Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-11-2010, 13:03   #76
Irmfryd
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Trahmer … słońce … żar z nieba … kurz … powietrze palące płuca. Jak ci ludzie mogą tu funkcjonować … jak ja tu będę funkcjonował. Już sam nie wiem co jest gorsze, lot altiplanem z szaleńcem na pokładzie czy stąpanie po wymęczonej trahmerskiej ziemi. Kapelusz, który w Xhystos chronił, tu stał się nieodzownym aczkolwiek sprawiającym wysiłek przedmiotem, spod którego niczym woda po ściankach fontanny spływają krople potu. Zalewają oczy, potem płyną niżej, łączą się z kurzem powodując swędzenie i pieczenie skóry.

Stąpamy razem z panną Case za tragarzami niosącymi nasze bagaże. Gdzieś w dali widzę wyróżniające się wśród tubylców sylwetki członków wyprawy. Rastchell, Voight idą wyraźnie z przodu jakby znali drogę i wiedzieli gdzie trzeba się udać. Ja nie mam zielonego pojęcia, zresztą w takich warunkach marzę tylko o schronieniu się w jakimś cieniu. Rozłożony parasol, budzący ciekawość trahmerczyków niewiele pomaga. Chroni przed słońcem ale nie jest wstanie zabezpieczyć przed gorącym powietrzem.
Wlokąc się za tragarzami cały czas zastanawiam się nad dedykacją w tej rewolucyjnej broszurze. Przyjacielowi, Nathan Clark. Niemożliwe aby Jeroma Lautrec’a i Nathana łączyły więzy przyjaźni … za wiele ich różniło … wszystko ich różniło i co najważniejsze Clark nie jest fanatykiem. A więc skąd książka z dedykacją w torbie tego szaleńca. Albo zabrał ją komuś, albo …

Olśnienie przychodzi zwykle w niespodziewanym momencie. W moim przypadku często łączy się z przeżyciami fizycznymi, pozostawiającymi ślady jeszcze przez kilka dni. Nie inaczej stało się i teraz gdy zawadziwszy się o wystający kamień, starając się jeszcze złapać rozpostartymi rękami, w dłoniach których ściskałem parasol i laskę równowagę, runąłem jak długi. Szybko zaczął zbierać się wokół nas tłumek uśmiechających się tubylców. Jeden z nich pokazując palcem na mnie tłumaczył coś innym a następnie w teatralnym goście machając rękami, przy salwie śmiechu wylądował na ziemi. Niech się śmieją … to przecież zdrowe. Ja też się uśmiecham ale zupełnie z czego innego.

- Nathanie Clark! Ty szczwany lisie!

Teraz wiem, że dedykacja była notatką, zapisem dla mnie. Tropem, który miał mnie gdzieś doprowadzić. Stary dobry Nathan najwidoczniej nie mógł przyjść pożegnać się ze mną. Znalazł więc sposób na przekazanie mi wiadomości. Tylko jak on doszedł do tego, że broszura wcześniej czy później trafi w moje ręce. Nieistotne, trafiła i już. Zawiera dla mnie i tylko dla mnie jakąś wskazówkę. Kto ją teraz ma … Voight …Blum … Rastchell? Do diaska to chyba przez ten upał nie wpadłem na to wcześniej.

- … Panu nie stało? – dociera do mnie głos Panny Case.
Spoglądam na jej obojętną twarz. Jakaś zmiana? Nie … tak. W głosie … ta lekka nuta troski.
- Nic mi nie jest Panno Casse. Dziękuję za troskę.
- Upadek wyglądał bardzo niefortunnie. Mam nadzieję, że nie potłukł się Pan za bardzo.
- Wszystko w porządku …

Podpierając się laską usiłuję się podnieść. Skóra na kolanie lekko szczypie, to pewnie otarcie. Rozglądam się wokoło. Tłumek tubylców przerzedził się już. Kilka kroków dalej leżą nasze bagaże, po tragarzach ani śladu. Nie widzę też członków ekspedycji. Pewnie są niedaleko. Odpoczywają i czekają aż się pozbieram i będziemy mogli ruszyć dalej. Razem z Irise zbieramy walizki i mozolnym tempem poruszamy się dalej. Dalej tylko gdzie? Idziemy przez kilka minut nigdzie nie napotykając znajomych sylwetek ani twarzy. W końcu zmęczeni siadamy na walizkach, chwila oddechu.

Unoszę głowę … znowu nic, żadnej znajomej twarzy. Zaraz … ten ciemny kapelusz z fioletową przepaską, pasiasty garnitur, smukła wysoka sylwetka. Widzę tylko plecy mężczyzny ale ten ubiór rozpoznałbym wszędzie.
- Nathan!!
- Panno Case musimy iść dalej, już wiem gdzie powinniśmy się udać.

Zbieramy bagaże i kierujemy swe kroki za przebijającą się wśród tubylców sylwetką przyjaciela. Gdyby nie walizki pewnie dogonilibyśmy go, tymczasem nasz pochód przypomina pogoń za cieniem. Kiedy ręce odmawiają dalszego niesienia ciężaru przysiadamy na chwilę na walizkach, wtedy gubię z oczu sylwetkę Nathana. Ale gdy wstajemy znowu widzę lawirującego wśród postaci tubylców mężczyznę w meloniku. Pewnie też musi od czasu do czasu przystawać dla złapania oddechu. Całe szczęście, inaczej już dawno zgubilibyśmy go.

Dopiero teraz zauważam, że teren lekko podnosi się przez co jeszcze ciężej jest się poruszać. Robimy coraz częstsze postoje, na koniec wręczam pannie Case mój parasol oraz laskę a sam niosę obie walizki. Dziesięć kroków, postój … osiem kroków, postój … pięć kroków, postój … trzy kroki … podnoszę wzrok do góry. Widzę jak mężczyzna w meloniku znika w środku jakiejś kamiennej budowli o kształcie zigguratu.

- Myślę Panno Case, że jesteśmy na miejscu.
- Niewątpliwie profesorze Watkins.
Jeszcze tylko raz muśże zebrać się w sobie i przenieść te walizki. Już niedaleko.
- Chodźmy Panno Case.
 
Irmfryd jest offline