Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-10-2010, 19:29   #2
szarotka
 
Reputacja: 1 szarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skał
To wszystko było winą flecisty.

Rynek pękał w szwach, jak to zwykle bywa w dzień wolny od pracy, emanując całym wachlarzem dźwięków znanych każdemu mieszczaninowi; pokrzykiwaniem przekup i targowaniem się kupców, rżeniem koni i gdakaniem kur, szelestem materiałów, stukaniem misek, garnków i dzbanków, odgłosem nalewanego z beczek piwa, dźwiękiem rozsypywanych owoców i pomstowaniem na złotą młodzież, śmiechem kobiecym oraz głośnymi rozmowami, skwierczeniem pieczonych jabłek, podzwanianiem monet i wieloma innymi. Ponad tym wszystkim unosiła się, jak pachnący dym, melodia fletu, ginąc i pojawiając się na nowo, obiecując coś niejasnego ale kuszącego, niczym zapraszający gest dłoni.

Lisek siedziała na skrzyni po pomidorach, oplatając kolana ramionami i gapiła się bezmyślnie na stragan przed sobą. Barwny tłum przewijał się obok niej, ale wydawała się nie zauważać nikogo.
Kaflowa, uwijająca się naprzeciw, weszła na wyższy ton zachwalania swoich towarów. Rozkręcała się. Była sztandarową postacią targu; obwieszona koralikami i łańcuszkami, z kolczykami wyposażonymi w dzwoneczki, z błyszczącymi zapinkami w rzadkich włosach, a na dokładkę z dużym srebrnym kółkiem kołyszącym się w nosie (zarzekała się, że z prawdziwego kruszca). Taka forma promowania straganu była całkiem skuteczna, bo ciągle nad wystawioną na ladzie biżuterią pochylali się zainteresowani klienci.
Lisek przyłapała się w końcu na fakcie, iż spogląda wciąż w jeden punkt, a właściwie na jedną rzecz. Gruby, powyginany wisior, mrugający do niej zamglonym, biało pasiastym krzemiennym okiem zza przechodzących w jedną i drugą stronę ludzi, zdawał się wołać “tu jestem, popatrz na mnie”. Był okropnie brzydki, jak nieudane dzieło czeladnika kowalskiego. A jednak emanował czymś takim... nieokreślonym, co wabiło, niczym wystawiony na wystawie cukierni tort z wisienką.
Swojakom się nie kradnie; skarciła się w duchu za myśli, które jeszcze nie zdążyły przebiec przez jej głowę. Kaflowa może była krową, ale uczciwą. Po za tym co zrobić z taką tanią błyskotką? Złomu, który nawet nie udaje biżuterii, nie dałoby się nikomu opchnąć.
Wróciła wzrokiem do straganu. Wisiorek znów był na widoku. “Weź mnie”; zachęcał niemo. “Weź go”; śpiewał flet.

Jasne, odbite gdzieś światło błysnęło po twarzy dziewczyny. Odwróciła głowę w stronę siedzącego o rzut kamieniem dalej kumpla z baranem czarnych, kręconych włosów na głowie; Wyciora. Najlepszego z całej bandy towarzysza eskapad. Okupował właśnie tyłkiem stos worków z wełną i dłubiąc w zębach, bawił się wypolerowaną na gładź metalową broszą. W rzeczywistości używał jednego z najstarszych systemów komunikacyjnych ulicy; pojedynczy odblask oznaczał umówiony sygnał; coś jak pytanie “w porządku?”
Lisek obróciła gładki medalik na swoim łańcuszku tak, by złapał promienie słoneczne. Błysk, błysk. Akcja.
Wycior zlazł z worków i niefrasobliwie, obgryzając jabłko, zaczął statecznym krokiem krążyć pośród kupujących, oglądając rozłożone towary. Ruda wykorzystała chwilowe stłoczenie przy straganie Kaflowej i podziwiając z bliska jakiś pierścionek, wsadziła drugą ręką brzydki wisior w kieszeń.
- Złodziej! - zagrzmiało gdzieś nieopodal głosem Wyciora.
Istnieje dowcip o Diamentowym, iż gdy ktoś krzyknie na środku targu “Łapać złodzieja!”, połowa ludzi zacznie uciekać.
Teraz co prawda tłum nie rzucił się do wyścigu, ale zapanowało poruszenie i popłoch macania własnych sakiewek; ktoś tam faktycznie zaczął biec, dzięki czemu Lisek spokojnym krokiem mogła oddalić się od straganu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.

