Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-11-2010, 16:37   #4
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Obrzydliwość. Oświetlony rachitycznymi jarzeniówkami szpitalny korytarz wyglądał jak świeżo odpakowana kanapka, która zbyt długo leżała w pojemniku Tupperware. Idiotycznie dyskretny oddział ta psychiatria.
Odizolowany od reszty szpitala ciągiem korytarzy.
Odizolowany od świata ciężkimi wahadłowymi drzwiami, przy których wiecznie drzemie ochroniarz.
Dyskretnymi odpornymi na wybicie hartowanymi szybami.
Porcją anestetyków.
Plastikowymi twarzami pielęgniarek.
Warstwą papieru śniadaniowego.
Warstwą ligniny.
Warstwą folii bąbelkowej.


Schludny i pachnący lizolem Miejski Zakład Utylizacji Czubków, finansowany z twoich ciężko zapracowanych pieniążków.
Tak, tak! Jeśli miałeś szczęście, to jesteś sponsorem kotleta, który pierdolnięta Ruby przeżuła dziś na kolację, po czym wypluła i wepchnęła do buta. GRA-TU-LA-CJE!


Wolność. Pierwszy haust wolnego od związków chemicznych powietrza po tak długim czasie jest niemal równie cudowny, co wpierdolenie gigantycznego kubełka wprost od pułkownika Sandersa. I wyrzyganie go w trzy minuty później.
Cudna, cudna noc.
Zakończona zbyt prędko, przez siostrę Waligórę i jej przednie maniery. A także jakże miły w dotyku jej delikatny łokieć, rozkołysany niczym taran walący w bramy Troi.


Wepchnięta na tylne siedzenie Buicka, Suzie Q pociągnęła nosem. Kurwa mać. Nienawidziła Wunderbaumów. Bez względu na odmianę zapachową, wszystkie były równie irytujące co rzygopędne. Nasączone aromatem mającym imitować pomarańczę plastikowe drzewko zakołysało się lekko w geście pozdrowienia.
Ostra, pusta w środku igła bez ostrzeżenia przebiwszy się przez warstwę materiału na ramieniu, utkwiła pod skórą jej ramienia.
- Ty cholerna, głupia cipo... - zdążyła jeszcze powiedzieć, przy czym każdy kolejny wyraz stawał się coraz dłuższy i dłuższy. Odpłynęła.
Nie po raz pierwszy zresztą. Jebana Karen nie dała jej wyjścia. Najpierw chciała gryźć i kopać, ale potem magiczny środek odebrał jej entuzjazm. Kurwa, przecież nie była zwierzątkiem! Żadnym jebanym szczeniaczkiem, którego nosi się na rękach czy przestawia z kąta w kąt, do cholery! Z myślą, że czuje się całkiem jak chomik, zasnęła.


Przyglądała się żrącej pielęgniarce z zaciekawieniem. Rejestrowała więcej detali niż powinna. Tłuszcz na brodzie, resztki frytek pomiędzy zębami, nitkę śliny pomiędzy ustami tamtej a słomką, kawałek sałaty na drugim guziku od góry, musztardę w zagłębieniu przy paznokciu.
Pomyślała, że powinna była skorzystać z zaproszenia. Nażreć się razem z pielęgniarką, a potem narzygać jej na kolana. Mogła to zrobić, miała to w karcie!
- Problem jest taki – zamruczała sama do siebie – że masz umrzeć bezboleśnie i pięknie. Rozpieprzenie świeżo połatanego przełyku za pomocną BigMaca byłoby sporym nietaktem.
Poza tym od nie pamiętam kiedy nie miała niczego w ustach, odżywiały ją rurki. Małe pompy wtłaczające w nią nieskończoność kalorii.
Zrastająca się powoli rana zapiekła na całej długości, gdy Suzie Q wybudziła się nam z ciężkiego snu.



- Teraz to już na pewno mi odpierdoli.

