Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-11-2010, 21:43   #2
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Powolne szybowanie w dół, jak jesienny liść. Wsiąkanie w martwą ciemność w niczym nie przypomina gwałtownego lotu w dół z wysokości szóstego piętra. To była euforia, tamto doznanie. Wiesz, stoisz na cholernym gzymsie i tylko pół długości stopy dzieli Cię od poznania prawdy. Trzymasz ster, człowieku. Naprawdę. Nikt nie decyduje za Ciebie. Świadomość jak rozbłysk flesza jednego z tych starych aparatów. Wiesz, tego proszku. Puff! I rzeczywistość zamiera, a Ty nigdy niczego nie widziałeś równie wyraźnie. Jestem potwornym krótkowidzem i ma to dla mnie kolosalne znaczenie. Bez szkieł kontaktowych nie widzę wyraźnie nawet palców własnej ręki oddalonych na długość wyciągniętego ramienia. Tylko dlatego, że jakiś cholerny mięsień puścił, na całe życie zostajesz ubezwłasnowolniony w kwestii symbiozy z osiągnięciami nowoczesnej optyki. Nie masz wyboru. Jedyną alternatywą jest powolne czołganie się na kolanach i macanie wokół w nadziei, że któraś z plam, które dostrzegasz okaże się czymś do jedzenia.

Poza tym było tak głośno, że nie słyszałam własnych myśli. Nie wiem więc, czy miałam jakiekolwiek wątpliwości. Nigdy nie lubiłam hałasu, ale wtedy, to wściekłe krakanie brzmiało jakoś tak… niezbyt męcząco.

Nigdy nie lubiłam hałasu.

Nie oglądam się za przejeżdżającą karetką, nie. Zasłaniam za to uszy. Nie do zniesienia są dla mnie centra handlowe. Targowiska. Wielkie koncerty. Zatłoczone puby. Place zabaw wypełnione dziećmi. Nadmiar bodźców słuchowych mnie dezorientuje. Mówią, że kiedy jeden ze zmysłów słabnie, inny – losowo wybrany – przejmuje pałeczkę. Jeśli to prawda, to słuch mam równie dobry, co wzrok słaby.

Cudownie jest lecieć. Krew uderza Ci do głowy i cisza zastępuje wszystko inne. Jest taki obraz jakiejś meksykańskiej malarki. Upadek kogoś tam. Jasnowłosa kobieta powielona na jednym płótnie w wielu fazach upadku. Na koniec leży na bruku z poetycką strużką krwi sączącą się z ucha. Rzeczywistość wygląda inaczej, bo zamiast rozpostartej szeroko błękitnej sukienki masz wokół siebie kałużę własnych ekskrementów i krwi. Ale niech będzie.
Lubię krew.

*

Nie spodziewała się prezentu. A już na pewno nie takiego.
- Kurewsko miłe – mówi do słuchawki. Matka po drugiej stronie milknie. Tak wydaje się zdecydowanie bardziej sympatyczna. Całe swoje życie tresowana do ładnego wyglądania. Otwiera usta i czar pryska. Pieprzona żona ze Stepford i jej pojebane pastelowe ciuszki. „Och Suzie, włóż tę pistacjową spódniczkę!”, „Nie, Suzie, naprawdę… dziewczynki tak się nie zachowują”, „Mogłabyś się czasem umalować, Suzie”. Na samą myśl o tlenionych na platynowy blond, popalonych od wałków i skamieniałych od lakieru lokach matki, Suzie wstrząsa dreszcz obrzydzenia.
Mamo, czemu twoje włosy nigdy się nie ruszają?
- Nie powinnaś używać takiego słownictwa, naprawdę. To nieeleganckie.
Chwila ciszy. Suzie niedowierza własnym uszom.
- Nieeleganckie?
- Tak jest.
- Wiesz co jest naprawdę nieeleganckie?
- Słucham Cię, Suzie.
- Szpital miejski w Nowym Orleanie.
Milczenie. W tle poskrzypuje szpitalny wózek, którym salowe rozwożą kolację dla pacjentów. Oddalona o wiele kilometrów Hannah Dodson zastyga w bezruchu.
- Nie bądź niemądra, Suzie. Wiesz, że mają tam o wiele lepszą opiekę.
Tym razem to Suzanne milczy. Ma wiele teorii, wedle których rodzice mogli umieścić ją właśnie tutaj. Żadna nie zakłada lepszej opieki medycznej.
- Ok., mamo. Muszę kończyć.
- Dobranoc Suzie, do usłyszenia.

Dobranoc.
Dobranoc szpitalu!
Dobranoc Nowy Orleanie, kolebko jazzu i matko Mardi Gras!
Pokaż cycki!