Kolega dołączył do niej po drugiej stronie targu, z rękami w kieszeniach.
- Co tam zwinęłaś, pochwal się.
Wyciągnęła zdobycz i rzuciła mu w dłonie, zaś chłopak obejrzał przedmiot okiem znawcy.
- Nie pomyliłaś kieszeni? To ten twój łup? Nie dość, że kradniesz Kaflowej, to taki złom.
- To jakoś tak odruchowo - wzruszyła ramionami - Wydawało mi się, że on mnie wołał.
- Wisiorek cię wołał - powtórzył Wycior tonem zatroskanego medyka. Lisek łypnęła na niego złowrogo, ale poczuła się cokolwiek głupio. Zabrała mu błyskotkę, burknąwszy coś niezrozumiałego. Natomiast chłopak nie dawał za wygraną.
- A jak cię wołał? Taś, taś, czy cip, cip? - dociekał z niezmąconą powagą. I tym samym przebrał miarę, ale zupełnie świadomie. Bo zanim koleżanka zamachnęła się, by ciepnąć go w łeb, szelma uskoczył - prosto w stos koszyków wiklinowych. Dysząca żądzą zemsty rudowłosa rzuciła się za nim i po chwilowym rozgardiaszu wybiegli z rynku, odprowadzani groźbami i pokrzykiwaniami straganiarek. Pokonali pędem kilka ciasnych uliczek i zakrętów, zaplątali się w pranie rozwieszone nisko między oknami naprzeciwległych budynków, aż zziajani i roześmiani wpadli na teren znajdujący się pod opieką Gangu. Tartak.

Może nie pachniało tu konwaliami, a z ziemi nie dało się jeść jak z talerza, ale było swojsko i bezpiecznie. Oczywiście dla tych, którzy tu żyli. Gang liczył kilkanaście osób, jednak dzielił się na trzy grupy, z których każda zajęła swój obszar wpływów. Generalnie się dogadywały, chociaż bywały gorsze i lepsze dni. Banda Liska nazywała się Rysia i zajmowała melinę w obrzeżnej części Tartaku. Pozostałe dwie: Kunia i Wilcza, osiadły w centralnej.
- Hola chłopaki - witano się wzajemnie, przekraczając próg starego, zeżartego przez korniki spichlerza, wkraczając tym samym w “Rysie” królestwo.
W smugach światła, wpadających przez wysoko umieszczone okienka, widać było duże połamane skrzynie, zagracające w znacznym stopniu powierzchnię użytkową; jakąś łódkę odwróconą do góry dnem, z wielką dziurą, pamiętającą czasy dziesiątego Imperatora, a także stare puste wory, porwane sieci i insze przedmioty wspominające składowane tu niegdyś dobra. Tylna część spichlerza była ogarnięta i obstawiona skrzyniami, niczym ścianami, zaś na powstałej powierzchni urządzono całkiem znośne lokum mieszkalne. Znalazły tu miejsce zarówno sienniki, jak i stoliki (w różnym stopniu kompletne), a nawet kilka krzeseł i półka. Każdy z pięciu członków bandy posiadał również własny skarbiec: czy to kufer, czy zamykany kosz, czy zwykłą beczkę. Były to jedyne przedmioty których zawartość pozostawała nietykalna dla wszystkich z wyjątkiem właściciela i zasady tej względnie przestrzegano.
- Hola, a temu co?
- Przepity - mruknął chudy chłopak o podkrążonych oczach, siedząc na chybotliwym stołku i oglądając kawałek pomazanego płótna. Maro, głowa bandy (bo to on przywitał Liska i Wyciora) lubił rysować jakieś labirynty na materiale. Twierdził, że poprawia plany kanałów, chociaż wszyscy i tak doskonale je znali. Jeden rzut oka na siennik wystarczył, by stwierdzić, że owym “przepitym” osobnikiem jest nikt inny, jak Kubek - złodziej, amant i hazardzista w jednym. Jego zielona twarz i miska pod nosem sugerowały, że znów spędził noc z lubymi butelkami.
- Lisica, weź tego nowego i Groźnego, pokaż mu teren - odezwał się Maro znad swojej “mapy” - Ja muszę obgadać coś z Wyciorem.
Przewaliła oczami, rzucając wisiorek do swojego koszyka wiklinowego i napełniła kieszenie kamykami i metalowymi kulkami. Przyzwyczaiła się, że ich mózg wraz z kominiarzem (bowiem Wycior - jak wieściło przezwisko - jako jeden z nielicznych chłopaków mógł poszczycić się wyuczonym zawodem) mają wiecznie “coś do obgadania”. Zwykle były to tak nudne tematy, że nawet nie wysilała się na podsłuchiwanie, woląc bardziej produktywne spędzanie czasu.

