Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-11-2010, 11:36   #78
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Czułam się świetnie, wiedziałam, co chciałam zobaczyć, gdzie chciałam się udać.

- Gdzie jesteśmy...? - zapytał. Strzecha dawała tymczasowe schronienie przed słońcem, ale gorąc wdzierał się i tak tymi otworami w glinianych ścianach. Walizy dawały oparcie i były niczym łóżko, po jego rozgrzanym ciele chodziły jakieś robaki i nie miał siły ich strzepnąć. Sophie patrzyła na niego troskliwie...
- Lepiej ci?




Ociekałem potem wydzielanym w stopniu wskazującym na skrajne nieprzystosowanie do tutejszych warunków, z miną zadławionego dziecka, które przeliczyło się w rachubie co do ilości możliwych do połknięcia cukierków, nie wiedząc już jak długo przyszło mi chłonąć możliwymi zmysłami wszystkie te łakocie, jakie prezentowało sobą Trahmer. Ustawałem. Zacząłem poruszać się wolniej. Znacznie wolniej. Na rzucone z niewypowiedzianym wyrzutem pytanie odparłem tylko:
- A teraz, droga Sophie? Gdzie teraz...? Mam dość... oddaję się w panine ręce...

Czy to ten piekielny upał, czy też znowu przesadziłem. Ten z obwiązaną bandażami głową, kim jest i dlaczego tak nagle zniknął...Czy widziałeś go w trakcie podróży sterowcem na którymś z siedzeń, bo tak ci się właśnie wydaje? Waliz nie ma przecież tak wiele, a mimo to z każdym krokiem ciążą jakby ktoś podmienił zawartość na kamienie. A może naprawdę tak jest?! Sprawdzam. Nie, w porządku...Książki, moje zawiniątko...Ona pyta czy wszystko w porządku, podnoszę wzrok ale pot zalewa mi oczy, tak, w porządku, nie, wcale cholernie nie jest w porządku, jest chyba coraz gorzej...Snuję się za nią po tym targowisku, wszystko plącze się w mych oczach, chciałbym brać do ręki wszystkie te wspaniałości ale nia mam siły podnieść ręki. Tylko zachwycone oczy o piekących powiekach biegające po broni, maskach, ceramice, garnkach pełnych owadów lub paciorków i zachwycona Sophie krzątająca się między sprzedawcami - czy wszyscy nas obserwują czy tylko tak się wydaje? Ona czegoś szuka, wiesz. Wybiera coś, wtedy wyjmuję pieniądze trzęsącymi się rękoma i płacę, rozmyty w mych oczach papier znika skwapliwie w ciemnej dłoni handlarza, znowu wszyscy patrzą i paplają. Sophie każe natychmiast chować pieniądze, nie pokazuj że masz ich tak dużo to niebezpieczne mówi to nieodpowiedzialne to źle w końcu czy dobrze mieć tyle pieniędzy a może nie ma ich wcale nie ma tych piramid tych rzeczy może to duży antykwariat i aukcja na której kupiłem ciebie...Ale przecież wcale nie wiesz skąd wziąłem się w twoim domu, może to była aukcja a może to podarunek a może znalezisko a może wcale mnie nie ma nic nie ważę szmatka owija nicość do kogo ty mówisz a czy jesteś pewny w ogóle że to był twój dom że go masz że nie należy do Watkinsa że nie należy do Sophie że nie należy do Bowmana że nie należy do Goldmanna że nie należy do człowieka w bandażach...Gorąco cholernie gorąco...Znów czy coś ci nie jest, znów mówię w porządku, ona coś kupiła nie wiem co chwiejesz się na nogach usiądź mówi i siadam a ona szuka dalej ale chyba nie znajduje czego szukasz mówię ptaki kolory mieszają się jak w szklance chciałabym znaleźć papier czy pergamin i coś czym mogłabym rysować rysować rysować ale nie ma tu nic takiego nie ma nikogo kto by wyglądał na kogoś kto się tym posługuje siedzę na walizach myślę czy może u mnie ale nie mówię nie mam i ja mam tylko ciebie owiniętego w samego siebie jak nadroższy skarb...Nogi są jak z waty i ten głód głód pożywienia głód rozmowy głód chodźmy mówi ona pomogę ci ciągnie mnie gdzieś gdzie już nie świeci słońce gdzie zamykam oczy może zaraz poczuję się lepiej to minie to nie minie bo mnie wzywasz bo mnie wzywa on wzywa ona wzywa ono wzywa my wzywamy oni wzywają...






