Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-11-2010, 12:28   #1
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Fantazmaty Suzie Q

Myśli... Tak dużo myśli... Za dużo.

Zawsze te złe. I te niechciane. Zawsze nachalne. Napierają zewsząd, zaciskają się wokół mózgu jak imadło. Gniotą, tłamszą, tchu pozbawiają. Od nich nie da się uciec. Pójdą wszędzie tam gdzie ja.

Pieprzone gówniane myśli. Gdyby się tak dało spakować je w walizkę i wysłać na drugi koniec świata...
Ale nie. One krążą nade mną niby armia podniebnych padlinożerców. Czekają na dogodny moment żeby zacząć pikować w dół całym stadem i mnie na śmierć zadziobać.

Myśli. Czarne jak chmara kruków. Jak smoła, która siedzi głęboko w mojej głowie i zabarwia moją percepcję, wylewa się na białka oczu, przykrywa je jak brudny mroczny całun. To dlatego widzę tylko odcienie szarości, jak w jakimś przedwojennym odbiorniku telewizyjnym. Robili je już przed wojną, prawda? Chyba tak. Czasem mi się zdaje, że telewizja istnieje od zawsze. Bóg ją stworzył jeszcze przed Adamem i Ewą. Ciągle ktoś trajkocze z ekranu. Wiecznie "bla bla bla". I o czym gadają? Katastrofa lotnicza, kolejna mordercza pandemia grypy, morderstwa, pożary... Tylko tragedie mają posłuch.

Gdyby ktoś wywiercił mi dziurę w czaszce, daję słowo, zaczęłaby wylewać się z niej czarna gęsta ropa.
Jestem zatruta. Wiem to. Ale to nie moja wina. To te czasy. Czarna karta w historii. Ten świat się kończy. Czy tylko ja to dostrzegam?

Ponure pieprzone myśli... Czarne. Zawsze takie czarne...
Jak mocna kawa.
Źrenice samego diabła.
Nieprzenikniona ciemność nocy...

Wieczna czerń wyściełała sobie gniazdo w moim sercu. Nielegalny lokator. Mroczny pasażer. Czuję jak się porusza, pomiędzy zwojami mojego mózgu. Czarny ptak w gałęziach drzewa mojego umysłu. Kruk.
Możecie nie uwierzyć, ale czarne kruki kołują ciągiem w mojej głowie jak korowód roztańcowanych żałobników. Na oślep biją skrzydłami, szamoczą się, wpadają na krawędzie czaszki i odbijają się w jej środku jak kauczukowe piłeczki. Dudnią, stukają dziobami, szeleszczą piórami.
Stąd ten cholerny hałas. Spać nie można.

Widziałam kiedyś ptaka, który wpadał z impetem na okienną szybę. Krew lała mu się spomiędzy oczu, ale on ciągle i ciągle powtarzał ten beznadziejny samobójczy akt. Zupełnie wniosków nie wyciągał.
Widzimy to co chcemy widzieć. Jak to bezmózgie ptaszysko. Gołąb chyba.
Gołębie są głupie. Lubię ptaki ale gołębi nienawidzę. Tylko żrą i srają. I walą głową o szybę gdy się je uwięzi w czterech ścianach...
Widzą to co im wygodnie. Rozpościerające się za oknem niebo. Kusząca wizja ucieczki. Desperacki pęd i... bam! Pada taki na ziemię ze skręconym karkiem.
Zdechł wtedy. Ten gołąb. Dogorywał u mych stóp. Przekroczyłam z obrzydzeniem to, nadal podrygujące konwulsyjnie truchło, i wyszłam. Śni mi się to czasem. Czerwona lepka krew ściekająca po szybie.

Moje myśli są właśnie takie. Tyle, że to nie są głupie nieszkodliwe gołębie. To kruki. Mądre czarne wyrafinowane bestie. Z rozmysłem mi to robią. Walą od środka w moją kruchą czaszkę. Rozpędzają się jak naboje wielkokalibrowe i... bam! Zdychają tam w środku zadowolone z siebie.
- Wreszcie – szepczą. - Wolność...Niebyt... Ulga...Słodka ulga.

Uśmiecha się chyba, jeden z nich. Kąciki, przy jego czarnym zaostrzonym dziobie, wykręcają się złowieszczo ku górze. Jak na tych cholernych przerysowanych chińskich kreskówkach, które czasem oglądałam na kablówce.
- Chodź Suzie... Dołącz do nas – zachęcają. - Wolność... Ulga. No przecież chcesz dziecino...

