Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-11-2010, 01:32   #79
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Dzieci biegały. Śmiech. Jak wszystkim dzieciom świata towarzyszył im śmiech. Ten śmiech dudnił mi w głowie. Dudnił pod powałą szałasu. Będąc dzieckiem cywilizacji instynktownie wybrałem ucieczkę. Z największym wysiłkiem powstrzymałem odruch wymiotny. Błysk. Jasność. Światło uderzyło mocniej niż żar, którym bezlitośnie kropiło suchy pył ziemi. Gardło i wargi palił ogień, płonął w oczach, trawił wnętrzności. Dławił. Giął wpół. Wyrwał się. Na progu chaty wyzwolił i wyrzucił całe obrzydzenie przynosząc ulgę trzewiom i torturę podniebieniu. Oczy zaszły łzami a ja prężyłem się na czworakach niczym kot w niemym odruchu protestu. Żar. Pył i skwar. Gorycz. Świat wirował przed oczami. Krztałty rozmywały się i przelewały nawzajem. Śmiech i ...muzyka? Rytm. Klaskanie kołatek. Setek, tysięcy dzwonków. Jakby ktoś zamknął miliony pszczół we wnętrzu tykwy, by drażnić w takt. Stopy w sandałach. Ludzkie nogi. Zdziwione, nieco rozbawione miny. Nie wszystkie. Spojrzenia pełne ciekawości i niezrozumienia. Irytacji? Żalu? Wstałem. Świat wirował. Podrygiwał w rytm tego dziwnego taktu. Pióra tańczyły. Dzieci biegały gęsiego w tłumie. Ludzie pokrzykiwali. Gestykulowali. Szli. Pochód porwał mnie. Kolory i krztałty ekplodowały milionem kombinacji. Kobiety śmiały się. Mężczyźni potrząsali pierzastymi wachlarzami i grzechotkami. Dzieci wiły się w tłumie. Banta na uoli ni tehio. Ma. Przedmioty przechodziły z rąk do rąk. Ui lecht! Maxtlelu te ehesin! Ktoś krzyknął. Zakotłowało. Razy drewnianych mieczy zrobiły swoje. Tłum wzniósł w górę ręce. Xlaloca! Wielka, zielona pszczoła zawirowała mi wokół głowy. Podążyłem wzrokiem. Wysoko zawieszonych na tyczce wirowało w podniebnym tańcu czterech zwisających głową w dół mężczyzn. Uchtala! Tłum porwał dalej. Procesja nisła niczym rzeka.

Siedziała pod czarnym baldachimem z piór. Całą swoją postawą wyrażała potęgę. Golenie jej oplatały kamienne kołatki, biodra spudnica utkana z wężów. Szyję zdobił naszyjnik z nanizanych dłoni a głowę wieńczył wieniec z czaszek. Twarz i całe ciało zdobiły białe pasy. Wszechwidzące oczy otaczały białe okręgi. A nawet nie patrzyła w moją stronę. Tylko bystre źrenice dwóch legwanów uczepionych wieńca zdradzały uwagę, jaką mi poświęcała. Tyś jest mówiący do macicy - stwierdziła. Wielkie pszczoły furkotały mi koło uszu bijąc skrzydełkami, wisiały w powietrzu przekrzywiając główki. On tymczasem kontynuował - Idź za tym, który mówi do płomienia. Huehueteotl. Iquinichs inu tunthal utari. Chicomotzoc. Ja jestem Ometeotl i Omecihuatl. Tonacatecutli. Pierwsza Cipactonal i Oxomoco. Taka jest moja wola. Sah quesh titel. A ha hil.

Zamknąłem oczy. Dyszałem ciężko nie mogąc złapać tchu w tym upale. Wody! - wołało całe ciało. - Cienia! Uporczywe brzęczenie nie chciało odejść. Wibrowało gdzieś w potylicy. Byłem słaby jak dziecko. Ślepy niczym nowo narodzone szczenię. Bezradny. Chory. Bezsilny. Czyjeś ręce ciągnęły mnie w górę, niezdarnie, z trudem. Chian, chian! Pokrzykiwał ktoś obok, jakieś inne dłonie wciskały mi do ust jakieś liście. Zapachniało szałwią. Dzieciaki śmiały się i darły po swojemu.
 
Bogdan jest offline