Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-10-2010, 13:58   #25
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Zapewne przywołał Umbrellę na czasie. Zapewne jego bycie cwanym cwelkiem rozwiązywało wiele rzeczy. Wytyrał porządną robótkę na półkach – był pewien, że niczego nie przeoczył. Większość to była po prostu szama, choć zbierał także barachło, które cała reszta uznałaby za dziwne – świece, zeszyciki, może parę plastikowych zabawek. Zawsze lubił patrzeć na plastikowe zabawki w sklepie; dzieci przecież zawsze patrzą, a gdy tylko znajdzie jakieś dziecko – dziewczynkę lub chłopca, dla smaczku – to odpowiednio przejedzie broną przez dziewczęta i chłopców. I chuj.
Od czasu załamania nerwowego myślał i mówił o sobie w trzeciej osobie. Tak jak: Zapewne przywołał Umbrellę na czasie. Albo: Zawsze lubił patrzeć na plastikowe zabawki w sklepie.
Daniel Radcliffe od pewnego czasu opowiadał samego siebie.
Parę robocików znalazło się w jego taszy. Fakt, widział, że przeważnie to chłopcy bawią się takimi rzeczami, ale, do diabła – dzieci to dzieci, a szczenięta bawią się zabawkami. Miał wtedy ze sobą całkiem pokaźny wór – wsadził fanty do środka, nie kłopocząc się o strażników. Ani o sprzedawców. Ani o siebie.
Za to Thomsonowi i Strattonowi pokazał jedną z zabawek – jakiegoś żołnierzyka.
- Wyczajcie to, kurwa.
Złapał za figurkę, która przypominała mu medyka polowego.
- Ćśśśśśiaaach... Teraz dostaniesz jebaną szczepionę – manipulował medykiem polowym. Właśnie dawał panu żołnierzowi szczepionkę, żeby był zdrowy i po śmierci przypadkiem nie powstał. - Aaa, panie Mengele, ja nie chcę do mamra! Ja nie chcę na szpilowanie – kwilił przerażonym głosikiem żołnierza. Nagle zmarszczył brwi. Stracił już zainteresowanie i rzucił żołnierzykami pod nogi Strattona.
- Jeśli można – spojrzał prowokująco w stronę tamtego. I odszedł na zaplecze.
Na zapleczu nie było nic poza paroma skrzyniami, które dla pewności kopnął. Gdzie zostawił worek? W środku, pomyślał. Chyba go zostawiłem w środku, bo przecież nikt mi go nie zabrał. Wrócił. Nie był pewien, czy czuł się dobrze albo źle. O wiele bardziej wolał emocjonalną sinusoidę – najlepsze szczyty i najokropniejsze doliny. W jakiś sposób pragnął ich. Nie będąc ani krańcowo zrozpaczonym ani uszczęśliwionym, czuł się bezbronny. Znowu.
Po drodze zaczepił Liberty.
- Wiesz... - mruknął w jej stronę, choć nie do końca wiedział, co chciał powiedzieć i dlaczego w ogóle zaczął tę rozmowę. - Ja nie wiem, co się z nami stanie – zakończył idiotycznie.
Miał ochotę wyskoczyć z własnej skóry i stać się kimś innym. Zapomnieć, że kiedykolwiek był Danielem Radcliffem. Odpędził jednak te myśli. Brzęczały nieznośnie. Co gorsza, pozwolił sobie na roztargnienie i okazanie słabości wobec innych – dla Radcliffe'a niedopuszczalne, a w każdym razie tak długo, jak o tym pamiętał.
Spojrzał jeszcze raz na Liberty – dziwne, nie przypominał sobie, żeby zawieszał wzrok tak długo na jednej osobie. Zazwyczaj, podczas rozmowy, zezował gdzieś po bokach twarzy. Złościło go to, że nie mógł powiedzieć nic o sobie – o strachu, gniewie i jego życiu, które wymykało mu się z rąk jak piach. Machnął ręką. Chyba wolał milczeć.
- Pierdol to, co powiedziałem. Pierdol mnie. I tak nieważne.