Wspinamy się więc, a choć z każdym krokiem powinniśmy być bliżej nieba, jest odwrotnie. Kolejny stopień piramidy to jak kolejny krok w stronę piekła, coraz gorętszego, coraz bardziej palącego skórę, odbierającego oddech...Ciało zdaje się prostestować, nie godzić na zbliżenie się choć o kolejny szczebel bliżej oślepiającej kuli wiszącej nad miastem. Walczy, osłabiając mięśnie nóg, zalewając oczy potem...Czy pot może powodować ślepotę? Skąd te niedorzeczne myśli, w tym niedorzecznym klimacie szaleństwo zdaje się być tak bliskie i wyczekujące swej chwili jak te nagrzane kamienie, te przerażające ornamenty...Wszystko się plącze, o czym ja mówię... Kaszel, brak tchu...Osłabienie...Stop...Który to już stopień? Nie patrzeć w dół, nie patrzeć w dół. Nie patrzeć , i bez tego wystarczająco kręci się w głowie...Stop...W drogę, wyżej...Jeszcze tylko jeden, krok, jeden stopień...









Profesor Watkins patrzył w bok, na czerwonowłosą, przez słony pot wdzierający mu się do oczu. Wspinała się obok niego, również odczuwając trudy upału, po schodach, milcząca, z nieodłącznym ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Choć to on prowadził ją w górę, przeświadczony o tym iż to właśnie tę piramidę wskazała mu ulotna znajoma postać – miał nieodparte wrażenie, że to Iris prowadziła jego...Bez lęku, stawiając kolejne kroki, patrzyła na roztaczające się teraz wszędzie wokół, pod ich stopami, morze zieloności, niepohamowanej roślinności. Maurice zaciskał tylko oczy, bo wysokość stawała się zawrotna a kamienie zdradliwe...Nie zauważał nawet, że dżungla panowała nie tylko wszędzie jak okiem sięgnąć, ale też nawet i tu, na rzeźbieniach tego ziggurratu. Zapomniał o pozostawionych gdzieś na dole bagażach, które stały się nieważne w obliczu wskazania mu drogi przez przyjaciela....Nie widział żadnych strażników piramidy, czy po prostu ich nie było? Jego umęczony upałem i wspinaczką umysł nie mógł ogarniać teraz tylu rzeczy naraz, skupiony tylko na architekturze – bo nad nimi, u szczytu piramidy pomiędzy bogato zdobionymi kamiennymi słupami widniało chyba jakieś wejście, a przynajmniej coś co je przypominało...







Imponująca sala ze starego chyba jak sam czas kamienia, na szczycie piramidy, wysoko niczym siedziba bogów...Stali na rozległej kamiennej posadzce z równych płyt, popękanych i pokrytych wyrafinowanymi zdobieniami. Wszędzie, na filarach i ścianach reliefy wykonane rękami dawno odeszłych pokoleń obcych, przedstawiających sceny z życia tubylców, obrzędy i wojny, kto wie co jeszcze. Wszędzie były też rośliny, soczyste gęstwy zwisające z otwartych przestrzeni w suficie ukazującym niebo lub pnące się po ścianach - te starannie przycinane: nawet teraz w tle kręcił się półnagi płaskonosy ogrodnik z narzędziami dbając o kształt zieleni. Było tam jasno, bo wielkie okna za którymi płynęły chmury zajmowały conajmniej tyle co grube ściany. Gdzieniegdzie wisiały wielkie wyplatane kilimy. W cieniu, tam w rogu stół z jednego kawałka minerału, wielki jakby miano zasiadać przy nim do wesela, a jednak zastawiony papierami i kałamarzami. Przed nimi piętrzył się fronton, sam w sobie wielki niczym osobna świątynia i pokryty niesamowitymi scenami- chowający w swym centrum olbrzymi kamienny tron: siedząca tam postać Francois’a de Pixerecourt , gubernatora Trahmeru wydawała się w nim jednocześnie niewielka i dostojna. Wrażenie potęgowały dwie młode, ledwie okryte przepaskami biodrowymi tubylcze kobiety, wachlujące władcę rozłożystymi liśćmi jakiejś soczystozielonej rośliny.