Pomyślała stając twarzą w twarz z nowym miejscem pobytu. Stylowa klatka dla ptaków, w gratisie wypełniona śliniącymi się debilami. Weszła grzecznie, choć miała chęć obrócić się na pięcie i z krzykiem runąć w stronę ogrodzenia. I spalić się na węgielek. O ile naprawdę było pod napięciem.
Czuła się trochę jak w filmie. Nawet zatknięta w świecznik świeczka była niedorzeczna. Dlaczego, do cholery, po prostu nie zapalili światła? Szła ostrożnie, a z każdym jej krokiem rzeczywistość zaczynała coraz mniej wyglądać jak rzeczywistość. Łuszczyła się na krawędziach jak stary celuloid.


Pokój, któremu przedstawiła ją Panna Waligóra po prostu śmierdział. Zupełnie, jakby całe pokolenia poprzednich wsiąknęły w mury domu. Suzie poczuła, że się dusi. Było jednak zbyt późno. Drzwi zamknęły się, a ona została w pokoju w towarzystwie świeczki. Nie tylko, jak okazało się chwilę później. Ktoś jeszcze tu mieszkał. Mogła zapomnieć o luksusie własnego pokoju. Żadnego terytorium do obsikania.


Ku rezygnacji Suzie Q, rano wcale nie okazało się, że nocna podróż była zwidem. Obskurny pokój w świetle dnia po raz drugi stał się faktem. Kilka kroków w stronę drzwi, skrzypnięcie klamki i okazuje się, że to wcale nie jest plan filmowy. Po drugiej stronie dekoracji nie ma imitujących rzeczywistość technikaliów. Nagi, prawdziwy świat.

Szpital nie wyglądał jak szpital. Wyświechtany chodnik w kwiecisty rzucik kojarzył się z przydrożnymi motelami, gdzie rozpalone do białości pary zatrzymywały się na pospieszny numerek. Swoją drogą trzeba nie mieć za grosz wyobraźni, by gołym tyłkiem siąść w taką pościel. Chyba, że lubi się ten dreszczyk ryzyka: złapię czy nie złapię? Suzie lubiła.
Na stojącym opodal drzwi pomalowanym szarozieloną farbą stalowym stołku siedział pielęgniarz. Małe świdrujące oczka były tym, co w przypominającej pyszczek łasicy twarzy rzucało się w oczy najbardziej. Biorąc pod uwagę materiał porównawczy mają tu wyjątkowo wysokie kryteria jeśli chodzi o wygląd pracowników – pomyślała przyglądając się mężczyźnie.

- Cześć? - zapytała w końcu patrząc w kierunku Pana Łasicy.
- Panna Dodson - wyszczerzył się do niej w paskudnym uśmiechu. - Dobrze się spało?
- Bosko po prostu. A Tobie?
- Kiepsko. Erni spod trójki dał popis i trzeba go było w kaftanik wpakować. Skurwiel ugryzł mnie w ucho - na potwierdzenie swych słów ukazał Suzie swój drugi profil, równie zresztą paskudny co ten pierwszy. Faktycznie, ucho było uwieńczone wielkim podeschniętym strupem.
- Obrzydliwe - stwierdziła z niesmakiem. Lubiła krew, było w niej coś mistycznego, ale strup na uchu jakiegoś obcego faceta nie miał w sobie mistycyzmu za grosz.
- To jak? Gotowa by oficjalnie rozpocząć imprezę? Przeciąć czerwoną wstążkę i tak dalej? We wspólnej sali już czeka tort i wiszą plakaty z napisem "Witaj w domu Suzie".
Podniósł się z krzesła, minął dziewczynę i ponaglił ruchem głowy by poszła za nim.
- Graj muzyko!
Poprowadził ją w dół korytarza. Kolejne mijane metry nie różniły się od siebie niczym wyjątkowym.
Na końcu korytarza widniały przesuwne drzwi, również nie zamknięte.
- Jestem Mal - rzucił jeszcze pielęgniarz. - Pani dyrektor cię najpierw we wszystko wtajemniczy. Czeka na ciebie w gabinecie.
Pokonali ciężkie przesuwne drzwi. Za nimi; o dziwo; był kolejny korytarz. I jeszcze jeden. I jeszcze. Minęli salę telewizyjną pełną pół na pół krzyczących na pogodynkę debili i pogrążonych w śmiertelnej ciszy psychopatów. Gdy dotarli pod pierwsze zamknięte i okratowane drzwi, Suzie zdążyła nabrać już przekonania, że skoro są w stanie mieć tutaj tyle korytarzy, to pewnie mają również zderzacz hadronów. W końcu co im, kurde, szkodzi? Ciężki pęk kluczy zadzwonił donośnie, gdy Pan Łasica otwierał zamek.

