliska, oglądając miłe ukłucie, które otrzymali dzień wcześniej. Ale cóż, oni mieli. We dwójkę. Były strażnik zobaczył błysk w oczach tamtego. Ciekawa sprawa. Może był teraz ważniejszy od Generała? Właśnie takiego, przez duże "G". Umbrella. Słowo klucz. Zostawił ich w spokoju.
- Rozumiem. Zostańcie na swoich miejscach do końca szczepienia. Wy, ręce do góry.
Stracił zainteresowanie, gdy przyglądał się dwóm przerażonym pracownikom. Montrose chwyciła skręcającego się jak piskorz Strattona i poszli dalej. Tam gdzie było widać metalowe półki sięgające aż pod sufit wysokich pomieszczeń. Magazyny.


WHITE, GREEN, JORGENSTEN

Ach, Chaosie, mój kochanku!
Paniko, oblubienico...

Czy była to chwila grozy? Dwóch kolesi w skórzanych wdziankach sięgających po broń. Pewnie była, pewnie większość ludzi zostałaby sparaliżowana przez strach. Problem w tym, że niektórzy z obecnych w domu przeżyli już grozę dalece większą od kilku wpienionych mężczyzn, którzy nic nie rozumieli, ale w pierwszym odruchu sięgali po to, co znali. Po broń. Mmm... Dotyk stalowej rękojeści niemalże łagodził obyczaje. Problem w tym, że nikomu prawie z obecnych uzbrojenia nie brakowało.
Przed kobietą z dziećmi wyrosło jeszcze jedno, tym razem wyrośnięte i ze strzelbą w dłoniach. Może i miał z jakieś szesnaście lat, ale determinacja i wyraz twarzy zupełnie o tym nie świadczył. Każdy psycholog natychmiast stwierdziłby, że ten dzieciak odstrzeliłby łeb każdemu, kto zrobiłby zły ruch. Także był oczywiście biały, jak prawie wszyscy prócz właściciela domu. John próbował łagodnie, ale napięcie nie opadło. Ba, wzrosło. Bo tylko to mogło zrobić w chwili, gdy jacyś idioci sięgają po spluwy!

Green, ten czerwony, nie czarny, złapał Gorana za rękę, powstrzymując ją na kaburze.
- Nawet nie próbujcie po to sięgać, bo wasz kolega umrze. Wynocha! Włóżcie głowy w zimną wodę jeśli inaczej nie umiecie ochłonąć! Jazda stąd!
Podniósł głos. Pchnął go. Wściekłość wykrzywiła mu twarz.
- Wy pewnie byście się wystrzelali. My nie. Zrobimy to, gdy już będzie źle. Nie jesteśmy pierdolonymi mordercami! To wciąż są ludzie. A teraz wypieprzać z mojego domu.
Wypchnął ich ostatecznie, bo nie było się tu z czym spierać. Został tam sam, z dwoma rannymi. White musiał poczekać na swoją kolej. Umierał wolniej. Pieskie życie. A może wcale nie umierał? Porażający ból promieniował mu z pleców na resztę ciała i nawet leki przeciwbólowe, które podała mu Maria wiele nie pomogły. Rany potrzebowały opatrunków i szycia i wielu innych czynności. Tymczasem Green zajmował się innym, kumplem tych, którzy nawet w takich sytuacjach najpierw chwytali za broń. Pieskie życie.

Pozostali musieli stłoczyć się na schodach i w małej poczekalni, w której ustawiono ledwie dwa krzesła. Emocje wciąż kierowały większością z nich. Niestety nie było do kogo strzelać. A może było? Rozwalić czaszkę chłopaka i patrzeć jak krew spływa powoli po schodkach? Albo dziewczynkę, która ledwie przekroczyła dziesięć lat i teraz kurczowo trzymała się mamki. Albo...
Tak, tyle możliwości.
Ale nie zrobili tego. Nie przekroczyli tej granicy, prawda?
Jasnowłosa kobieta po trzydziestce, chyba najspokojniejsza z nich wszystkich, zabrała głos jako pierwsza.
- Dorothy, zabierz dzieciaki na górę. Zrób coś do jedzenia. Musimy tu poczekać aż do powrotu reszty. Jeśli trzeba będzie, wtedy ruszymy dalej.
Tamta skinęła głową. Gdy ruszyła w górę, ciągnąc za sobą dzieci, dojrzeli, że była zgrabna i wysoka. Całkiem ładna. Ale chłopak nie spuszczał ich z oczu, wchodząc tyłem. Kobieta, która została, westchnęła, gdy zniknęli im z oczu.
- Schowajcie broń panowie. Nie ma tu nikogo do zabicia.
Wskazała wymownie na spluwy.
- Nazywam się Maria Boven. Pracowałam dla Umbrelli. Nad tym... czymś, co obecnie zabija świat. Dokładniej nad szczepionką. Udało mi się opracować formułę, ale chroniącą tylko przed wirusem rozpylonym w powietrzu. Ugryzienie lub inny kontakt z krwią wciąż jest zabójczy. To z czym mamy do czynienia to nie zwykła komórka wirusowa, a organizm, który potrafi bardzo szybko łączyć się i mutować, odcinając mózg ofiary i zamieniając ją w bestię z podstawowym instynktem pożywiania się.
Spojrzała po ich twarzach, wciąż niemalże spokojna.
- Teraz Umbrella chce zabić mnie i tych, którzy mi pomagają. To wszystko... nie jest przypadkowe. Nie może takie być, bo nikt tak na prawdę nie chce pomóc. Nie wiem co panu podali. - spojrzała murzynowi prosto w oczy - Ale na pewno nie szczepionkę. Nie działają żadne telefony, radio ani telewizja. Nie istnieje szczepionka inna od mojej a ja nie mam pojęcia dlaczego wojsko aplikuje to... coś. Muszę pobrać panu krew, panie Green. Jeśli to co wstrzykują to wirus... to pozostało panu kilkanaście godzin życia. Przykro mi.
Zaczęła chodzić po korytarzu, w te i wewte.
- Czy ktoś z was jeszcze został zaszczepiony? Ten ranny? Chciałam tu zrobić niewielkie laboratorium. Zostało mi bowiem tylko kilka dawek szczepionki, a jestem pewna, że rozpylili to w powietrzu. Może tu jeszcze nie doszło, może już tak. Kilka osób pojechało do Darrington, po rzeczy. Nie widzieliście czarnego Land Rovera może? Nieważne. Chodźmy, John.
Poszli do drugiego pomieszczenia, a Boven wyciągnęła strzykawkę. Goran i Swen mogli uwolnić się od potoku jej słów. Słów, które wyjaśniały zbyt wiele i mąciły jeszcze więcej, pozostawiając tak wiele pytań.
Przed domem pięćdziesiąt metrów dalej stało kilku Indian ze strzelbami. To tam się odbyło. Wirus zaatakował.
Tylko czy strzelanie mogło pomóc, jeśli to coś latało sobie w powietrzu?!