- To komnata tronowa dawnych władców Trahmeru...- powiedział gubernator lekko rozbawionym tonem, widząc jak rozglądają się po ogromnej platformie, częściowo otwartej na jasne niebo - Wystawcie sobie panowie, że te dzikusy nawet dziś nadal nazywają mnie królem! Cokolwiek o nich usłyszycie, jak by was nie zaczarowali swoim spokojnym usposobieniem - w ostatecznym rozrachunku nie trafia do nich nic prócz siły. Urzęduję więc tutaj, pod samym niebem i pozwalam by mnie tak nazywali. Siedzę, jak widzicie, na tronie i gram rolę, którą trzeba grać by rządzić tym miastem. Wybaczcie mą gadatliwość, ale nie co dzień goszczę białych z interioru.






Nosił się dość staromodnie, ale czy to tutaj oznaczało to samo? Ubiór, który przywdział na uroczystość był niewątpliwie odświętny, ale już po ceremonii poluzował go i rozpiął, co się dało. Broń, którą uwiesił u swego pasa była wyraźnie paradna. Na znudzonej nieco, ogorzałej twarzy o długim nosie malowała się surowość i doświadczenie, starannie ułożone włosy oraz przycięta bródka i wąs były jak powiew cywilizacji w tej dzikiej krainie. Mimo to w jego zachowaniu było coś zwierzęcego, ukrytego pod wytwornymi manierami. Zapewne miał swoje tajemnice, ale któż ich nie miał?

Dwójka podróżników z Xhystos, świeżo przyodziana w zwisające na piersiach na rzemieniach metalowe ordery stała na samym środku komnaty, pocąc się nadal niemiłosiernie. Ceremoniał skończył się właśnie i zostali prawie sami z gubernatorem, nie licząc służby. Uroczystość wręczenia nie przypominała niemal w niczym rozbuchanych ceremonii które odbywały się hucznie w Xhystos...Fajerwerków nie było. W tej właśnie sali czekał na nich Francois, w otoczeniu paru żołnierzy. W istocie wojaków, jednolicie ubranych i uzbrojonych w białą broń widzieli po drodze całkiem sporo, u stóp piramidy, na jej schodach oraz wielu na samej górze, ale uderzało to, że wojska trudno było uświadczyć gdziekolwiek w mieście poza okolicami tego pałacu. Oprócz białych, czekało na nich trzech mężczyzn - tubylców ubranych w pióra i chyba odświętnie wymalowanych, a z nimi parę uśmiechających się egzotycznych młodych kobiet o nagich piersiach. Jedna z nich na kawałku barwnego dywanika trzymała w ręku dwa duże ordery - wyglądały normalnie, ale umocowano je już na cienkich rzemieniach przetykanych świecącymi paciorkami i kłami niewielkich zwierząt. Francois’a de Pixerecourt wyszedł do nich z uśmiechem, przedstawił się i powitał drogich gości z Xhystos, po czym od razu przystąpił do krótkiego ceremoniału. Dziękując za wzorową postawę i tak dalej przywiesił im ordery, dziękując wylewnie i z klasą. Tubylcze kobiety uśmiechały się, tubylczy mężczyźni nie. Potem Francois odprawił wszystkich, pozostawiając tylko miejscowych służących oraz kryjących się dyskretnie za filarami strażników i usiadł ciężko na tronie, ocierając pot z czoła. Teraz stali przed nim, nie bardzo wiedząc, jak powinni zachowywać się dalej.






