Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-12-2010, 01:14   #8
Orian
 
Orian's Avatar
 
Reputacja: 1 Orian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znanyOrian wkrótce będzie znany
Z długim, cienkim cygarem w ustach kreślił w notesie. Mesa oficerska miała okazję sporo dowiedzieć się o nowym pomyśle na sztuczne ognie.
- Do wewnętrznego ładunku nieco ilinium. To da białe światło pierwszego wybuchu. Na obrzeżach metalowe kostki nurzane w wimerycie. Czerwone komety. Tylko jak je utrzymać w jednej płaszczyźnie. Hmmm, drobny żwirek? I dopełnienie błotem. Może lepiej żelatyną.
Rysunek został podpisany tytułem "Krąg komet". Rysownik wyprostował się i oparł o ścianę. Z ubioru szlachcic. Z dobrego rodu. Z twarzy monteńczyk o brązowych oczach. Jednak związane w koński ogon jasne włosy przywodziły na myśl północ. I to daleką. Podobnie zarost, równo przystrzyżony i okalający sympatycznie wykrojone usta. Nader skore do uśmiechu i rozmowy. Solidnie zbudowany. Gdy się poruszał przypominał zwolnioną z zaczepów sprężynę. Jakby za chwilę miał ruszyć w tan. Lub gdzieś pobiec. Niewielka blizna nad prawą brwią to były wszystkie znaki szczególne. Za to na dłoniach trudno byłoby zliczyć drobne blizny i ślady zgojonych poparzeń.
Słońce wpadające przez bulaje wyrysowało na stole literę "V". Z ust siedzącego popłynął potok finezyjnych złorzeczeń. Zakończony westchnieniem i imieniem. Veronique. Tak niewiele było kobiet, które trudniej mu było opuścić niż uwieść. Od kilku dobrych lat ona była pierwsza. To oczywiste, że szlachcianka nie wybiera sobie męża. Wybiera go ród. Wszak koligacje są siłą rodu największa. Ale żeby takiego capa? W dzień przygotowywał jej wesele, a nocami... dotrzymywał jej towarzystwa. Urzekające było, ze znając swoje przeznaczenie miała w sobie tyle radości życia. I tak chętnie się nią dzieliła. Odwdzięczył się jak umiał. Pod orszakiem starszawego pana młodego zawalił się most. I ślub się nie odbył. Odebrał od jej ojca połowę umówionej zapłaty i ruszył w swoją drogę. Powinien ją zapomnieć jak poprzednie, a ona wciąż uparcie i niespodzianie pojawiała się w niesfornych myślach.
Metr od niego ściana mesy wpadła do środka. Drgnął nerwowo. Nie lubił gdy coś wybuchało niespodzianie. Wrzucił notes za pazuchę, porwał podręczny pakunek i pobiegł w kierunku schodni. Stanął tylko by zapalić cygaro. Póki wstrząsy targały statkiem stał w wyjściu na pokład. Tu od wrogich kul ochraniało go najwięcej solidnych elementów okrętu. Niespodziewanie profitowały godziny nad planami konstrukcyjnymi avalońskiego "Zdobywcy mórz". Zakończone zmienieniem go w "Zdobywcę morskiego dna". Po licznych salwach napastników wystrzeliły działa ich okrętu, dość rachitycznie. I armaty ustąpiły mniejszemu kalibrowi. Oraz krzykom i szczękowi oręża. Ledwie wychylił się z zejściówki i już musiał zanurkować pod poziomo tnący kordelas. Przedłużył ruch waląc pirata głową w dołek. Poprawił tyłem swojej, unoszącej się, głowy w szczękę. Kolejnego poczęstował kulą z pistoletu. Odrzucił broń i przywłaszczył sobie pistolet powalonego. Na pokładzie szalał chaos. W postaci eiseńskiego szermierza z charakterystyczną rękawicą. Kobiety zaczepiającej dwurecznym mieczem o wszystko czego tylko zdołała dosięgnąć. Wariatki na pokładzie okrętu walczącej z