Vincenzo de Medici :
Florentyńczyk przechadzał się nieśpiesznie po placu. Do ceremonii pozostawała jeszcze godzina i młody mężczyzna postanowił przejść się wśród tłumu ludzi przybyłych na pogrzeb. Przysłuchując się rozmowom żałobników Vincenzo łowił swoim czułym słuchem o czym też się rozmawia. Niestety o niczym ciekawym. Głównie wspominali Leonarda, jaki to był z niego wspaniały i wielki człowiek. Doprawdy same banały. Jednak myliłby się ten, który by sądził że znudzenie pojawiło się na przystojnym lekko opalonym, ozdobionym młodzieńczym kasztanowym zarostem obliczu Medyceusza. O co to, to nie. Jego twarz wyrażała najszczerszy i głęboki smutek jak po stracie bliskiego przyjaciela. Co z resztą nie odbiegało zbyt daleko od prawdy. Vincenzo znał i na swój sposób lubił Leonarda. Jednak dość szybko otrząsnął się po śmierci mistrza. Zanim dotarł tu z Rzymu miał dostatecznie dużo czasu, by pożegnać się w myślach z da Vincim i zastanowić się nad innymi aspektami wynikającymi z jego śmierci.
Z niejakim rozczarowanie przyjął fakt, że król Francji nie pojawi się na ceremonii. Cóż szkoda, że nie będzie miał okazji go poznać. „Stryj Giovanni będzie niepocieszony. Och byłbym zapomniał”. Skarcił się w myślach. „Jego Świątobliwość Leon X”. Pomyślał z ironią, tak charakterystyczną dla jego zawodu.
Vincenzo poprawił czarną ozdobioną srebrną nicią opaskę, która miast podtrzymywać jego zadbane kasztanowe kędziory zsunęła się na czoła. Nie lubił czerni, a właśnie w takim kolorze wypadało się pokazać. Jedyne odstępstwo od tej przygnębiającej barwy, to była biała batystowa koszula i srebrne hafty w kształcie liści wawrzynu na kaftanie i krótkich bufiastych pludrach. Jako że dzień zapowiadał się upalnie założył cienkie czarne pończochy i wygodne skórzane pantofle. Prezentował się jak zwykle elegancko. Nie mogło być inaczej, wszak Florencja była jednym z głównych ośrodków mody, a on zawsze był ubrany według najnowszych trendów.
Z tłumu przybyłych de Medici dość szybko wyłowił interesującą parę. Ona ubrana w tą koszmarną czerń siedziała na ławeczce chroniąc swoją bladą cerę pod parasolką. Wyglądała mu na francuzkę. Mogło o tym świadczyć nie tylko nazwisko, ale i owa charakterystyczna niewinna frywolność jaką wykazywała dziewczyna w rozmowie z owym ubranym jak na zimę młodzieńcem. Co do mężczyzny, to pewnie był to Polak, albo Rusin. Tylko oni mogli mieszkać na Litwie i ubierać się jak Turcy.
„Ciekawe co go tu przywiodło z tych ich dzikich borów”. Vincenzo postanowił, że przystanie na chwilę i przysłucha się rozmowie tych dwojga. Stanął nieopodal i spoglądając swoimi błękitnymi, zasnutymi woalem smutku oczyma na wejście do katedry nadstawiał pilnie ucha. |