Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-10-2010, 16:29   #24
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Kiedy w rękach Swena i Gorana pojawiły się pistolety John przełknął ślinę. W ostatnim czasie widział już zbyt wiele broni, lecz nadal działała na niego, jak środek paraliżujący. Terapia, którą przechodził jakiś czas temu, była niczym w porównaniu do tego, co teraz przeżywał. Widok chłopaka ze strzelbą podziałał na niego, jak wystrzał na biegaczy ustawionych w pozycjach startowych. Chciał zareagować, odwołać się do rozsądku zgromadzonych w pomieszczeniu ludzi, wymusić ustępstwa i zapobiec rozlewowi krwi, jednak Indianin - noszący imię takie samo jak nazwisko Murzyna - uprzedził go.
I może nie zrobił tego zgodnie z dobrymi zasadami negocjacji i całą wiedzą podręcznikową oraz doświadczeniem, jakie posiadał John, lecz – na Boga – poradził sobie. A to było najważniejsze w tej napiętej sytuacji.

Ostatnie, czego było im trzeba to wystrzelanie się nawzajem.

Mimo, że nie wydobył broni, John Green dał się wypchnąć do poczekalni, razem z harleyowcami. Wzięto go za część ich grupy, czy jak? To było śmieszne. On nie sięgnął po pistolet podarowany mu przez Swena. Nie chciał do nikogo strzelać, bo wiedział, jakie szkody może wyrządzić kula. I nie chodziło mu o dziurę w ciele, lecz dziury w duszy zarówno ofiar, jak i tych, którzy pociągali za spusty. John Green nie był zbyt religijny. Jego wiarą była ekonomia, modlitwą – fuzja i gra na giełdzie, sakramentami – powiększające się konto w banku. Kiedy jednak oberwał podczas negocjacji tak, że z trudem powrócił do świata żywych, zmienił się. To rodzina – najbliższe mu na świecie osoby – zastąpiły dotychczasowe wartości.

Dlatego tak dobrze zrozumiał reakcję Indianina i tej kobiety. Ona broniła swoich bliskich. Broniła tego, co najcenniejsze w życiu każdego człowieka. Normalnego człowieka.

- Teraz Umbrella chce zabić mnie i tych, którzy mi pomagają. – głos Marii Boven był spokojny, ale wieści, które usłyszał John przytłaczające. - To wszystko... nie jest przypadkowe. Nie może takie być, bo nikt tak na prawdę nie chce pomóc. Nie wiem co panu podali. - spojrzała murzynowi prosto w oczy - Ale na pewno nie szczepionkę. Nie działają żadne telefony, radio ani telewizja. Nie istnieje szczepionka inna od mojej a ja nie mam pojęcia dlaczego wojsko aplikuje to... coś. Muszę pobrać panu krew, panie Green. Jeśli to co wstrzykują to wirus... to pozostało panu kilkanaście godzin życia. Przykro mi.

- Rozumiem – powiedział John spokojnie nie spuszczając wzroku. – Nie musi być pani przykro, pani Boven. Przecież to nie pani wina. Żadne z was – pani – wskazał ręką Marię - Goran, Swen, czy pan Green nie wstrzyknęło mi przecież tej szczepionki. Tylko żołnierze. A i oni zapewne wykonywali jedynie czyjeś polecenia. W przekonaniu, że postępują słusznie i ratują innych. Miejmy nadzieję, że to jednak szczepionka – z nieznanego pani źródła, a w najgorszym razie placebo.

Przez chwilę John spoglądał prosto w oczy kobiety. Czuł się zmęczony i przerażony. Miał nadzieję, że ta zobaczy to w jego oczach. Potrzebował pocieszenia by nie oszaleć. Czuł się podobnie, kiedy jako student odbierał wynik testów na HIV. Tylko że teraz nie miał przed sobą potencjalnej agonii trwającej kilka lat, lecz dużo koszmarniejszy koniec, który dopadnie go w kilkanaście godzin.

Cholera! Musiał się jakoś dowiedzieć! Nie mógł żyć z tą niepewnością.

- Chodźmy John – powiedziała Maria.

Green założył, że chodzi o niego i ruszył za kobietą. Boven wyciągnęła strzykawkę, ale Murzyn cofnął się o krok.

- Wiem, że nie mamy czasu – powiedział spokojnie. – Szczególnie ja. Lecz chcę ci coś powiedzieć, Mario. Boję się jak cholera, Mario. Wiem, że wirus to wyrok śmierci. Jednak, nim pozwolę sobie pobrać krew, chciałbym, byś mi coś obiecała.

Nie mówiła nic. Patrzyła na niego wyczekująco.

- Mam rodzinę, którą bardzo kocham. – wyszeptał bardzo cicho wychowany w tradycji, w której miłość rodzinna i okazywanie uczuć nie były czymś powszechny, szczególnie u mężczyzn. – Synka, córeczkę i żonę. Gdybym okazał się .. no wiesz... chory.. proszę, nie mów nikomu. Pozwól mi wtedy napisać list, skoro telefony nie działają. Potrzebuję długopis i kartkę papieru. Jeśli .. no wiesz ... proszę cię, byś postarała się dostarczyć moje ostatnie słowa rodzinie. Zapiszę ci adres na wiadomości. Obiecasz mi to, Mario?