*

Jak to właściwie jest umrzeć? Jest cicho? Przechodzisz niezauważenie czy raczej nieprzyjemnie boleśnie? Może śmierć jest jak zjeżdżanie w dół rozpędzoną kolejką górską? Wiesz, znasz to czucie, kiedy żołądek podchodzi Ci do gardła, prawda? Czy gra muzyka? Czy kogoś tam spotkam? Jeśli jest ciemno, to cholerny pech, bo mam klaustrofobię. Lekką, ale spędzenie wieczności z nawracającymi bez końca atakami histerii to niespecjalnie miła perspektywa. Czy będę czuć, jak się rozkładam? Jak puchnie mi język i robaki wyżerają oczy? Jak wyłażą mi włosy? Czy poczuję mięśnie i ścięgna zamieniające się w mdło pachnącą breję?
I co jest dalej? Wieczny spokój, czy reinkarnacja i da capo al infinite? Będzie Bóg? Sąd dusz? Ozyrys z wagą i piórkiem? A jeszcze później, jeśli istnieje jakieś później, co? Święty Piotr z Hurysami pod Perłową Bramą czy Szatan gotujący w Szeolu w wielkich kadziach smołę?

*

Brzegi żyletki przed połknięciem okleja się chlebem, inaczej łatwo zaciąć się w język i poddać jeszcze zanim dobrze się połknie. Europejskie pralinki to wspaniała kolacja dla samobójcy.
Może sobie na nie pozwolić. To już nie ma znaczenia.
Suzie Q siedziała na łóżku patrząc na rozłożone przed nią karty. Z talii wyciągnęła na chybił trafił dwie i teraz, ukradkiem wsunąwszy do ust pierwszą żyletkę, próbowała je zinterpretować. Wisielec i odwrócona do góry nogami Fortuna. Drwicie, kruki, ale już niedługo. Stal ogrzewa się już na języku.

Raz.
*werbel*
Dwa!
*werbel*
Trzy!!
*werbel*
CZTERY!!!

[Zrywa się burza oklasków, do złudzenia przypominających krakanie.]

*

Ból uciszył kruki. Uciekły. Ona została. Krztusząc się i tłumiąc odruch wymiotny wołała, żeby na nią poczekały. Obietnica atłasowej, pierzastej ciemności coraz bliższa spełnienia. Targana torsjami Suzie wpatrywała się we własną krew malującą na szpitalnym kocu coraz ciekawsze i bardziej skomplikowane arabeski.
Wiedziała, że to już nie długo. Była przecież cholernym lekarzem.

*

- Code blue in section 7. Code blue In section 7.
- Dwie jednostki B Rh +, migiem!
- Rezerwuj salę operacyjną, Simmons. Po drodze RTG. Szybciej, zanim zdąży się wykrwawić.
- Słodki Jezu, ktoś to sprawdzał? Kto jej to do cholery dał?!


*

- Jakiej, do cholery, placówki Karen?
- Siostro Blumchen - poprawiła z naciskiem. - Twoi rodzice podpisali zgodę. Oni i twój psychiatra zgodnie stwierdzili, że tutejsza terapia nie przynosi skutków. Przenoszą cię do Carrol House. To prywatna klinika psychiatryczna. Reszty się dowiesz na miejscu, od osób bardziej kompetentnych. Ja mam zadbać tylko byś tam dotarła.
Suzie zamrugała wciąż patrząc na Wielką Siostrę.
- Uhm. To się świetnie składa. Tylko, że ja jestem pełnoletnia.
- Owszem, jesteś. Ale w trakcie kiedy leżałaś nieprzytomna twoi rodzice załatwili kilka prawniczych spraw. Obawiam się, że sąd zgodził się na twoje ubezwłasnowolnienie. Nie decydujesz już o sobie Suzie. Nie po tym numerze, który wywinęłaś przed tygodniem. Swoją drogą różnych się rzeczy naoglądałam odkąd praktykuję w zawodzie. Ale łykanie żyletek wskoczyło na czołówkę mojego rankingu: "najbardziej teatralnych sposobów zejścia z
tego świata."
Przez cały czas miała niewzruszoną minę. Przypominała cyborga z filmów s-f.
- Ubieraj się - podsunęła stopą torbę podróżną bliżej łóżka.
Dyskutowanie z robocopem nie miało większego sensu. Ciągle trawiąc najświeższe newsy, Suzie wciągnęła na grzbiet własne ubranie. To, że nie wybierała się do żadnego prywatnego ośrodka psychiatrycznego było oczywiste.
- Muszę do łazienki, proszę pani.
Siostra Blumchen skinęła głową.
- Zaprowadzę cię i poczekam pod drzwiami. Masz trzy minuty. Daruj sobie prysznic i makijaż. Transport czeka.

Gumoleum. Takie śmieszne, a tak przykro kojarzące się słowo.
Wyściełany gumoleum szpitalny korytarz zachłannie pochłaniał echo ich kroków. 53 do łazienki. Z tymi do kibla w sumie 57 kroków.
Suzie Q potulnie weszła do kabiny. Mózg zaczynał pracować na coraz wyższych obrotach.
Słodka mała Hanno Dodson, Ty mała wysztafirowana kurwo, jak mogłaś mi to zrobić?
Klatka. Jebana klatka.
Wyłożona kafelkami lita ściana nie dawała nadziei na ucieczkę. Wskoczyła na zamkniętą deskę i siedząc w kucki mocno wgryzła się w miękką skórę dłoni pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem, próbując opanować wzbierającą wściekłość. Mała nastroszona sowa.

Otworzyła drzwi z impetem, mając nadzieję, że porządnie przypierdoli nimi czającej się na zewnątrz Pannie Waligórze.
 

Ostatnio edytowane przez hija : 11-11-2010 o 10:04.
hija jest offline