Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-11-2010, 23:11   #3
szarotka
 
Reputacja: 1 szarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skał
A zaczynała już wierzyć, że pechowi znudziło się ciągłe podkładanie jej nogi i wziął sobie wolne. Wszystko jednak wskazywało na to, iż udał się co najwyżej na krótką siestę i szybko obwieścił swój powrót.

Zaczęło się całkiem zachęcająco, od niespodziewanego uzyskania informacji, o którą zabiegała od wielu tygodni. Przypadkowo jakiś hidalgo, któremu pomagała strzyc owce, skojarzył opis poszukiwanego przez nią mężczyzny z odpowiednią twarzą i stwierdził, że widział go na drodze do Montaigne. Trzymając się tego tropu i przepytując coraz to nowych świadków, Beatriz wylądowała koniec końców w montegińskim porcie, na monteginskim statku. Dopiero teraz, gdy wiatr wywiewał emocje z głowy, zastanawiała się, po jaką właściwie cholerę płynie do tego Avalonu? Przecież miała wracać do ojca Felipe; nie doczekała się od niego listu ani żadnego innego znaku życia, a to rodziło w jej wyobraźni najgorsze wizje.
- Naprawdę coś mnie opętało - odezwała się do siwej klaczy, która chrupała owies w worku zawieszonym na łbie - Biegać za jakimś łajdakiem przez dzikie knieje i morza. Poza tym nie sądzisz, że to wszystko nagle zbyt pięknie się składa? Przy tylu niepowodzeniach nagle wpadam na tak wyraźny ślad, że ślepy pies z kulawą nogą byłby w stanie go tropić.
Chrup, chrup.
- Ale podejrzewam, że w Avalonie nasza dobra passa się skończy; tam nie będziemy lokalnymi sławami, a bezdomnym plebsem. Trzeba będzie pracować, by zarobić na ten twój owies. Czy możesz go tyle nie pochłaniać? Miał zostać na później.
Chrup.
- Lusita, czy ty mnie słuchasz?
Prawdę mówiąc, klacz słuchała jednym uchem. Patrzyła bowiem na marynarza, który przyglądał im się z cokolwiek dziwnym wyrazem twarzy. Beatriz zerknęła na niego i z miejsca się zirytowała. Może dlatego, że ludzie często patrzyli na nią w ten sposób, gdy dyskutowała z koniem.
- To prywatna rozmowa - prychnęła ostro. Mężczyzna drgnął i oddalił się pospiesznie. Dziewczyna westchnęła i zdjęła worek z końskiego łba, pakując resztę obiadu zwierzęcia do marynarskiego wora, przewieszonego zazwyczaj na sznurze przez pierś i plecy. Sądząc po gabarytach pakunku, niewiele się w nim znajdowało, ale też nie można było spodziewać się pokaźnych bagaży po czarnulce wyglądającej jak wieśniaczka - w dodatku trochę już wychudzona - w lnianej bluzce i spódnicy, z dwoma długimi warkoczami i chustce przepasanej na włosach.
Brzuch, rozmaitymi rozpaczliwymi dźwiękami, wciąż sygnalizował, że skromne śniadanko - które zaserwowano na statku - nie mieściło się w żołądkowych kryteriach słowa "posiłek", ale był ostentacyjnie ignorowany. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz była głodna, a kupiony za resztę pieniędzy bochenek chleba miał starczyć na dłużej.
- Będziemy martwić się później, Lusita - zapewniała konia i siebie - Jak już nic innego nam nie zostanie, niż zmartwienia.

