Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-11-2010, 21:02   #1
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
[Bissel - dark fantasy] - Wyprawa I

Bissel - Wyprawa I




W izbie pachniało wschodnimi przyprawami, ale inaczej być nie mogło. Akif ibn Musari, kupiec gniewski, zarządca ligi bakluńskiej w Ainorze lubił gości swoich gościć czym chata bogata. Owalne, marmurowe stoły tonęły pod natłokiem pysznych, kolorowych i roztaczających nieziemskie zapachy potraw. Jednakże zgromadzeni, najwidoczniej nie obdarzeni tak wyszukanymi jak Akif smakami, znacznie więcej uwagi poświęcali trunkom i tancerkom. Zwarzywszy na to, że byli rodowitymi bisselczykami bak luna to nie dziwiło. Uśmiechał się do nich, bo tego wymagał interes. Uśmiech nie sięgał oczu.

- Zwykle płacą mi od głowy, ale odjętej od tułowia. To zawsze jakaś nowość. – Burns skrzywił się tak paskudnie, że blizny na jego policzku zmieniły przystojną w sumie twarz surowego najmity w koszmarną maskę.




– Ale martwi są drożsi od żywych. Kiedyś za głowę jednego człowieka ofiarowano mi tysiąc lwów. Jednego! Dacie wiarę? – pytanie zawisło w próżni psując koloryt pląsających tancerek zmieszany z barwami zaścielających stoły tac upstrzonych wszelakimi potrawami. Biesiadnicy skrzywili się, jakby zniesmaczeni obcesowością powrotu do tematu. Burnsowi najwidoczniej to nie wadziło, bo kontynuował swe przemyślenia. – Nie ważne. Powtórzcie więc o co wam tak naprawdę chodzi.


- Jeśli zatem wolą jest Panów, byśmy przeszli do interesów, zróbmy to. – Akif dostrzegł grymas niezadowolenia na twarzy rozłożonego na wielkiej otomanie barona Rotgiera. Z tym większą satysfakcją odprawił gestem odziane w zwiewne muśliny niewiasty, które zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tresowane do bólu.


- To wbrew pozorom bardzo jasna sprawa, panie Burns. – głos magistra Ademusa ociekał zjadliwością. Był przeciwnikiem zatrudnienia „twardogłowego tępaka” jak nazywał człowieka, którego wybrali pozostali spośród pięciu innych kandydatur.


- Może dla was. Ja chcę jasno, czarno na białym. Jasne sytuacje czynią wszak przyjaciół. A przecież wolimy wszyscy być przyjaciółmi niż… kimś innym. Nie? – Burns sięgnął ku stołowi i ujął śliwkę, którą podrzucił i złapał w usta. Chwilę później wypluł pestkę na stół. Nie zważając na krytyczny wzrok swoich mocodawców.


- Za pozwoleniem? – Akif czuł się w obowiązku. Reszta nie zniżyła się nawet do tłumaczenia najemnikowi zawiłości. Coraz bardziej nabierali wątpliwości, czy aby na pewno jest odpowiednim kandydatem. – Otrzyma pan po sto lwów za głowę, jednak tylko wówczas, gdy zostaną spełnione następujące warunki. Po pierwsze, osadników musi być minimalnie pięćdziesięciu i za tylu płacimy. Jeśli będzie ich czterdziestu dziewięciu, nie zapłacimy nawet złamanego sekala. Po drugie, wynagrodzenie otrzyma pan dopiero, gdy obsiane zostaną pola o powierzchni hektara a na miejscu narodzi się co najmniej pięcioro dzieci. Czy to jasne?


Burns przytaknął. Po czym zapytał. – A jeśli osadników będzie stu? Dostanę dziesięć tysięcy?


Popatrzyli na siebie zaskoczeni. Zdumieni tym, że najemnik tak biegle włada tabliczką mnożenia.


Magister Ademus pierwszy odzyskał rezon. – Nie. – odparł – Nam zależy na tym, by było ich pięćdziesięciu lub więcej, ale panu płacimy za pięćdziesięciu, hektar pola i pięcioro dzieciaków. Za nic więcej.


- Zrozumiałem…


- Zatem jest pan wolny. My mamy jeszcze do omówienia kilka kwestii i nie jest konieczne obarczać pana…
- Ademus nie skończył. Przerwał mu Burns.


- Jeszcze nie skończyliśmy.


- Ech?



W oczach wszystkich odbił się wielki znak zapytania.


