Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-10-2010, 18:51   #72
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

- Szaleństwo... Panie Rastchell, proszę mi wierzyć, dziś, z perspertywy czasu i tego, co się wydarzyło, jestem pewien, że pragnął żyć na równi ze mną, czy z panem... A poświęcenie... Czym ono jest, jeśli nie oznaką siły? Nie szaleństwa, monsieur Rastchell.


- Robercie, czy możemy zamienić słówko - Vincent jest troszkę zakłopotany i przepraszajac “tłumek” podchodzi do Voighta.
- Nie wiem, czy jestem gotów na taką rozmowę. - Voight spuścił wzrok - Naraziłem twoje życie, krzycząc twoje imię. Nie wiedziałem, że tak to zinterpretujesz... Muszę Cię przeprosić...
- Nie ma o czym mówić, Robercie - uśmiechnął się Vincent, lecz wspomnienie wspinaczki wywołało bladość na jego twarzy. - Nie podziękowałem ci jeszcze za uratowanie mi życia, co też niniejszym czynię. Co do sprawy o której chciałem z tobą porozmawiać. Czy przejrzałeś już może rzeczy zamachowca? Myślę, że skoro traktują cię jako policjanta i w sytuacji, w której się znaleźliśmy, jest to dopuszczalne. Przeczucia mówią mi, że ten szaleńczy atak był skierowany ... - zamilkł i spojrzał na Roberta. - Domyślasz się zapewne przeciwko komu. Czyją śmiercią miał zakończyć się ten zamach.
- Nikt nie dopuszcza się samobójczego ataku bez jakiegoś ważnego celu, więc sądzę, że chodziło o nas - Robert postanowił więcej nie przepraszać Vincenta, choć nadal czuł się nieswojo - Chciałem najpierw przesłuchać tę kobietę. Tę która została przez niego poturbowana. Potem zobaczę, co dalej robić... A ty nie miałeś nigdy do czynienia z tym szaleńcem? Nazywał się... Jerome Lautrec, z tego, co powiedział mi człowiek z obsługi.
- Nie rozmawiałem z nim. A jeśli nawet to była to jedynie zwyczajowa wymiana uprzejmości. Nic więcej. Ale ów człowiek zdawał się być szalony. Szalony lub zdesperowany. To faktycznie daje do myślenia. W każdym razie, cieszę się, że nic ci nie jest i że udało ci się powstrzymać owego samobójcę. Myślę, że przeszukanie jego bagażu może nam powiedzieć coś więcej o nim samym.
- Masz rację. - Robert westchnął, nagle poczuł się bardzo zmęczony. I jakoś tak... samotny? - Powinienem przesłuchać kobietę, poszukać jego bagażu, dogadać się z człowiekiem od laski... Bardzo dużo rzeczy mam do roboty. Bardzo głupio mi prosić Cię o pomoc po tym, co się stało... z mojej winy, ale czy gdybyś miał chwilę, móglbyś porozmawiać z kimś z naszej delegacji o tym Lautrec’u? Może Watkins, albo... albo Blum coś wiedzą? Cokolwiek? Jeżeli wolałbyś teraz odpocząć, rozumiem.
- Obiecałem ci pomoc, Robercie. A dla mnie słowa to coś wiecej niż puste dźwięki. porozmawiam z Blumem. Mam do niego, wbrew pozorom, zaufanie. Nie wiem kim jest, ale tak jak już wspomniałem, sądzę że Rada przysłała go, by nas obserwował.
Mogę sie mylić co do iego, ale ... zaryzykuję. Odpocznę, jak dotrzemy do miasta.
- W porządku. Ja tutaj jeszcze zaczekam. Zjem coś, a następnie wybiorę się przesłuchać kobietę. Jeżeli zechcesz do mnie dołączyć - zapraszam.