Pamiętam, że gdy znalazłem się na górze, byłem ledwo przytomny...Plamki przed oczyma wirowały, migały mi płomienie włosów Iris, słyszałem też jej przyspieszony oddech...Wzrok z trudem biegał po roślinnych ornamentach, gdy wspierałem się na ramieniu tej kobiety – szliśmy chyba jakimś kamiennym korytarzem...A może rośliny były prawdziwe...? Fioletowa szata mignęła mi gdzieś za wysoką kolumną... Blask zniknął w każdym razie, a więc byliśmy pod jakimś zadaszeniem...Ale właśnie gdy dysząc ciężko zaczynałem dochodzić do siebie okazało się, że nie jesteśmy sami...
W mgnieniu oka zaroiło się wokół nas od dzikich ludzi, ubranych chyba w przepaski biodrowe i poobwiązywanych kolorowymi wstęgami czy też może piórami...Ich zawodzenia i nawoływania były w istocie jak krzyki egzotycznych ptaków, ale mózg wyławiał z tego jednak słowa tego dziwnego języka...Twarze mieli wymalowane, wielobarwne i gniewne...Mój umysł uginał się od nagromadzenia gniewu, od otaczającego nas kolektywnego świętego oburzenia, od nienawistnych spojrzeń tych płaskonosych ludzi wymachujących bronią...Nie wiadomo kiedy zaczęli nas poszarpywać...Ostatkiem sił zasłoniłem sobą Pannę Casse, chciałem krzyczeć cokolwiek z zamiarem uspokojenia tych pojawiających się niewiadomo-skąd obcych, ale właśnie w tym momencie na moją głowę spadło niebo...Pamiętałem tylko mocny ból gdzieś z tyłu, a potem wszystko zalała biel która nie miała końca i dzikie wrzaski ucichły...





- Lepiej ci?

Gwar. Obcy język. Dużo ludzi, tubylcy siedzący tu wszędzie na klepisku skupieni wokół wielkiego gara postawionego na dużym ogniu...

- Tak...- skłamał, bo wiedział że tylko na chwilę wrócił do tego miejsca, ale widział że się martwi, chciał z nią choć chwilę porozmawiać. - To gdzie jesteśmy...?
- To chyba upał...Musieliśmy z niego uciec. - Sophie rozglądała się po ludziach. Byli zupełnie inni - tu patrzono się na obcych otwarcie, żarliwie i bez najmniejszego chociażby skrępowania. Rozmowy milkły i beż żenady wpatrywało się w nich dziesiątki oczu. Woda zaczynała bulgotać. - Poza tym musimy coś jeść. To miejsce...Nie pytaj skąd wiem, ale to tu najbliższe temu co znamy jako restauracja...

Próbowała się uśmiechać, ale jego stan niepokoił ją. Blady, ledwo chwytał kontakt z rzeczywistością. Patrzyli oboje jak tubylcy przyrządzali potrawę. Gruba kobieta wrzucała do garnka coś czerwonego, ktoś podał mu takie samo. Drżącą ręką włożył to do ust, ale zaraz wypluł: było to gorsze niż ktoś wkładałby mu do ust sam ogień. Wargi jeszcze parzyły, gardło wołało o powietrze.
Dzicy wybuchli śmiechem, jak z udanego żartu, zresztą może tym właśnie było podanie mu tego czegoś. Kobieta ładowała to do gara w sporych ilościach. Potem poszły mrówki, dużo mrówek - młode dziewczyny, jeszcze dzieci właściwie wrzucały je do środka jak sól. Popatrzył na Sophie niepewnie...
- Mrówki to tu chyba przysmak, wiesz...? - uśmiechała się. Woda bulgotała już na dobre. Głównodowodząca wielkiego gara krzyknęła coś głośno, ludzie rozstąpili się. Wtedy do środka wbiegło paru chłopców, trzymali spore naczynie w którym trzepotały się żywe, niewielkie ryby najwyraźniej dopiero co złowione. Biała para patrzyła jak bezceremonialnie ryby wrzucone zostały z naczynia prosto do gara z wrzątkiem, wsypały się tam całym strumieniem, na surowo, w całości i z łuskami. Rozległ się syk i pluskot, a potem zaczęły wypływać, ugotowane żywcem...
Nie czekając na nic, to coś to chyba miało być zupą rozlewano do glinianych misek. Sophie i Blum dostali po jednej, z obcobrzmiącymi słowami zachęty.
Persival oparł się na łokciach, ostrożnie zajrzał do środka...W parującej brei, w której już przed mrówkami wrzucono masę zwykłej chyba trawy pływały teraz surowe całe ryby, razem z głowami i płetwami...Otworzył szeroko oczy...