- Chcę zaliczkę. Przy każdej transakcji, jaką zawieram, dostaję zaliczkę…


Napięcie znów wzrosło a akcje Burnsa leciały na łeb na szyję w dół. Tyle, że był typem człowieka, który nie przywiązuje do tego zbyt wielkiej wagi…



***


- Następny! – głos Martensa mógłby obudzić umarłego. Z ławy w prowizorycznej poczekalni zerwała się przynajmniej połowa oczekujących. Dosyć szybko ustalili który z nich jest pierwszy i ten podążył do alkierza, gdzie trwała rekrutacja. Siedzący tam nad talerzem z golonką Burns nawet nie uniósł nań wzroku. Dzisiejsi kandydaci go nie zachwycali.


- Jakie masz doświadczenie hultaju! Mów prędko! – Martens tym razem już obniżył nieco tembr głosu. Skacowany pijaństwem za otrzymaną zaliczkę Burns był mu za to wdzięczny.


- No ten, tego… Byłem Łapaczem. Znaczy Tępicielem, nie? Trzy ostatnie lata. Nim mnie do wieży nie wrzucili za niewinność… - zbir z pyska był kozakiem, ale przy Burnsie i jego reputacji jakoś nie miał ochoty kozaczyć. Łowca nagród, najemnik i płatny morderca miał ustaloną renomę.


- Znaczy dałeś się złapać. – skwitował podnosząc ciemne oczy na przybyłego.


- Kompani wydali, sukinsyny…


- Czyliś głupek. Zaufałeś. Co umiesz?



- No w koniu siedzę przednio, na śladach się znam i łukiem ze stu kroków to w dłoń trafię! – zależało mu na robocie. Więc się stawiał.


- Obaczy się. Jak trafisz, masz robotę na rok. Płacę dwa lwy na miesiąc. A na koniec stówę! Wikt zapewniony. Udział w łupach równy razem z wszystkimi pozostałymi, których wezmę. Ale do podziału ćwierć tego co zdobyte dla wszystkich. Resztę biorę ja! Pasuje?


Pasowało. Pasowało, jak mało co…


***


- Wybrałeś? – Martin Martens był daleki od swego zwyczajowego opanowania. Zawsze tak było przed akcją. Znali się od lat i wiedzieli, że mu to minie. Za to między innymi Burns go cenił. Martin zawsze był defetystą i starał się przewidywać wszystkie niedogodności, jakie ich spotkać mogą. Z optymistycznym Burnsem tworzyli zgodną parę.


- Pierdole wybieranie. Jest niepolityczne. Wiesz, segregacja i inne takie…


- To co? Weźmiemy wszystkich dwudziestu? Tych dziewięciu co im kazałeś w karczmie „Kucyk na rozstaju” się zatrzymać, piątkę od Modrego Hutta i tych czterech byłych Tępicieli? Za dużo będzie ludzi. Potrzebujemy do ochrony dziesięciu najwyżej ludzi. Poza tymi co mamy. Musimy resztę wypieprzyć!
– Martin przysiadł na chwilę, nalał sobie wina i splunął siarczyście na klepisko. „Coś” ulotnego nie dawało mu spokoju. Może to był bliski termin początku misji, która miała potrwać sporo czasu, lecz dać proporcjonalne do tego zyski, może świadomość ilości niedogodności, jakie przyjdzie im na drodze spotkać a może było to zwykłe przemęczenie. Tak czy siak kilka spraw wymagało jeszcze jego czujnego oka, więc i do picia był dziś kiepskim kompanem.


- Ty i te twoje seksualne skojarzenia. Masz zawężone horyzonty. Musimy to, musimy tamto! Nic nie musimy! – Burns wypił do końca i z hukiem postawił przed sobą drewniany kubek na stole. To była swego rodzaju profanacja. Czerwone luskrańskie wino pite w drewnianym kubku. Prawie, jakby pili je z koryta… - Gówno musimy. Wiem jak to załatwimy. Sam to zresztą załatwię, nie martw się tym. Jutro o świcie ruszamy, prześpij się.