To jego bagaż...
Jest prawie pusty. Zdałem sobie sprawę, że ten szaleniec naprawdę nie zamierzał wracać na twardą ziemię. Chciał zakończyć wszystko, wiedział to od początku bo po co bagaż gdy nie ma stacji końcowej. Albo raczej, gdy ruszasz tam gdzie nie możesz zabrać materialnych rzeczy. Jedzenia. Ubrań na zmianę, pieniędzy, broni, map czy utensyliów. Książek.
Książka jednak jest. Wziąłem ją do ręki, ale nie była taka jaką znałem. To znaczy, był to wyrób domowy, chałupniczy. Prymitywna prasa, pewnie wałki. Literatura podziemna...? Brak tytułu czy autora. Nieregularne strony, wybrakowane litery. Rozpadający się biuletyn z myślami, które nie mogły być złożone w oficjalnej drukarni Xhystos. Kartkuję te dwadzieścia, góra trzydzieści stron - zamysł jest aż nadto jasny.
Wzrok mój padł na leżący obok gruby rulon. Oprócz niego i książki w walizce nie ma już nic. Rozwinąłem rulon, to plakaty. Postery, robione taką samą metodą. Tylko wielka grafika na środku.



Tylko ta grafika i nad nią tylko trzy słowa.


OUVRE TES YEUX







Przesadzasz z lekami. Obłowiłeś się, to prawda. To prawda, dzięki nim twoje stawy są wreszcie naoliwione. Mózg znów wraca na stare koleiny, stare, nowe, stare, nowe...W samą porę, bo właśnie to o czym czytałeś całe życie w książkach z innych światów, teraz jest na wyciągnięcie ręki - schodzisz z trapu w ten świat, w którym przeglądałeś się w dziesiątkach przedmiotów i rysunków. Ale apteczka jest jak morze, ma spokojne znane wody ale i nieznane zdradliwe obszary w których znikają statki - ma stałe prądy, ale też i niebezpieczne zatoczki i wiry. Czy możesz teraz ufać swoim oczom? Czy mogłeś im ufać kiedykolwiek? Czy to chemia, czy upał sprawia że każdy obraz trzeba dzielić na czworo, by zrozumieć czy nie jest czasem tylko mirażem? Jest zbyt gorąco, by podbiec do tego nieznajomego mężczyzny z obwiązaną bandażami głową - kim jest i dlaczego nie pamiętasz go z czasu lotu? Przez szczelinę w białych paskach patrzą jakieś oczy, idziesz ale nie możesz biec...Znika gdzieś na lądowisku pomiędzy paplającymi w tym nieznanym języku płaskonosych ludzi...Żar gniecie do ziemi, pot zalewa oczy...Białe bandaże znikają gdzieś, białe jak apteczka, jak fartuch, jak śnieg za który oddałbyś tu wszystko by natrzeć nim swoje rozpalone czoło...


Około półtorej godziny po zajściach w barze pojawił się Robert. Nadal nie czuł się najlepiej, rana wciąż piekła, ale czuł wewnętrzną potrzebę dalszego popychania śledztwa. Rozglądał się za kimkolwiek z delegacji, pragnąc informacji o Jeromie Lautrec’u. Vincent w końcu opuścił swój fotel. Ze szklaneczką w dłoni siadł na swoim ulubionym miejscu. Oznaczało to, że najwyraźniej doszedł do siebie po traumatycznych przejściach. Gotowy powrócić do swoich zwyczajowych zajęć. Pasażerowie podchodzili do nich, by wyrazić dowody swojego uznania i wdzięczności. Głównie do Roberta, ale niektórzy doceniali też czyn Vincenta i jego gotowość do zaryzykowania życia by wspomóc Voighta w szalonej wspinaczce i walce z szaleńcem. Potrząsano dłońmi, dziękowano, podziwiano...Czasem ktoś złorzeczył na to, jak mogło dojść do tej dramatycznej sytuacji. Para obcych o dziwnym języku nie rozmawiała z nikim, ale uśmiechała się do wybawców i zdawała się uczestniczyć duchowo w tej cichej euforii pasażerów...
Carrington nie mówił nic. Wciąż nie był do końca trzeźwy, chyba było mu wstyd za swoją niedyspozycję...Mimo to jednak to on opatrzył, z wcale niemałą wprawą, rannego. Robertowi wydawało się nawet, że Gustav przy okazji lakonicznie podziękował za ocalenie sterowca - choć tego czasu w okolicach “operacji” Voight nie pamiętał zbyt dobrze...