“Nowy” nazywał się Vak i faktycznie był od niedawna w bandzie. Zastąpił Szczura, po którym miesiąc temu wszelkie wieści przepadły. Niektórzy zwolennicy teorii spiskowych opowiadali historie, że rzekomo skończył w lochu za podniesienie ręki na jakiegoś maga, inni twierdzili, iż poderwał nadobną złotowłosą i stracon został dla świata jako małżonek, reszta zaś uważała po prostu, że ktoś pchnął go nożem w ciemnej uliczce.
Vak właśnie pojawił się w zasięgu wzroku i światła, przekraczając skrzynie i poprawiając spodnie. Był na okresie próbnym, ale ponieważ Kubek polecał go jako swojego kumpla, nie przechodził zwyczajowej ścieżki zdrowia. Tym niemniej był dziwny. Zbyt skryty, jak na standardy “Rysie” - Lisek była o tym święcie przekonana.

***
- Dlaczego to robimy? - zapytał, gdy szli uliczkami w stronę Starej Handlowej i były to pierwsze słowa, które skierował do Liska w ogóle. Do tej pory uważał chyba, że baba w bandzie przynosi pecha, zupełnie jak na morzu.
- Dlaczego robimy co? - dziewczyna wyjrzała kontrolnie zza rogu na kolejną ulicę, wyjmując procę zza paska.
- Dlaczego naprzykrzamy się bogatym.
Spojrzała na niego z taką miną, jakby zapytał, czemu pada deszcz.
- To nie jest jakieś tam “naprzykrzanie się”, młody. To jest wojna - oznajmiła z zaciętą powagą - Im się wydaje, że jak mają pieniądze to mogą wszystko i wszystko im się upiecze. Że mogą nas kupić i sprzedać jak krowę na targu. Że prawo jest dla nich. Trzeba im pokazać, że wobec części z nas są bezsilni. Bo będziemy zawsze. Jak szczury.
Nie odpowiedział nic. Tylko patrzył milcząco. Może nie zrozumiał? Jakiś przygłupi widocznie. Ruda wyjrzała jeszcze raz i dostrzegła Groźnego, wychodzącego z zaułka. Kiwnął na nich. Droga wolna.

Tunele kanalizacyjne pod miastem stanowiły skarb nie tylko dla mieszkańców Thalafu. Dla Gangu również. Zapoznanie się z siecią podziemnych labiryntów należała niejako do obowiązku każdego nowego członka. Były bowiem przepustką do innych dzielnic (tych bardziej pilnowanych również) i drogą ucieczki w wypadku niepowodzenia akcji. Oczywiście tunele były śmierdzące i oświetlone jedynie tym, co miało się w ręku, ale dało radę przywyknąć. Tym razem szli szybko i dziewczynie nie chciało się tłumaczyć metod szukania drogi w ciemności, badania faktury ścian i odnajdywania pewnych specyficznych oznaczeń ułatwiających kluczenie w labiryncie. Sztuki wąchania powietrza trzeba się po prostu nauczyć samemu.

Dzielnica Willowa była jak koronkowy haft w przysadzistej bryle Thalafu. Budowano tu domy z siwego kamienia bądź z cegły; eleganckie, lekkie i mniej ściśnięte ze sobą. Dlatego też z kanałów wychodziło się na obrzeżach dzielnicy; głębiej - wyjścia były zbyt widoczne.
Ulica główna, mimo że przejeżdżało nią najwięcej powozów i jeźdźców, nie była celem napaści; kręciło się po niej zbyt wiele “kozłów” z gwizdkami. Może owi strażnicy nie grzeszyli przesadną śmigłością, ale potrafili urządzać denerwujące obławy, gdy trafiły się dwa patrole.
Tego dnia Lisek zaprowadziła kolegów na ulicę poprzeczną, gdzie panował zazwyczaj mniejszy ruch. Przynajmniej według mniemania dzieciaków, dla których prawdziwym tłokiem był targ Diamentowy.
- Trzymaj się mnie - poleciła Vakowi, przysiadając za rogiem budynku - Na mój sygnał wiejemy.
- A nie bezpieczniej z dachu?
Lisek lustrowała już ulicę, oceniając przejeżdżających i nakładając kamyk na gumę procy.
- Hm? Z dachu? Spojrzyj sobie na te budynki. To nie jest ciasna zabudowa, jak Wysokiego. Umiesz skakać po dachach jak małpa? Bo jak nie, to na pierwszym lepszym złapią cię za kark.
Coś błysnęło dziewczynie po twarzy, więc błysnęła swoim medalikiem jednokrotnie w stronę, z której padło światło. Za chwilę przyszła podwójna odpowiedź.
Ulica przed nimi znienacka zagotowała się, za sprawą czterokonnego zaprzęgu powozu, którego karosze poczęły stawać dęba i spłoszone szarpały każdy w swoją stronę, tarasując przejazd.
- Groźny zaczął przedstawienie. Patrz teraz.
Obrała sobie za cel jakąś kobietę w oszałamiająco pięknym, granatowym płaszczu, jadącą wierzchem z przeciwnej, niż powóz, strony. Śmignął kamień prosto w końskie udo. Siwek skoczył do przodu i prawie usiadł na zadzie, osadzony w miejscu tak silnie, iż zadarł łeb i otworzył pysk, zadławiony wędzidłem. Obrócił się jeszcze nerwowo parę razy, ale czarnowłosa amazonka (bowiem z głowy spadł jej kaptur, ukazując surowe oblicze i ciemne oczy) nie pozwoliła zwierzęciu na ani jeden krok więcej. Mało tego; wiedziona jakimś szóstym zmysłem popatrzyła dokładnie w stronę skąd padł strzał. Na jej czole widniał mały niebieski kamyczek (zapewne kosztowny) na złotym łańcuszku wplecionym we włosy. Lisek aż przysiadła na piętach, zaskoczona tak prędką konfrontacją. Twarde oczy nieznajomej mówiły “widzę cię, dziecko”. Więcej szczegółów Vak nie zanotował, ponieważ ruda prysnęła z miejsca jak mysz, łapiąc go za kołnierz. Z ulicy za nimi darły się już beczące dźwięki gwizdków.

Niewiele szło zapamiętać z tej gonitwy, prócz szybkiego skręcania z ulicy w ulicę, przeciskania się pomiędzy ogrodzeniami i przeskakiwania przez porośnięte pnączami murki. Gwizdki beczały raz dalej raz bliżej, ale na Lisicy nie robiły chyba wielkiego wrażenia i zanim chłopak się obejrzał, już wciągała go po drabince w dół, zatrzaskując klapę tunelu nad ich głowami.
- A Groźny? - wysapał, łapiąc oddech.
- On już na nas czeka. To przez ciebie mam spóźnienie. Musisz poćwiczyć kondycję - odparła w ciemności. W końcu, gdy jej kompan potknął się parę razy, litościwie zapaliła niewielki ogarek.

**
Leżąc na swoim sienniku, słuchała oddechów śpiących kumpli i wodziła palcami po krzywiznach wisiorka. W mroku nocy wydawał się ładniejszy. Przynajmniej namacalnie. Miał jakąś pokrętną symetrię, coś jak labirynt, który krył nieodkrytą zagadkę. Przypomniała jej się twarz kobiety na siwym koniu. Ciekawe czy to mag. Ponoć oni umieją kontrolować nawet pogodę.
- ...czywiście kochanie, jesteś jedyna... - wymruczał przez sen Kubek. Lisek westchnęła i wcisnęła wisior pod poduszkę z kocy. Rzeczywistość, głupia; mruknęła do siebie w myślch. To właśnie twoja rzeczywistość.
 
__________________
Wszechświat stworzony jest z opowieści. Nie z atomów.

Ostatnio edytowane przez szarotka : 24-10-2010 o 19:40. Powód: literówka
szarotka jest offline