MONTROSE, RADCLIFFE, STRATTON, THOMSON

Magazyny kryły dobra wszelkiego rodzaju. I nawet nie było specjalnego problemu z ich opróżnianiem, gdy ładowali na paletę wszystkie bardziej lub mniej potrzebne rzeczy. Kradzież, w świetle popełnionych morderstw, nie wydawała się już w zasadzie nawet szczególnie zła. Ot i tak nikt na tym praktycznie nie ucierpi, bo niedługo nie będzie komu cierpieć.
A żołnierze i ich szczepionka tylko im w tym wszystkim pomogli.
Cokolwiek wstrzykiwali ludziom, działało to powalająco i to całkiem dosłownie. Ciała padały jak marionetki z odciętymi sznurkami, żywe lecz nieprzytomne wystarczająco długo, by kradziony towar zdążył dojechać do samochodów. Nie brali tego jakoś straszliwie dużo. Maria chciała głównie chemię, naczynia i trochę sprzętów, oni sami głównie jedzenie.
Gdzieś ze środka sklepu usłyszeli kilka strzałów. Nikt nie palił się do sprawdzenia o co chodziło. I znikali już, gdy dwójka pracowników z zaplecza podnosiła się z ziemi, wciąż oszołomiona i niezdolna do racjonalnego myślenia. Gdy zdolność ta wróciła, dwa samochody oddalały się już od sklepu, wjeżdżając na jedną z dróg prowadzącą ku rezerwatowi.

Po drodze była apteka. Ta sama co wcześniej, ale Thomson tym razem nie zastanawiał się w ogóle. Wciąż w masce gazowej i z M-16 w ręku wparował do wnętrza, rozkazując kobiecie zapakować te leki, które Marie wypisała im na kartce. Dyskusje się skończyły, ale detektyw, powodowany chyba resztkami człowieczeństwa, zapłacił za wszystko. Tylko receptą pozostała lufa karabinu maszynowego. Ruszyli dalej, wymijając podziurawiony kulami wóz żandarmerii wojskowej, przewróconego harleya i cztery ciała w kałużach krwi. Nikt nawet się nimi nie interesował.
Tak, cywilizacja. Cóż za cudowny wynalazek.


WSZYSCY

Swen i Goran, tak jak i pozostali, usłyszeli ryk silników. Ale nie był to ten, na który dwóch członków motocyklowego gangu czekało. Na przedzie jechał bowiem wojskowy Humvee, a zaraz za nim - czarny Land Rover. Ten pierwszy tylko trochę różnił się od widzianych w mieście - obsadę stanowił bowiem jeden żołnierz jadący bez maski na twarzy a także kierowca - ubrany w czarny strój ochroniarza oraz zwykły człowiek, którego życie nagle zostało rozerwane na strzępy. I zanim ktoś zaczął strzelać, pojawiła się Marie, wybiegając do nowo przybyłych. Z czarnej terenówki wysiadła zaś kobieta niezwykle podobna do Dorothy.
Nie to zwróciło jednak uwagę zebranych na ulicy. Siedzący za kierownicą wojskowego wozu pogłośnił radio.
- Do wszystkich jednostek w Darrington. Uciekinierzy skierowali się na zachód, prawdopodobne miejsce pobytu: rezerwat Indian. Czas przybycia wsparcia: trzydzieści minut. Czekać na dalsze rozkazy.
Radio zaszumiało, gdy spojrzeli po sobie. Na szczęście zdawało się, że żaden z tutejszych tego nie słyszał. Wszyscy prawie siedzieli pozamykani w swoich domach.
 
Sekal jest offline