Korytarz po drugiej stronie drzwi wyglądał trochę inaczej. Tu przynajmniej były na drzwiach tabliczki. Nazwiska, same nazwiska. Stanęli przy drzwiach, na których tabliczka głosiła:


Dorothy Queen
dyrektor ośrodka psychiatrycznego
Carrol House



Gabinet, choć schludny, błagał o remont. Przypominał trochę starą kobietę – makijaż i czyste ubranie pomagały nieco oszukać czas, ale z bliska każdy dostrzec mógł sypiącą się gruzy urodę. Pogratulować sprytu w wytwarzaniu elegancji z niczego.
Siedząca za biurkiem kobieta przerzuca papiery. Po chwili unosi wzrok i jej twarz rozjaśnia uśmiech rodem z reklamy pasty do zębów. Elegancka, ubrana w jasną garsonkę blondynka pasuje do otoczenia jak pięść do nosa.

- Witaj Suzie - jej głos jest ciepły, przyjemny. Wyciąga rękę w zapraszającym geście – Proszę usiądź.
Suzie siada na krześle, wciąż nie spuszczając z niej wzroku.
- Jestem doktor Queen. Prowadzę tą placówkę. Przeglądaliśmy twoją kartę Suzie, ja i doktor Liddell. I myślę, że jesteśmy w stanie ci pomóc. Doktor Liddell jest świetny w swoim fachu, będzie twoim lekarzem prowadzącym. Poznasz go po południu.
- Doskonale, cokolwiek. Słuchaj, ja chcę stąd tylko wyjść, to jest jakieś kosmiczne nieporozumienie.
- Nie ma mowy o błędzie Suzie. Twoi rodzice zażyczyli sobie by przekierować cię do nas, w twojej teczce są wszystkie dokumenty, wszystkie podpisy. Obawiam się, że stąd nie wyjdziesz dopóki nie poczujesz się lepiej. W tym stanie musisz pozostać pod fachową opieką. Próbowałaś się zabić Suzie - przy ostatnim zdaniu przestała się wreszcie uśmiechać jakby chciała podkreślić dramatyzm sytuacji.
- Próbowałam – przyznaje Suzie bez cienia zażenowania. - Też powinnaś czegoś spróbować, a mianowicie: spróbuj zrozumieć, że umieszczenie mnie tutaj w niczym nie pomoże. Służy wyłącznie wygodzie moich rodziców.
- Suzie, potrzebujesz pomocy. Nie jesteś zdrowa. A to, że nie dostrzegasz problemu tylko to potwierdza. Zresztą, jestem pewna, że z doktorem Liddell dogadasz się pierwszorzędnie.
Wstała znowu zerkając na zegarek.
- Muszę już się zbierać, spieszę się na samolot moja droga. Na wszystkie pytania odnośnie twojego stanu odpowie twój prowadzący. Jeśli nie masz pytań natury formalnej...
- Baw się dobrze - mruknęła szurając krzesłem i kierując się ku drzwiom gabinetu.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline