Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-10-2010, 09:21   #23
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
W Jorgu kipiało. Zagotowało się w nim, lecz zaciskając zęby na wrzaski tracącego opanowanie lekarza nic nie powiedział.

Co ty kurwa wiesz o zabijaniu... – przemknęło przez głowę Swena. W jakimś tam stopniu spodobał mu się jednak szczery upór i determinacja Indiańca, który nie chciał dać sobie w kaszę nadmuchać. Szkoda tylko, że ani Jorg, ani Goran w nic jeszcze nie dmuchali. Na razie.

Green stąpał po cienkim lodzie. Widział nie jeden raz dorosłego mężczyznę w mniej pieszczotliwej sytuacji moczącego spodnie na widok broni i groźnej do bólu determinacji gotowych na wszystko jednoprocentowców. Banita nie żyje kodeksem społeczeństwa. Konieczność zabijania jest wliczona w drogę życia renegata. A mordowanie jest rozlazłą definicją. W innych okolicznościach skończyłoby się pewnie na tym, że lekarz dostałby konkretne wpierdol. Załączając wyrazy szacunku. Indianin miałwg Jorga w swojej niekontrolowanej głupocie jednak dużo szczęścia. I niekwestionowany atut przetargowy. Tylko on mógł pomóc Prospektowi. Błagalny wzrok wykrzywionej bólem i przerażeniem twarzy rannego i wyczekujące milczenie pchniętego Gorana, który ważył krzyki lekarza i patrzył na reakcję kamrata zmiękły hardość Swena. Nawet trochę zbił się z tropu wiedząc, ze w innych okolicznościach takie popchnięcie skończyłoby się co najmniej połamaną ręką faceta. To było przegięcie i z szacunkiem odebrał zimna krew Gorana. To dało do myślenia.

Ludzie obecni w pokoju nie byli ich wrogami, mimo tego, że on sam mógł z kolei na niego wyglądać w ich oczach. Nie byli ich wrogami zarażeni. To nie było nic osobistego. A oni nie chcieli ich pomocy. Nigdy nie przelewał krwi dla przyjemności lub nadaremnie. Dzisiaj widział poległych trzech braci. Właśnie nadaremnie. Czwarty był ranny. Czarna chmura śmierci wisiała nad głową Jorgenstena. Odkąd sięgnął pamięcią zawsze patrzył na świat przez pryzmat broni. Albo na wylot lufy albo przez niej koniec. Widok uzbrojonego chłopca który trzymaną oburącz strzelbą zasłaniał matkę i dzieci i celował prosto w niego ostatecznie rozbroił Jorga. Posłał chłopcu spojrzenie w stylu "nie igraj z losem szczylu" i odwrócił się plecami do schodów. Zdał sobie sprawę, że czerwony i jak się okazuje reszta cywili widzi w nich morderców. Broń nie została wymierzona przeciwko nim, lecz najwidoczniej przyzwoitość ludzkiej solidarności kazała utożsamić ich samych siebie z zarażonymi ofiarami. Green’owe „Jak będzie źle” rozśmieszyło Jorga. Jakby mogło być gorzej? Aż się zaśmiał na głos. To było proste jak pierdolenie. I żałosne zarazem. Gdyby była szansa na nadzieję, armia nie strzelałaby do potencjalnych chorych. Ponoć jest szczepionka, ale nie ma lekarstwa. W tym momencie zdał sobie sprawę z konieczności działań wojska. Oni po prostu nie mieli wyjścia. Oni tez go nie mieli. Ci ludzie jednak nie chcą przyjąć tego do wiadomości. Wiedział, że każdego chorego na ten jebany wirus rozwali bez namysłu, choćby miało nim być dziecko, kobieta czy Goran czy wreszcie on sam. Z takiego obrotu sprawy Sten wyciągnąłdwa wnioski. A raczej sobie o nich z politowaniem przypomniał. Głupota i słabość ideowych konformistów. Nie. On po prostu pomyślał - cywili. Jebanych zjadaczy chleba dobrowolnie zakuwających cześć wolności w łańcuchy sztucznych struktur państwowych. Głupota i słabość społeczeństwa , która robi z człowieka upodlonego kundla kryjącego się w budzie za płotem moralności podpartej kołkiem społecznym. Jak to wszystko pierdolnie, to połowa posra się ze strachu, a reszta zje ich gówno. Wobec głupoty zawsze był bezradny. Na nią nie ma mocnych. Musiałby Greena po prostu rozwalić.
Chuj ci w dupę, pomyślał.
Ostatecznie wyszedł pierwszy do poczekalni.

