Biegli ile mieli sił w nogach, gdy w końcu dopadli zarośli. Pierwsze uderzyły ich gałęzie w twarz, potem korzenie zaczęły podcinać nogi, gdy w końcu gęste jałowce zastawiać drogę a bieg przerodził się w pośpieszny trucht na ślepo poprzez mrok. Stacja już dawno za nimi zniknęła, ale lęk ciągle dmuchał im w kark.
Sara ciągnięta za rękę krzyknęła do brata gdy ten ciągnął ją za sobą.
- Kamil stój! Psów nie ma, ale co gorsza nie widzę Karoliny! Kamil!
Gdy się wywróciła, a jej dłoń wyślizgnęła się z dłoni chłopaka, ten w końcu stanął i z lękiem kucnął na oślep wyszukując siostry.
- Sara nic ci nie jest? Sara!
Jego palce natrafiły na rękę siostry. Ta cicho jęknęła podnosząc się i delikatnie opierając o
Kamila.
- Nie nic, ale nie mam już sił. Po za tym zostawiliśmy tą dziewczynę z tyłu.
Chłopak z lękiem sobie o niej przypomniał i wśród ciemności starał się wyszukać cokolwiek, co przypominało by
Karolinę. Nic nie widział, ani nie słyszał. Nad sobą mógł jedynie dostrzec strzępy granatowego nieba, przedzierającego się przez wysokie i rozgałęzione czubki drzew. Siedzieli na wilgotnym wrzosie otoczeni przez fałszywą pustkę. Co jakiś czas liście zaszeleściły na wietrze, a pnie niektórych sosen nadganiały trzeszczeniem konarów przy mocniejszym powiewie. Boże jakże tu było pusto! Nagle
Sara załkała cicho i skuliła się. Co mieli robić? Z nie przyjemnej opuszczonej stacji trafili do wilgotnego i ponurego lasu.
Tam przynajmniej mieliśmy światło. Pomyślał
Kamil.
Karolina starała się nie spuszczać wzroku z rodzeństwa, jednak jej ciało po wypadku odmówiło posłuszeństwa. Nie była tak szybka jak zazwyczaj i do lasu wbiegła dobry kawał czasu po tamtej dwójce. Po chwili wiedziała już że ich zgubiła. Siarczyście przeklęła i z rozpaczą obejrzała się za siebie. Nic nie zdawało się jej gonić. W ogóle niczego tutaj nie było. Po za drzewami i wilgocią. Po kilku minutach wędrówki poprzez gęste jagodzenie, w końcu udało jej się wyjść na leśną drogę. Nierówną i nafaszerowaną wystającymi korzeniami, ale zawsze drogę. Tutaj u góry przynajmniej było widać wyraźniej szparę między gałęziami i wychylającym się z za nich niebem. Rodziło się pytanie w którą stronę powinna iść. Gdzieś zaskrzeczało jakieś ptaszysko. Niezwykle nie przyjemnie i ponuro.
Giza mogła by przysiąc, że był to kruk.
Na stacji zapanował spokój, a psy spokojnie obserwowały uciekających powarkując od czasu do czasu. Po chwili odwróciły się i ruszyły z powrotem. Po chwili rozpędziły się i wskoczyły w mrok. Towarzyszyło temu dziwne wizualnie zjawisko. Ciemność bowiem zachowała się niczym tafla wody gdy wskakuje do niej nurek. Zafalowała, wybrzuszyła się i wchłonęła w siebie stworzenia, po czym po woli uspokoiła i wygładziła wracając do poprzedniego stanu. Czerwone jarzące się punkciki rozmyły się niczym latarka idąca na dno i znikająca w czeluściach zgubnej wody, tylko po to by po chwili zgasnąć. Gdy tylko do tego doszło zgasła latarnia po prawej stronie, po chwili to samo stało się z przeciwległą przy drugim peronie. Jedna za drugą wszystkie latarnie po kolei zgasły. A gdy zrobiła to ostatnia nikt nie uwierzyłby, że przed chwilą było tu cokolwiek.