- Lepiej się przyzwyczaj...- Sophie wzięła miskę w obie dłonie - To najczęściej spotykana tu potrawa...Smacznego...- nie do wiary, ona to piła!!! Patrzył na nią oszołomiony, nachylił się ponownie i zbliżył nieco usta do zupy...Smród buchnął mu w nozdrza...
Sophie nagle odjęła usta od miski, jakby sobie coś przypomniała.
- Blum! Nie waż się tego wąchać zanim....

Za późno...






- Bergerac przekazał mi, że pytaliście o gościnę pod bezpiecznym dachem. - pociągnął gubernator, gdy milczenie zaczynało się przeciągać - Tak, ten ogrodzony palisadą mały fort pod miastem to rzeczywiście garnizon mojego wojska - nie widzę przeciwwskazań, by wydzielić tam miejsce dla białych gości z samego Xhystos. Niestety nie mogę zapewnić wam wygód innych niż moi żołnierze, jednak sugeruję iż to i tak najlepsze wyjście. Po pierwsze to jedyny budynek w okolicy który w przybliżeniu będzie przypominać wam to co znacie, po drugie noc w mieście dla obcych może okazać się naprawdę niebezpieczna, a za ostrokołem jesteście bezpieczni. Na początku trudno się przyzwyczaić do hamaków, ale pewnie wolicie uniknąć włażenia na was każdego robactwa które pałęta się tu po ziemi. W ten sposób pozostanie wam tylko to latające.
Uśmiechnął się raczej krzywo ze swojego kiepskiego raczej żartu. Potem machnął dworsko dłonią, jakby coś sobie przypomniał.

- Skoro jesteśmy przy robactwie...Jedzenie. Nie spodziewajcie się w koszarach za wiele. Zaopatrzenie i kuchnię prowadzą miejscowi. W rzeczy samej, wojsko musiało z czasem przyzwyczaić się do tego samego co jedzą tubylcy. Wy też z czasem przywykniecie, choć żołądek będzie długo protestował. Prawdziwe mięso to tu luksus, zdziwilibyście się panowie jak wiele jadalnych zwierząt te dzikusy uważają za święte...
Gubernator wstał z tronu odpychając dłonią jedną z wachlujących kobiet. Cofnęła się usłużnie, a on zbliżył się do Vincenta i Roberta, stukając butami po kamiennej posadzce. Z bliska było widać, że i on się pocił choć komnata należała do najchłodniejszych miejsc które jak na razie udało się odwiedzić podróżnikom.

- Jeśli to wszystko wam nie przeszkadza...- uśmiechnął się - ...każę ochmistrzowi wyrychtować wam miejsce w koszarach. Z innych rad: pijcie dużo wody, unikajcie słońca w dzień, a nocą siedźcie za palisadą. Trzymajcie się też z daleka od świątyń dzikich. A teraz...

Spojrzenie miał uważne, mimo nonszalanckiego nieco sposobu bycia. Stał prosto, niczym jeden ze swoich strażników.
- Wśród załogi altiplanu krążą słuchy, że jesteście oficjalną ekspedycją Rady Xhystos. Jeśli tak, jako najwyższy przedstawiciel władzy Trahmeru oficjalnie zapytuję o cel wizyty w naszym skromnym mieście...Czy wasz pobyt tutaj mam traktować jako tymczasowy czy też stały?