- Muszę jeszcze…


***


Siedzieli w karczmie, którą opłacił im ich nowy szef. Siedzieli przy jednym stole jedząc kolację, która również została opłacona. Dbał o nich. Byli wśród nich tacy, którzy skojarzyli sobie to z tuczeniem na rzeź, ale z drugiej strony darowanemu koniowi się w zęby nie patrzy. Był chleb, wędzone ryby, ser, tłusta słonina, kasza ze skwarkami, jajecznica i pół pieczonego prosiaka. I sporo piwa. Było w czym wybierać a że wyprawa zapowiadała się na dłużej a ich najęto do jej ochrony, korzystali póki się dało. Burns nie mówił co prawda dokąd ich powiedzie, ale z całą pewnością żadna karczma na szlaku nie była by w stanie dać im tylu wygód co ta. Thornward, miasto wielu kultur położone na przecięciu szlaków kupieckich z Ket do Veluny i dalej do Furyondy a także do Bissel i południowych królestw, było kolorowe, tłoczne ale nade wszystko bogate. Oferowane tu atrakcje musiły być lepsze niż na szlaku. Zresztą, darowanemu…


- Ta ostatnia wieczerzaaaaa! – zaintonował przeciągając końcówkę jakiś najemny grajek. Akompaniament na lutni urwał się zaraz po tym, jak ciśnięta kość przemknęła o włos od jego twarzy. Aluzję pojął w lot i oddalił się od alkierza, gdzie go nie chcieli. Biesiadna była gwarna, mieszczanie w Thornwardzie lubili się bawić a i pora roku, wczesna jesień z ciepłymi wieczorami, temu sprzyjała. Jednak dziewiątka siedząca przy jednym stole, jakoś nie była w nastroju. Jutro mieli się stawić o świcie na targu końskim. I rozpocząć wyprawę w nieznane. „Jedziecie ze mną jako moi ludzie. Do ochrony karawany, którą prowadzę. Robicie co każę ja, lub Martens. Bez szemrania. Jak co pójdzie nie tak wywalę na zbity pysk. Jak szczęście taki ktoś mieć będzie. Poniali?” Poniali. Zresztą za przyjęciem oferty przemawiała reputacja Jasona Burnsa. Znanego najmity, odkrywcy i kondotiera. Człowieka, który zawsze doprowadzał do końca to, czego się podjął. Mieli być "jego ludźmi”. Już samo to znaczyło wiele. To mogło im ułatwić w przyszłości wiele. Nie mówiąc o sowitej gratyfikacji, którą obiecywał i teraz. Jednak, pomimo tak dobrych w sumie wieści i perspektyw, jakoś się nie cieszyli. Jakby podświadomie wyczuwając „coś” co wisiało w powietrzu…


- Jest list do mospanów! – Oberżysta, cokolwiek by o nim nie mówić, do rzeczy przechodził z marszu. Jego ciężki, skórzany kaftan opinał potężną sylwetkę nosząc ślady kolacji, obiadu i śniadania. Co najmniej z całego tygodnia. – Smyk taki przyniósł, ale powiedział, że to od pana Burnsa. Tom w te pędy przyniósł…


Czekał na nagrodę, napiwek jaki może, ale jedynie usłyszał słowa podzięki. I też niewyraźne. Odszedł jak niepyszny zasłaniając osłaniającą alkierz ciężką kotarę, którą odgrodzeni byli od biesiadnej. Oni zaś spoglądali na pożółkłą, zapisaną niedbałym pismem kartę, którą zdążyli już otworzyć…

„Macie problem. I macie noc na to by go rozwiązać. Poza wami wybrałem jeszcze dziewięciu innych. Pięciu ludzi przyprowadził mi Modry Hutt. Jak i wy czeka na jutrzejszy dzień i jak i wy chce wyjechać z karawaną. Teraz pewnie piją u „Grubego Josha” na przedmieściach. Tam im opłaciłem kwaterę. Jak i wam. Wierzcie mi, to skurwiele jakich mało. Myślę, że mogą być odpowiedniejsi od was do tej roboty, ale trzeba tego być pewnym. Podobnie jak z czwórką Tępych. Byłych Tępicieli, co to dość mieli roboty dla Kościoła. Nie dziwię im się. Oni zatrzymali się na samym końskim targu w „Naszej szkapie”. Tam pewnie jak i wy teraz żrą i planują jutro. Jednak wszyscy macie jeden problem. Wezmę tylko dziesięciu ludzi najwyżej. Póki co mam nadmiar. Ale że wezmę tylko najlepszych… możecie zadbać o to, by o świcie na końskim targu stawiła się tylko dziewiątka. Wasza dziewiątka. Choć gdybym miał obstawiać, byli byście ostatnimi na których bym postawił. Zaskoczcie mnie.”


List podpisano „Jason Burns”.


List, który pewnie był jednym z trzech wysłanych tej nocy przez ich pryncypała. List pozostawiający ich z ich dylematem. I całą nocą na jego omówienie.


O ile lubili dyskusje…


.
 

Ostatnio edytowane przez Bielon : 01-11-2010 o 21:34.
Bielon jest offline