konia, czy raczej koniem. Oraz poznanej na królewskim dworze, przy okazji którejś z rocznic uświetnianej jego pokazem ogni sztucznych, Rosalindy de Villon. Krążyły plotki, że dwakroć więcej siebie wkłada w zabijanie niż w uprawianie miłości. Z tego co widział, nawet jeśli było to prawdą, to warto byłoby jej spróbować w łożu. Albo gdziekolwiek. Niestety, mimo całej ich sprawności byli tylko detalistami. A to mogło nie wystarczyć, bo załoga "Piranii" nie miała szans dotrzymać pola piratom. Sięgnął do torby, wyjął drewniany cylinder i ruszył biegiem. Przewinął się pod kordem tnącym z tercji. Piruetem po plecach jednego z napastników uniknął pchnięcia. Potoczył przy nogach wymachującej zweihanderem dziewoi. I już był przy burcie. Strzelił w brzuch jednemu obdartusowi. Chwycił pistolet za lufę i drugiego poczęstował okutą rękojeścią w niekompletny, drapieżny uśmiech.
Tam. Dolny pokład działowy. Jeśli gdzieś składano przed bitwą obszyte płótnem ładunki armat, to tam. Stanął na relingu. I skoczył. Wylądował stopami na pokrywie ambrazury jednego z dolnych dział. Wolną ręką chwycił krawędź wyższej furty działowej. Zaciągnął się cygarem i przytknął jego koniec do lontu wystającego z drewnianego cylindra. Rzucił w dziurę wybitą przez kulę "Piranii". W takich chwilach czas zawsze dla niego zwalniał. Z fascynacją obserwował więc jak ładunek koziołkując niknie w w czerni. Sześć sekund to nie jest dużo. Zwłaszcza na ucieczkę. Jeden skok na sąsiednią klapę. I drugi. No proszę, znowu był w mesie. Trzy prędkie kroki i na ziemię z szeroko otwartymi ustami. Światem targnęło porządnie. Najwyraźniej napastnicy byli gotowi na dłuższy ostrzał. I ładunków na pokładzie działowym nie brakowało. Fatalnie zapobiegliwi piraci. Sześć sekund to jednak za mało. Przynajmniej na takie okoliczności. To mu uświadomiły dobitnie, najeżone kawałkami drewna, plecy. Podniósł się, upewnił, że potrafi trzymać pion i wyjrzał. Nadzieje, że zdążył część napastników zatrzymać na ich własnym statku, teraz już w połowie podwodnym, nie były płonne. Trzeba było sprawdzić co się dzieje na górze. Sięgnął do swojego bagażu. Jeden pistolet za pas. Po jednym w dłonie. Na górę. Niepotrzebnie. Niemal niepotrzebnie. Strzał z pistoletu uderzył w biodro i obalił napastnika, który właśnie ciął przez plecy Rosalindę. Tak zapamiętałą w walce, ze nie darowała nawet uciekającym. Szczęk oręża z dogasających walk nie zdążył się przebić przez dzwonienie w uszach, nim ucichło.

Ten nadpływający okręt był większy niż wszystkie dotąd oglądane. Czyli jakiś półtora tuzina. Gdyby miał pójść na dno, to gdzie by należało rozmieścić ładunki. I jakie. Obróciwszy w głowie ten interesujący problem dostrzegł w końcu dziwnie ubogą załogę. Śpiącą. Wyciągnął zza pasa pistolet i wypalił w morze. Niedługo potem przenosił swoje bagaże na pokład "Elizabeth" i witał dwornym ukłonem obudzoną przez się kobietę. Dziwacznie ubraną jak na marynarza nawet według jego skromnej wiedzy.
- Felicjan de Bourchevaux miła pani kapitan. Gdyby to pani było po drodze rad bym się zabrał, w tak miłym towarzystwie, do Avalonu. Ładny okręt, chętnie przyznam. Na pokładzie można by wydać niezgorszy bal. Ma pani pod ręką orkiestrę i dobrego kucharza?
 

Ostatnio edytowane przez Orian : 01-12-2010 o 10:18.
Orian jest offline