Nie musisz przebijać głową muru. Ani szyby.
Możesz zwyczajnie otworzyć okno. Zalety posiadania rąk i mózgu wielkości melona.
Stanąć na gzymsie i uczynić krok. Jeden mały krok w imię bezkresnej wolności.
Dla siebie samej. Żeby wreszcie poczuć ulgę.
Dlaczego założyłam z góry, że kruki są złe? Ich szept... Może to jedyny rozsądny głos pośród obłąkanej kakofonii, która mnie otacza?

* * *

Suzie Q leżała trzy doby na intensywnej terapii. Posłuchała wreszcie tych cholernych czarnych szeptów. Okazja czyni złodzieja, tak mawiają. Albo samobójcę, w jej przypadku.
Dostała wcześniej prezent. Anonimowo. Kosz pełen owoców, czekoladki, trochę dupereli. I talię kart w celofanowym opakowaniu.
Na oddziale psychiatrycznym skrzętnie sprawdzają wszelkie podarunki. No ale talia była fabrycznie zafoliowana. Dali jej.
Pomiędzy świeżutkimi, pachnącymi farbą drukarską, kartami upchnięte były żyletki. Taki bonus od bezimiennego przyjaciela. Albo wroga. Nieważne zresztą.

Zdążyła połknąć cztery.
Ból był nie do zniesienia. Pielęgniarka kazała zabrać Suzie na chirurgię. Znalazła ją w kałuży jej własnych krwawych wymiocin.
Wariatka – pomyślała wykręcając wewnętrzny numer szpitala.
Na nieszczęście dla Suzie, szybko trafiła na salę operacyjną. Szkoda, ze było tak blisko. W sąsiadującym segmencie budynku.

Wyjęli je z niej. Skurwiele bez serca.

* * *

Gdy się przebudziła wciąż wiła się wokół niej plątanina rurek i kabli. Jak kujące pnącza róży porastające śpiącą królewnę – przeszło jej przez myśl.
Nie mogła się ruszyć. Nie czuła bólu, nie czuła żalu ani wyrzutów sumienia. Nic nie czuła tak dla ścisłości. Nie od parady wpompowali w nią końską dawkę leków. Zmysły miała przytępione jak skorodowane żyletki.
No właśnie, żyletki...
Głupia metoda. Głupia i bolesna.

* * *

Znów się ocknęła. Na moment.
Zobaczyła swoich rodziców i faceta w białym kitlu. Podetknął im pod twarze żółty papierowy formularz.
Podpisali a później wyszli.
Nawet ją w ramię nie poklepali.
Chyba nikt się nie zorientował, że odzyskała chwilowo przytomność. Nie było jej dane odzyskać jej na długo.
Powieki jej zadrgały bez ostrzeżenia, a później znów zalała ją ciemność i usłyszała skrzeczenie kruków.

* * *

Przebudziła się w nocy. Zrozumiała, że tym razem świadomość wróciła na dłużej.
Wokół cisza jak makiem zasiał, absolutny niezmącony spokój. Pomijając może fakt, że tuż nad jej głową uwijało się jakieś babsko z gorliwością pszczoły robotnicy. Przyjrzała się jej nieśpiesznie. Przysadzista kobieta w średnim wieku o twarzy trolla i małych świdrujących oczkach. Mogła się poszczycić muskulaturą zawodowego pływaka i Suzi była pewna, że jednym ciosem mogłaby ją wpół złamać. W bladym świetle nocnej lampki dojrzała na fartuchu plakietkę z napisem: "siostra Karen Blumchen".

- Obudź się śpiąca królewno...
Panna Waligóra miała niski, męski głos jakby ktoś faszerował ją regularnie porządną dawką testosteronu. Ponoć robili to kiedyś niemieckiej sportsmence przed olimpiadą. Podnosiła zdaje się ciężary. Tak ją nabili hormonami, że w efekcie zrobili z niej faceta. Ciekawe czy to samo przytrafiło się siostrze Blumchen? Nazwisko brzmiało, zdaje się, jakoś z niemiecka.

Pielęgniarka odpięła od niej całą aparaturę, wyciągnęła wenflony. Jej wielkie, niby napuchnięte dłonie, nie przejawiały wymaganej na tą chwilę delikatności.

- Panno Dodson, zostaje pani przeniesiona do innej placówki. Proszę się ubrać.
Przy łóżku leżała torba z rzeczami osobistymi Suzi. Ta sama, którą miała przy sobie gdy przyjęto ją na oddział psychiatryczny nowoorleańskiego szpitala.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 28-01-2012 o 11:35.
liliel jest offline