- Niczego nie mogę obiecać, lecz postaram się – odpowiedziała, lecz John wiedział, że zrobi to jedynie wtedy, kiedy będzie miała ku temu niewątpliwą okazję.

To mu jednak wystarczyło. Murzyn uśmiechnął się smutno odsłaniając przedramię.

- Wiesz, Mario – powiedział cicho, kiedy igła wbijała mu się w skórę. – Nie jestem złym człowiekiem. Naprawdę – obserwował jak strzykawka napełnia się krwią.

- Nikt z nas nie jest – odpowiedziała lekarka kończąc zabieg. – Ale to niczego nie zmienia.

- Długo będzie trwało, nim otrzymasz wynik?

- Poczekaj na zewnątrz – zasugerowała.

- Dobrze – podwinął rękaw dociskając wacik do rany. – Dostanę kartkę i długopis?

- Masz. – wręczyła mu jakiś brulion i plastykową jednorazówkę.

Podziękował i wyszedł na zewnątrz.

Widok wojskowego samochodu sprawił, że John Green zamarł. Jednak to, ze jeden z żołnierzy wdał się w pogawędkę ze Swenem i Goranem nieco go uspokoił. Nie zakładał, że harleyowcy rozmawialiby swobodnie z koleżką ludzi, którzy rozwalili ich przyjaciół. Widać było, ze co jak co, ale więzi w gangu były naprawdę silne.

Ignorując zaciekawione spojrzenia ludzi – zarówno nowo przybyłych, jak też mieszkańców rezerwatu i tych, którzy nadjechali wojskowym samochodem – John siadł za turystycznym stolikiem, który wcześniej wypatrzył przed domem Greena. Zapatrzył się przez chwilę na zachmurzone niebo i okolicę. Na swój sposób była piękna. Nie chciał umierać. Nie bez pożegnania z bliskimi.

Zaczął pisać. Szybko i szczerze, chociaż wiedział, że żadne słowa nie wyrażą tego, co myśli i czuje. Pisał energicznie, charakterystycznym, prostym i czytelnym charakterem. Każde słowo, każda myśl, przywoływała przed nim twarze żony i dzieci. John pisał z zaciśniętymi ustami i zbierało w nim przekonanie, ze zrobi wszystko, by spotkać się z nimi ponownie. Kiedy skończył wziął telefon komórkowy i napisał SMS-a. Wiedział, ze nie ma zasięgu ale liczył na to, że kiedyś uda mu się go wysłać.

Kiedy John skończył zdołał jeszcze usłyszeć końcówkę rozmowy motocyklistów i człowieka w mundurze. Złożył kartkę zapisując adres swojego domu w Bostonie po zewnętrznej stronie.

Miał zamiar dać go Marii, czy tego sobie życzyła, czy nie. Wyglądała na przyzwoitą osobę, która wypełni jego prośbę. Czas pokaże, czy się nie mylił.

John Green wstał, złożył list do rodziny i ruszył w stronę Swena.

- Przepraszam., Swen – powiedział Murzyn spoglądając na członka gangu z pewną twardością w oczach. - Słyszałem końcówkę waszej rozmowy. Wiem, że niepotrzebny wam bagaż, lecz też chciałbym się stąd wydostać. Obecnie nie mam żadnej karty przetargowej, lecz chciałbym się z wami zabrać. Mogę się przydać. Może nie jestem twardy, jak ty czy Goran, lecz potrafię być użyteczny i pomocny. A jakby okazało się, że ... to nie była szczepionka, lecz wirus, to wolę być przy was. Sam zapewne wiesz czemu.

Kiedy Murzyn to mówił, jego oczy były jak dwa kamienie. Gdyby motocyklista znał się na ludziach, teraz widział by w tych oczach „twardziela” nie ustępującego nawet na cal, a nawet przewyższającego charakterem znanych mu motocyklistów. Takie oczy mieli ludzie, którzy obrawszy jedną ścieżkę nigdy z niej nie schodzili. Twardzi, nieugięci, zahartowani jak stal. Bo ci, co znali Johna Greena wiedzieli, że właśnie z takiej gliny go ulepiono. Ale, jak każda glina, ta również potrzebuje czasu by stwardnieć.

- Załatw mi transport Swen, z wami lub z nimi – wskazał głową wojskowy samochód. – A kiedy przyjdzie do gadania, sam docenisz swoją decyzję. Potrafię być lojalny i potrafię docenić twój gest zabrania mnie z miasteczka, nawet rozumiejąc jego prawdziwe intencje.

Wzrok Johna Greena był jak ołów. Z takim wzrokiem mógł siadać do partyjki pokera, a ludzie nigdy nie wiedzieliby czy blefuje, czy nie.

- Będę siedział tam – wskazał ręką turystyczny stolik przy którym wcześniej coś pisał. – I raz jeszcze dzięki za podwózkę, Swen.

Murzyn ruszył na wskazane miejsce i siadł tak, by widzieć Marię kiedy ta skończy badania jego krwi. Wyjął z kieszeni kurtki pastylki na nadkwasotę i popił napojem energetycznym. Bał się lecz dobrze to maskował. W takich momentach jak ten John Green żałował, że lekarz kazał mu rzucić palenie.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 11-10-2010 o 17:24.
Armiel jest offline