Tam zrobiło się małe zamieszanie. Jedna kobieta powiedziała coś drugiej. Matka z dziećmi poszła na górę a chłopak ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy co najmniej zamykającego nocny patrol komandosa, osłaniał ich odwrót.

- Schowajcie broń panowie. Nie ma tu nikogo do zabicia.
Wskazała wymownie na spluwy.

Jorg schował bron za pasek i wyciągnął paczkę Cameli. To sie jeszcze okaże, pomyślał odpalając papierosa.

- Nazywam się Maria Boven. Pracowałam dla Umbrelli. Nad tym... czymś, co obecnie zabija świat. Dokładniej nad szczepionką. Udało mi się opracować formułę, ale chroniącą tylko przed wirusem rozpylonym w powietrzu. Ugryzienie lub inny kontakt z krwią wciąż jest zabójczy. To z czym mamy do czynienia to nie zwykła komórka wirusowa, a organizm, który potrafi bardzo szybko łączyć się i mutować, odcinając mózg ofiary i zamieniając ją w bestię z podstawowym instynktem pożywiania się. – recytowała niby spokojnie jak poirytowana lecz cierpliwa stuardesa objaśniająca instrukcję użycia masek tlenowych i kierunki drogi ewakuacyjnej pasażerom lotu.

Jugol i Jorg spojrzeli po sobie. Było gorzej niż myśleli. Nerwowo zaciągając się głęboko dymem słuchał kobiety. Mógł wziąć te maski po żołnierzach. Dlaczego był tak głupi, aby nie skojarzyć faktów. To chujostwo było wiatropylne. Zaciągał się mocniej jakby wierzył, ze tytoń przegryzie potencjalne bakterie. Fuck. Goran ciężko westchnął poirytowany patrząc na drzwi gabinetu lekarskiego, jakby zastanawiając się, czy ustąpienie czerwonemu było dobrym, czy złym ruchem.

- Teraz Umbrella chce zabić mnie i tych, którzy mi pomagają. To wszystko... nie jest przypadkowe. Nie może takie być, bo nikt tak na prawdę nie chce pomóc. Nie wiem co panu podali. - spojrzała murzynowi prosto w oczy - Ale na pewno nie szczepionkę. Nie działają żadne telefony, radio ani telewizja. Nie istnieje szczepionka inna od mojej a ja nie mam pojęcia dlaczego wojsko aplikuje to... coś. Muszę pobrać panu krew, panie Green. Jeśli to co wstrzykują to wirus... to pozostało panu kilkanaście godzin życia. Przykro mi.

- No właśnie. To się może ci wydawać chore, ale my chcemy pomóc. – głośno myślał Jorg. Dodał „przede wszystkim sobie” w domyśle trawiąc informacje powoli. Jednak wojsko nie ma szczepionki. Nie wiedział w co wierzyć. Spojrzał na czarnego Greena jak na trupa. I jednak było mu go szkoda. To w gruncie rzeczy poczciwy czarnuch był. Przynajmniej na takiego wyglądał do tej pory.

- Czy ktoś z was jeszcze został zaszczepiony? Ten ranny? Chciałam tu zrobić niewielkie laboratorium. Zostało mi bowiem tylko kilka dawek szczepionki, a jestem pewna, że rozpylili to w powietrzu. Może tu jeszcze nie doszło, może już tak. Kilka osób pojechało do Darrington, po rzeczy. Nie widzieliście czarnego Land Rovera może? Nieważne. Chodźmy, John.

Kumple wyszli przed budynek.

- Co robimy? – Jugol zagadnął Jorga patrząc na uzbrojoną grupkę czerwonoskórych mężczyzn.
- Czekamy na resztę. Nie mamy wyjścia. – odpowiedział łykając tabletki przeciwbólowe i popijając Whisky z piersiówki.