***
Statek rozpadał się i zdążał do samego piekła, a przynajmniej takie wrażenie miała Beatriz, dopóki nie zobaczyła, co jest przyczyną wrzeszczących ludzi, walących się masztów i paniki na pokładzie. Pierwszym zadaniem było uspokojenie konia, a właściwie siebie, bowiem Lusita żywo reagowała na nastroje swojej pani. Lawirując między lecącymi deskami oraz ludźmi ciskanymi o pokład, jakimś cudem dobrnęła z klaczą za nadbudówkę, by tam modlić się o przeżycie i przyrzekać sobie, że więcej nie postawi nogi na żadnym statku. Dopiero zamieszanie, odgłosy walki na pokładzie oraz łysy mężczyzna z kordelasem w ręku, który wyszedł zza rogu, nakazały jej podjąć odpowiednie kroki zaradcze. Szła tyłem powoli przed uśmiechającym się półgębkiem piratem, czekając aż napastnik minie stojącego obok, na pozór ospale spokojnego konia i stanie do niego plecami. Uniesienie ramion do góry, przypominające gest dźwigania czegoś ponad głowę, należało do sygnałów, po których Lusita demonstrowała popisową pozę konia gniewnego. Mężczyzna zdążył obejrzeć się za siebie i zobaczyć młócące przed nim kopyta. Uderzony w ramię, wypuścił broń; uderzony w szczękę - przestał być ładny. Beatriz przeskoczyła nad ciałem, zabierając kordelas z ziemi i wdrapała się na siodło. Statkiem bujało na wszystkie strony, toteż trochę trudności nastręczało utrzymanie równowagi na zagraconym pokładzie, ale nie przeszkadzało to w czynnym braniu udziału w walce. Oręż był co prawda trochę nieporęczny i ciężki, walczyło się nim inaczej niż rapierem, do którego przywykła castillianka, ale główną jej bronią nie było przecież ostrze, lecz wierzchowiec, trenowany niegdyś jako zwierzę bojowe. Podstawą takiego treningu było zastąpienie strachu i instynktu zwierzęcia - zaufaniem do jeźdźca. Wtedy mógł skakać na jego dyktando nawet przez płomienie. Albo... jak dowiadywali się szybko piraci, rozdawać kopniaki, obracać się z nagła, roztrącając napastników i wierzgać na ruchomym pokładzie. Koncentrację bojową zaburzył dopiero wybuch na sąsiednim statku - zresztą chyba wszyscy znieruchomieli na sekundę - co dało szansę jakiemuś jednookiemu drabowi na oddanie czystego strzału. Biodro zapiekło ogniście, ale szczęściem kula tylko przeorała je lekko, nie czyniąc większych szkód. Dziewczyna uznała jakowoż, że już wystarczająco się nawalczyła i wycofała konia prędko z tłumu w stronę nadburcia. Tam też, gdzieś z dołu usłyszała wołanie o człowieku za burtą. Szybko znalazła jakąś linę, obwiązała jeden koniec na kuli przedniego łęku siodła i rzuciła topielcowi zwój. Wyciągała nieszczęśnika w paru podejściach, ponieważ co rusz musiała odpierać atak jakiegoś nadgorliwego agresora, przez co klacz kręciła się, cofała i stawała dęba. Osoba uczepiona na drugim końcu liny przejechała więc ze trzy razy w górę i w dół, póki siła końskich mięśni nie wciągnęła jej na pokład.

***
Tętniącą kakofonią dźwięków bitwę zastąpił marazm tak zwanego zwycięstwa. Bo co to za triumf, skoro wszędzie jęczą ranni, a statek zastanawia się czy już iść na dno, czy może jeszcze trochę poczekać. Beatriz bez skrupułów ograbiła parę pirackich trupów z pierścieni i łańcuchów, oraz przywłaszczyła sobie dwa pistolety, które zatknęła za skórzany pas (także zdobyczny i wcale nie pasujący do stroju). Jeśli coś czyniło jej widok groźniejszym, to nie nowa broń, ale rozdrażniona mina, którą odstraszała wszelkich potencjalnych rozmówców.

Cisza z którą przychodziła po zmarłych śmierć, była odrętwiająca i przytłaczająca. Coraz mniej osób głośno okazywało ból, jakby w obawie, że kostucha usłyszy i wyciągnie po nich swoje palce. Castillianka obwiązywała swoje draśnięcie bardzo starannie, kawałkiem materiału wydobytym z wora i czynność pochłonęła ją do tego stopnia, że jej uwagę zwróciło dopiero poruszenie na pokładzie. Ponoć jakaś nawigatorka wypatrzyła statek.

Nazwa ta nie przystawała do kolosa, który przesuwał się w ich stronę po fali. Pasowało bardziej określenie “okręt widmo” bo nie było na nim ani śladu załogi, prócz upiornej panny młodej przy sterze, która początkowo sprawiała wrażenie, jakby zamordowano ją właśnie w tej pozie. Dopiero po zbliżeniu się liniowca Beatriz dostrzegła więcej szczegółów.
- Żadnych więcej statków, Lusita, pamiętasz? - mruknęła cicho do klaczy.

***
Stała na pokładzie Elizabeth. Czuła się tu jeszcze niższa niż zwykle, ale obiecywała sobie (ponownie), że to ostatnia łajba jaką płynie, i to prosto na ląd. Pani kapitan sprawiała wrażenie bardzo ważnej persony nie tylko na statku, ale w ogóle. Tyle przynajmniej dostrzegło oko czarnulki, odzwyczajone już nieco od widoku szlachetnie urodzonych, ale wciąż wprawne.
- Jestem Beatriz Alvarez - oznajmiła szybko - A tam na tamtym pokładzie stoi Lusita. Prosiłabym o pomoc w ustawieniu trapu, mamy kilku rannych.

Udało namówić się paru mężczyzn do pomocy z ciężką kładką i dziewczyna dość szybko znalazła się z powrotem na pływającym wraku. Nie zajęła się jednak ocalałymi poszkodowanymi; kopyta końskie zadudniły o drewno i siwy andalański rumak wspiął się, korzystając z poprzecznych żeberek przybitych do trapu, na wyższy pokład.
- Dziękujemy, Señorita, za niewątpliwy ratunek. Mam jednak nadzieję, że nasze losy będą się splatać tylko do momentu zejścia na ląd, bo w tamtą stronę chyba płynie ta jednostka?

Zapytana o zajęcie się owymi rannymi, którym tak paliła się pomóc, wzruszyła tylko ramionami.
- Właśnie zmarli.
 
__________________
Wszechświat stworzony jest z opowieści. Nie z atomów.

Ostatnio edytowane przez szarotka : 30-11-2010 o 19:38. Powód: poprawione kilka wypowiedzi
szarotka jest offline