Dziewczyna z obsługi żyła...Ocknęła się dwie godziny po zamachu, ale wciąż miała trudności z mówieniem, nie wspominając o poważniejszych czynnościach...Potrzebowała chyba medyka z prawdziwego zdarzenia, który mógł raczej czekać na nią tylko w mieście. W mieście, pochodzenia nazwy którego chyba nikt nie pamiętał. Było tam od zawsze...






Trahmer.

W centrum Trahmeru stało sześć wysokich, imponujących budowli o niesłychanie dziwnym kształcie. Sophie powiedziała, że nazywają się piramidami schodkowymi, a niektórzy przypisują im też jeszcze bardziej obco brzmiące miano ziggurat. Zapytana jednak, nie potrafiła lub nie chciała podać źródła, skąd pozyskała tę rzadką przecież wiedzę. Na szczytach tych budowli mieściły się podobno świątynie, za wyjątkiem najwyżej z piramid - gdzie, jak się szybko dowiedzieliśmy, mieściła się siedziba władz. Trahmerem podobno rządzili biali, ale koloru tego nie było widać praktycznie nigdzie pośród rojących się w mieście ciemnoskórych, płaskonosych i przeważnie półnagich ludzi. Dzikich ludzi. Chyba tak trzeba było ich określić, choć jak się miało okazać byli to najbardziej cywilizowani osobnicy spośród ludów ogromnej dżungli.

Miasto składało się poza tym z innych, niskich już kamiennych budynków rozsianych wokół umiejscowionych centralnie zigguratów, ale główna zabudowa przeważającej części Trahmeru była zwykłymi drewnianymi lub glinianymi chatami które w mało zorganizowany sposób panoszyły się we wszystkich kierunkach coraz bardziej ginąc za niedającą się wytyczyć granicą oddzielającą miasto od dżungli. Trahmer był pierwszym w naszym życiu miastem, które nie miało murów - przynajmniej tak jak je rozumieliśmy w naszym świecie. Las był dalece bardziej nieprzestępną barierą niż najlepiej ułożony kamień.

Nie uprzedzajmy jednak faktów. Wracając do urbanistyki, były tam też drogi. Łączyły one w pozornie przypadkowy sposób największe, i tylko te kamienne, budynki. Byłem jednak pewien, że gdyby spojrzeć na nie z odpowiedniej wysokości, tworzyłyby pewnie jakiś przemyślany układ, jeśli nie wzór. Sophie znów zaskoczyła wszystkich, wyjaśniając z dziwną miną iż drogi te pełnią funkcje...Jak to ona powiedziała...? Procesyjne. W mieście była też duża płaska platforma pokryta rytymi przedziwnymi symbolami i dziwnego kształtu kamieniami, na którą nie wchodzili wcale żadni ludzie. Pozostawione pomiędzy niektórymi częściami miasta bez zabudowy puste przestrzenie pełniły formę placów, a jeden z nich, prawie w centrum miasta, pełnił najwyraźniej formę targu. Nie wiedzieliśmy, że w takiej społeczności targ niezupełnie był jedynym zastosowaniem otwartej przestrzeni, bowiem pełniła on funkcje areny dla wielu innych poważnych społecznych zdarzeń.






Słowa nie były w stanie oddać tego co czułam. Gdy kolejne odsłony wiedzy niewiadoma siła odkrywała przede mną, gdziekolwiek zwracałam wzrok. Nie tylko już je kiedyś widziałam. Ja je doskonale znałam, umiałabym je rysować, a najpewniej już kiedyś rysowałam. Wiedziałam na przykład, że do budowy piramid użyto wysuszonych na słońcu cegieł i ziemi, po ukształtowaniu budowli obłożono jej ściany płytami kamiennymi. Umiałam nazywać wiele rzeczy. Sklasyfikować nawet. Prawie wszystko. Te malowidła naścienne zdobiące świątynie i Pałac na przykład.Przedstawiają procesje kapłanów, wojowników, wizerunki dawnych bogów oraz zwierząt. Bóstwa deszczu. Słońca. Bóstwa-węże. Inne, zbyt wiele by je nazwać. Na tym malowidle widoczna jest góra, jezioro i dwie rzeki u jej podstawy. Wokół rosną drzewa, krzewy i kwiaty. Wśród nich widnieją kolby kukurydzy i krzewy kakao. Fruwają motyle, ważki. Widoczne są też sylwetki ludzi, odpoczywających, bawiących się. Ornamenty, jakich nigdzie indziej nie da się zobaczyć.

A ten detal...





A z kolei tu... Bóstwo w swojej masce, z pierścieniami wokół oczu, wystającymi kłami i rozdwojonym językiem węża. Na głowie ma pióropusz, a z jego rąk spływają krople deszczu, wody dającej życie. A ten sprzedawca o zaczerwienionych oczach i jego sklecony naprędce stragan - co za ceramika! Bogato zdobione cylindryczne, trójnożne naczynia z stożkowatymi pokrywami. A u tego - kamienne maski rytualne. Wiem, że kolor mojej skóry nie pozwoli mi ich kupić.

A tu... te postacie ludzkie symbolizują zmarłych...Na tym przedstawieniu współistnieją z żywymi, są tuż obok. Nie tylko w sztuce. Są też w mieście, chodzą ulicami, przesiadują w szałasach. Dla tych wszystkich ludzi są tak naturalni i rzeczywiści jak oni sami. Jak my.







Trahmer był niesamowity.

Na pierwszy rzut oka dziki, wchłonięty na wpół przez zieloną bestię panującą wszędzie dookoła - w rzeczywistości był bardziej rozwinięty niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Gdy spędziło się tu więcej czasu dostrzegało się powoli zdobycze tutejszego ludu. Prostokątna siatka ulic w centrum. Mniejsze, wyspecjalizowane place targowe. Spichlerze. System nawadniania. Miejsca, gdzie uprawiano...Nie, to przecież było niemożliwe wśród tej dziczy...Ale naprawdę, uprawiano podobno sztukę teatralną. A także...
Zdziwienie budziło dziwne miejsce, pusta wielka prostokątna przestrzeń ogrodzona murem. Na wysokości paru metrów na murach przytwierdzono dziwne kamienne pierścienie. Gdy przybyliśmy, przestrzeń ta pozostawała pusta od ludzi, a na pierwsze nieśmiałe próby zagadnięcia kogokolwiek o to miejsce słyszeliśmy jedynie wyraz w rodzaju "Ullamaliztli".

Wszystko było obce, inne. Gdyby nie niektórzy tubylcy, zaczepiający nas bardzo łamanym zrozumiałym dla nas językiem - proponując najczęściej sprzedaż rzeczy, większości których przeznaczenia nawet nie znaliśmy - w ogóle nie potrafilibyśmy nawiązać kontaktu z tą przeważającą masą ludzką mówiącą jedynie w swoim narzeczu lub narzeczach. Nawet język gestów był tu inny, kompletnie niezrozumiały. Zresztą, poza oferującymi swe usługi tragarzami, sprzedawcami czy proponującymi transport po mieście dziwnymi wózkami płaskonosymi - tubylcy unikali nas wyraźnie, rozstępowali się jak morze, odwracali głowy.

Jednak to wszystko, o czym mówię - to udało się zaobserwować później. Moje słowa brzmią jak relacja z wycieczki, ale pominąłem do tej pory trudności...Było ich więcej, niż mogliśmy sobie wyobrazić...Na każdym kroku napotykaliśmy kulturowe bariery lub brak rzeczy, bez których do tej pory nie wyobrażaliśmy sobie życia.

Na przykład Trahmer nie miał na przykład czegoś w rodzaju hotelu. Zdziwieni słuchaliśmy zaproszeń do chat, zaproszeń za dość śmieszne ceny. Ale komu można było zaufać, czy można było usnąć pod jakąś strzechą z półnagimi, wymalowanymi dziwnie ludźmi z których większość nosiła obwiązywane paciorkami noże lub włócznie. Nie było żadnych restauracji, jedynie coś co nazywano komedorem - publicznych niemalże jadłodajni, z tym że żadne z oferowanych tam dań już na pierwszy rzut oka nie mogliśmy uznać za coś co można włożyć do ust...Właściwie jedzono tu prawie zawsze dziwną zupę rybną, która stanowiła główne źródło pożywienia dzikich. Ludzie dżungli mogli jeść ją cały dzień. Codziennie. Całymi miesiącami, bez znudzenia, bez grymasu. Dotarcie do innego pożywienia stanowiło temat na osobną wyprawę w głąb tajemniczego miasta.

Ale wypada wspomnieć od razu o największym wrogu białego człowieka.

Upał.

Wróg, na którego nie byliśmy przygotowani.

Trehmer leżał na samym skraju nieskończonej chyba dżungli. Lądowisko leżało na wykarczowanym płaskowyżu z trudem opierającym się ekspansji roślinności. To już na tej wielkiej patelni poczuliśmy, mimo że wysiadaliśmy niedługo po wschodzie słońca, że nagle na naszą głowę zwaliło się tłuste, mordercze, parzące każdy wolny fragment ciała niebo...Przygniecieni żarem, z trudem łapaliśmy oddech. Każdy ruch był ruchem muchy w smole, a już po godzinie muchy nieruchomiały - walcząc o każdy, choć najmniejszy cień, choć na chwilę...Choć dwa stopnie mniej, i zostać tam, umrzeć, byle nie wychodzić znów pod drapieżne oko słońca...

Oddech. Coś co mieliśmy za dane z góry, tutaj, w Trahmerze był czymś, o co trzeba było walczyć. O każdy oddech. Czasem człowiek przegrywał, siadał, zamykał oczy. Słabł, ale wiedział że musi walczyć już o kolejny.

Pot lał się z nas strumieniami. Nie minęło kilka minut od wyjścia, a nasze ubrania przypominały ścierki do wyżęcia. Jak można było tu żyć? A przecież nawet nie było blisko do zenitu...Później nauczyliśmy się, że nawet tubylcy chowają się na środkowe godziny dnia przed rozżarzonym lepkim tyranem z niebios. Z płaskowyżu widać było rozciągającą się na południe dżunglę, która była niczym jeden wielki zielony organizm panujący aż po horyzont, labirynt egzotycznej roślinności i nieznanych zwierząt, przecinany rzekami - w porze suchej niemrawymi jeszcze, czekającymi na czas deszczu gdy miały jak co rok znów wzbudzać grozę i fascynację swą potęgą. Zielonemu królestwu nie było widać końca. Z lądowiska, w dół prowadziła wykarczowana szeroka droga, wydzierana z mozołem codziennie nacierającej z obu stron dżungli. Droga ta, jak się potem okazało, była jedyną utrzymywaną w Trahmerze - poza tym był tylko las i żyjące swoim życiem niewidoczne dla białych ścieżki. Tam nisko, gdzie się kończyła, znad powierzchni morza dżungli wyrastały ponad kamienne szczyty niesamowitych budowli. Miasto. Widać stąd też było, że na zboczach za miastem prowadzono jakieś uprawy rolnicze a także stojący niedaleko miasta duży drewniany obóz wśród lasu, ogrodzony wysoką palisadą z zaostrzonych pali. Lądowisko nie miało dworca, nie było tu murów ani pociągów, tylko tragarze i zwierzęta pociągowe. Sterowiec wymagał przeglądu i uzupełnienia zapasów. Na płaskowyżu zobaczyliśmy też dwie maszyny - ktoś z nas wiedział, że są to maszyny latające zwane dwupłatami - one to od razu obudziły nasze nadzieje. Choć z bliska nie wyglądały na coś, co mogło w ogóle unieść się w powietrze - szukaliśmy pilotów. Jedyne co udało się dowiedzieć od jedynego człowieka z obsługi lotniska który mówił cokolwiek po naszemu - właściciele maszyn przebywali gdzieś w Trahmerze, ale nazwisk nie umiał powtórzyć...Na Carringtona czekali jacyś ludzie, dwu białych i paru dzikich, pogrążeni w rozmowie ruszyli pierwsi do miasta. Ruszyliśmy za nimi.








Upał. Upał. Upał. Upał...Zmącenie zmysłów, splątanie nóg, pot i nieustanne pragnienie...Wody...Ruszyliśmy w dół, tym czymś co miało być drogą...Nawet gdybyśmy sami chcieli nieść bagaże, nie dalibyśmy rady zaskoczeni masakrującym nas słońcem - przygniatani z każdym krokiem: najęci miejscowi prawie nadzy tragarze ciągnęli na wózkach wszystko za nami - a raczej przed nami, zatrzymując się stale i czekając, aż będziemy w stale iść dalej - przyzwyczajeni do ułomności białych, ich braku odporności na to powietrze i ten niesłychany, morderczy, straszliwy i do tego rosnący skwar...

Słowa nie są oddać naszego zagubienia, gdy znaleźliśmy się już tam na dole, na obrzeżu zapylonego, rozbrzmiewającego setkami głosów w obcym języku placu...Carrington ginie gdzieś, znika w tłumie podobnie jak inni pasażerowie, na których czekają wózki i lektyki. Na nas nikt nie czeka. Wyobraźcie sobie nas, paru białych stojących pośrodku tego ula, z uniesionymi głowami otwierających usta na widok miasta, pośród gór pozostawionych przez tragarzy waliz i toreb podróżnych...Ledwo żywych już po tej krótkiej przecież drodze na dół, oblepionych własnymi ubraniami, mdlejących z upału i pragnienia - większość z nas w miejskich butach które już po godzinie nie wytrzymywały drogi i tego podłoża. Oszołomionych architekturą, hałasem. Obcością tego miejsca, fascynującą ale przecież śmiertelnie niebezpieczną...Pragnących jednak przede wszystkim uciec gdzieś, gdzie jest choć odrobinę chłodniej i gdzie nie ma się nad sobą tego ogromnej, płonącej kuli która z każdą godziną szła coraz wyżej po jasnym, bezchmurnym nieboskłonie...Dyszących, walczących o oddech, zastanawiających się co dalej. I głodnych, ale uważających się za nie na tyle szalonych by wziąć do ust cokolwiek z tego, co proponowano nam jako jedzenie - a co było albo obrzydliwym wywarem, albo wariacjami na temat miejscowych owadów.

Ach, zapomniałbym o moskitach.


Kipi. Miasto kipi. Upałem. Ludźmi. Codzienną walką z lasem. Tajemnicami, które trudno nawet sobie wyobrazić...Ile tam staliśmy? Czas w tym skwarze zdaje się rozciągać swe granice, zanikać, plątać się. Zjadać własny ogon.
Wyobraźcie nas tam sobie. Wyobraźcie sobie, że wtedy widzimy nagle pierwszego białego w Trahmerze. To młody żołnierz, mundur jest przynajmniej czymś co jest czymś choć trochę podobnym do tego, co znamy - mundur porządny, ale nieco rozchełstany z powodu upału. Nakrycie głowy, szabla. Spocona twarz. Wreszcie ktoś, kto wygląda normalnie pośród tłumu dzikich wojowników noszących pióra czy noże. Wreszcie normalny, choć posiadający dziwny akcent język, pośród obcego szwargotu nieprzeliczonego tłumu dzikich ludzi chodzących w niewiadomych celach w różne strony...Żołnierz ma wąsy, zdajemy sobie sprawę że tubylcy nie mają owłosienia na twarzach, żadnych wąsów czy bród, nic.

- Witamy w Trahmerze...- ociera co chwilę pot, przepisowy mundur musi go w tym klimacie kosztować sporo siły - Dobrze, że was znalazłem, póki jeszcze można chodzić po mieście...Gdyby się nie udało, na słońce można próbować wyjść dopiero pod wieczór...Ale dosyć o tym. Nazywam się Fabian Bergerac, regiment siódmy. Którzy z was to Robert Voight i Vincent Rastchell? Gubernator poznał już wieści i pragnie podziękować za bohaterską postawę panów w trakcie lotu sterowca. Zostaliście przedstawieni do odznaczenia, panowie. Czy udacie się ze mną, by je odebrać?






Jeszcze raz otwieram książkę. Za pierwszym razem nie zauważyłem dedykacji na odwrocie okładki, dedykacji od człowieka, który podarował Lautrecowi tę pozycję.

Przyjacielowi,
Nathan Clark.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 03-11-2010 o 09:19.
arm1tage jest offline