Goran naciągnął czarną chustę na twarz. Podczas jazdy chroniła przez pyłem i piachem pustyni. Teraz w lesie miała walczyć z wisusem fruwających po wiosce? Nie wiedzieli. Raczej nie.
Jorg opatrzył sobie ranę na łydce oblewając ją procentami. Kula drasnęła skórę odsłaniając mięso lecz nie naruszając mięśni. Zaciskając z bólu zęby owinął bandażem z apteczki. Jugol opatrzył mu równie niegroźne draśniecie na ramieniu. Ledwie zdążył narzucić skórę na plecy, gdy na podwórze zajechał Humvee z Land Roverem. Jednocześnie sięgnęli po broń cofającsię ku drzwiom, lecz kilka szczegółów sugerowało opanowanie. Wspomniane przez kobietę czarne terenowe auto kojarzyło się z oczekującymi przez nią ludźmi. Każdy w transporterze zdawal sie być z innej parafii. Ostatecznie karabin maszynowy był argumentem kluczowym.

Tylko ten jeden żołnierz z maską siał nieufność. Dezerter? Z zaparkowanego w tumanach kurzu pojazdu wyskoczyła kobieta.

- Do wszystkich jednostek w Darrington. Uciekinierzy skierowali się na zachód, prawdopodobne miejsce pobytu: rezerwat Indian. Czas przybycia wsparcia: trzydzieści minut. Czekać na dalsze rozkazy.- głośny komunikat z radia przeszył rezerwat.

- Jak to kurwa wsparcia? – rzucił Goran śmiertelnie poważnie.
- Znaczy, że pierwsi pojawią się lada moment – dokończył myśl kumpla. – albo okrążają nas w tej chwili, czekając na resztę – warknął Jorg rozglądając się dookoła.
- Trzeba stąd spierdalać.
- Mhym.

- Mamy wszystko, ale zdaje się, że musimy się zwijać i to szybko. – odezwał się żołnierz przyglądając się nim uważnie. Odpalając papierosa rzucił:

- Bez nerwów panowie, to tylko przebranie. David Thomson.


- Ten za kierownicą to Daniel. Dalej, Liberty a ten z tyłu... kurwa, nie pamiętam, ale widział jak rozwaliliśmy kilku fagasów w mundurkach. – przedstawił resztę, po których wzrok Jorga tylko się prześlizgnął się po cywilach, zatrzymując dłużej na ochroniarzu z emblematem czerwono-czarnej parasolki.

Jorgensten i Markovich skinęli głowami na powitanie i zrozumienie. Sami mieli przygodę z naocznym przechodniem.

- Jorg.
- Goran.


Swen zmierzył przybysza wzrokiem. Nie było ciężko go sklasyfikować. Gość wiedział jak się nosić z bronią. Przynajmniej tak sie weteranowi wydawało. A instynkt mylił go rzadko. Mógł być najemnikiem, gliną, dezerterem. Lub zwykłym bandziorem. Lecz zdecydowanie szkolonym militarnie. Ponoć wróg wroga jest przyjacielem. A przynajmniej nie wrogiem.

- Maria, co u was? Gdzie White? Musimy zyskać trochę przewagi. Jesteście tutejsi? - znów spojrzał na motocyklistów. - Jak znacie tutejsze okolice, to moglibyśmy się spiknąć. My mamy żarcie i najcenniejszą kobietę w tym stanie.

Jorg wiedział, ze decyzja musi być podjęta natychmiastowo. Doczekanie się Triggera i reszty załogi wydawała się być coraz mniej realna w zmieniających się z każdą chwilą realiach.

- Tak. Jesteśmy stąd. – stwierdził Jorg. – Mamy rannego... Musi jechać z nami. W waszym wozie. – dodał stwerdzając fakt i zawiesił głos ważąc coś w myślach. – Mamy jeszcze w chuj broni, amunicji i materiałów wybuchowych. – powiedział całkiem poważnie. Zaryzykował. Facet nie budził specjalnie zaufania, ale czas na dobieranie sojuszników i wrogów już się skończył – Magazyn jest jakieś dwadzieścia minut jazdy w głąb rezerwatu. I tak trzeba stąd spierdalać.
- Jedziecie z Darrington. Widzieliście po drodze kogoś na harleyach? - zapytał Goran.
 

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 11-10-2010 o 10:18.
Campo Viejo jest offline