Jego logika wreszcie pracowała, co przyjął z rezygnacją. Skoro chwilowo rozum wrócił mu do głowy, podczas drogi do apteki próbował poskładać samego siebie, nadaremne oczywiście. Znaleźć coś, co go uspokoi albo chociaż upodobni do całej reszty. Wszedł z Thomsonem do środka. Kiedy ten zapłacił za leki, został na chwilę i zażądał antydepresantów, a gdy dostał tylko Valium, pogroził pistoletem, że odstrzeli jej głowę, jeśli nie da czegoś mocniejszego. Lufa pistoletu odprowadzała jej plecy, a gdy wróciła, dała mu pięć pomarańczowych opakowań pełnych białych, lekko rozsypujących się tabletek. Nie rozpoznał tych prochów i wiedział, że nazwa też mu nic nie powie. Założył, że pod grozą śmierci dała mu coś naprawdę dobrego, albo po prostu zemściła się i już nigdy nie będzie mógł wrócić, żeby złożyć reklamację. W obu przypadkach tkwiło pewne wyjście.
Gdy wyszedł z apteki, rzucił do Thomsona:
- Po chuj jej pieniądze dałeś, i tak pewnie umrze – łyknął dwie tabletki. - A forsa się może jeszcze przyda, jak to wszystko się skończy.
Ale się nie skończy, dodał w myślach. Ni chuj, choćbyśmy się zesrali.
Już miałby się pogrążyć w samobójczych myślach, ale jadąc, medycyna wypędziła z jego głowy jakiekolwiek myśli. Mówił i postrzegał w miarę składnie, ale stwierdził, że od reszty oddzielił się murem sennej apatii, która wykluczała istnienie jakiegokolwiek cierpienia. Nie do końca myślał, raczej, jego głowa stała się jak muliste dno jeziora, pełne dziwnych poruszeń. Otępienie przyniosło jedną dużą zaletę: Miał wszystko gdzieś, choć jeszcze parę godzin temu palnąłby sobie w głowę, ot tak, dla zabawy.
Później byli jacyś durnie na harleyach. W głębi duszy składał hołd narkotykowemu bóstwu, że lek tak bardzo uderzył go po głowie, bo miał świadomość, co by się stało, gdyby nie zbombardował swojej wątroby chemikaliami.
Zatem, będąc świetnie odurzonym, nawet nie pomyślał o tym, żeby na sam widok harleyów wyciągnąć broń i zacząć strzelać w ich stronę – bo czemu nie? Przecież wyglądali jak kryminaliści, których przymykał w ciupie. Nie krzyczał do Thomsona i reszty, że postuluje o jak najszybszą śmierć Strattona, bo tylko ich spowalnia. Nie wrzeszczał, że trzeba sprawę zrobić czysto, bo dzieci patrzą – obecność narkotyku usuwała ich obecność. Nie bał się, w ogóle się nie bał, że Thomson, mając dostęp do działka, coś mu może zrobić. Nic się nie dostało do jego świadomości, kompletnie nic. Oto cały świat został zredukowany do szarawej normalności, celu i przyczyny. Coś, z czym można sobie poradzić.
- Jorg.
- Goran.
- Radcliffe.

„SS-Mann” - dodał w myślach. Nie opuszczał go sarkazm, choć odczuwał go jako ciężar. Na pytanie Swena odparł naprędce:
- Nie.
Zaciągnął się dymem, zapaliwszy uprzednio.
- Panowie, postuluję wypierdalać stąd.
Jego głos miał w sobie coś, czego normalnie by nie znosił – zmarszczył brwi. Wtrącał przerwy i bezsensowne pauzy wpół zdania. Ciekawie, kto się dowie, że jest naćpany?
- Jedziemy w lasy – stwierdził. - Potem pogadamy, gdzie się skierować.
Gadał, gadał, gadał.
- Ta banda gnojków – zaproponował – będzie nas szukać w parkach narodowych. Do granicy mamy stąd jakieś dwie, może trzy godziny, zależy, jaką drogą pojedziemy. Według mnie, ciężej im będzie nas znaleźć, jeśli odbijemy na wschód, bo jest tam o wiele większy park narodowy. No i, tego... Mamy ten wóz bojowy, więc będziemy mogli jeździć leśnymi drogami. Nie wiem, co znajdziemy w lesie, ale i tak będzie tam mniej ludzi niż w miastach. Las rozciąga się na jakieś sto mil, może więcej. W każdym razie, na posłuch w Stanach nie mamy co liczyć. Wymknijmy się rządowym i uciekajmy do Kanady. Najbliższe miasto to chyba...
Spojrzał na mapę; tabletki nie rozmazywały jego pola widzenia – był tak samo paranoicznie wrażliwy, jak przedtem, ale za to rozkojarzony.
- Ke... Kelowna? Nieważne zresztą.
Zasiadł za kółkiem.
- Spieprzać marsz.
 
Irrlicht jest offline