Tępy ból w tyle czaszki upewnił go, że wciąż żyje...Watkins otworzył ostrożnie oczy i spróbował się podnieść, ale szarpnięcie przyniosło złe wiadomości...Palce macały szorstkie liny albo nawet może liany którymi skrępowano mu nadgarstki i kostki u nóg...Do pulsującego bólu uderzonej głowy doszło teraz zimno, zimno gładkiego kamienia na którym rozciągnięto jego ciało niczym żabę na stole botanika. Był niemal nagi...Z trudem uniósł nieco głowę i otworzył oczy z przerażenia...Leżał na czymś w rodzaju kamiennego ołtarza, jednym z trzech – ten najdalej od niego pozostawał pusty, ale na środkowym, znajdującym się po lewej ręce profesora leżała przywiązana w ten sam sposób ognistowłosa Iris...







Komnata była prawdopodobnie wielka, choć przy panujących ciemnościach trudno było to stwierdzić - zresztą Maurice miał inne rzeczy na głowie: chociażby ustawione pod skąpo oświetlonymi ścianami półki na których spoczywały dziesiątki ludzkich czaszek. Tylko nieliczne pochodnie dawały upiorny wgląd na to, co się działo - paru skupionych wokół ołtarzy tubylców było wymalowanych i nosiło prawdopodobnie rytualne, bogate stroje i zwierzęce skóry. W cieniach mogło się kryć więcej ludzi, bo Watkinsowi zdawało się że widzi w ciemności zarysy kształtów ukrytych obserwatorów. Zdał sobie sprawę, że trzy ołtarze ustawione są nie obok siebie - ale koncentrycznie wokół czegoś, co znajdowało się za jego głową - próbując odchylić wzrok ku tyłowi wydało mu się, że tam z kamiennej studni pośród tych kamiennych ścian wyrasta chyba ogromny pień drzewa...Ale nie mógł być pewien, bo zaraz mocne dłonie brutalnie pchnęły głowę na miejsce i przytrzymały ją przy zimnym głazie. Profesor dopiero wtedy zdał sobie sprawę z trwającego, chyba wykonywanego przez ukrytych w mroku ludzi śpiewu, składającego się z powtarzanych wielokrotnie tych samych nieznanych mu słów. Nie brzmiało to dobrze, do tego wzrok Maurice'a padł na oświetlone ogniem malunki i zwykły ludzki, a potężny strach chwycił go za gardło...






Na sąsiednim ołtarzu Iris wpatrzona w sufit oddychała ciężko, spazmatycznie - Watkins czuł aż tutaj Jej trwogę, większą nawet niż jego własna panika, potęgującą to co czuł sam - oboje zaczęli wierzgać rozpaczliwie, ale krępujące ich grube więzy trzymały mocno, do tego umięśnieni tubylcy dociskali ich z każdej strony do kamienia. Maurice zaczął krzyczeć, ale to tylko jakby pobudziło zgromadzenie do bardziej energicznego, zaangażowanego śpiewu zagłuszającego jego wrzask. Odchodząc od zmysłów mylił wizje z tym, co się działo - malowani barwnikami a może krwią ludzie w skórach mieszali się z obrazami dzikich ostępów dżungli. Dżungli, która żyła - był tam ale jednocześnie widział jak z mroku wychodzi jakaś szczególnie strojna postać i staje nad Panną Casse, której włosy były rozsypane wokół niej jak konary drzewa, czerwonego jak ogień drzewa które rozrastało się w jego oczach...W dłoniach prowadzącego ceremonię dostrzegł nóż...






Łódź płynęła, do środka, przez bramę która zamykała się za ich plecami... Miasto zdawało się być tak blisko, ale teraz oddalało się z każdym skrzypnięciem liny... Usta Watkinsa wyrzucały słowa, których nie kontrolował - gdy nad nieruchomą, kamienną twarzą mistrza tej odrażającej ceremonii uniosły się jego potężne ramiona, a trzymany wysoko w ciemnoskórych dłoniach rytualny nóż zawisł prosto nad sercem prawie nieprzytomnej z grozy Iris...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 15-11-2010 o 14:20.
arm1tage jest offline