Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-12-2010, 11:25   #6
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Ramówka dnia wariatów okazała się zaskakująco nudna.
Potulne, spigulone baranki wprost z oranżerii pogoniono na stołówkę.
Obiad był cierpieniem. Suzanne Dodson całe swoje życie wiedziała, że istnieje by jeść. Dokładnie tak, nie na odwrót. Smak był jednym z jej podstawowych zmysłów, co w niedługim czasie poznać można było na podstawie rozmiaru jej tyłka.
Tak było.
Przynajmniej do czasu, gdy w ostatniej klasie Suzie poznała Wielką Księżną Bulimię i jej oszałamiające królestwo wiecznie zażenowanych sobą Obżartuchów.

Wcale nie było łatwo – przynajmniej na początku. Dla kogoś, kogo sedno istnienia stanowił delikatny aromat creme brulee, smak własnych rzygowin na języku był prawdziwą Gehenną. Ale było warto. Oto bowiem okazało się, że można bezkarnie zjeść każdą ilość każdej istniejącej potrawy.
I to za niewielką cenę zniszczonego doszczętnie szkliwa.
Szczupła i pełna wspomnień o rozkoszach podniebienia Suzie dryfowała przez świat smaków.

Wypełnione breją przypominającą z wyglądu gówno aluminiowe tacki były starszymi o kilka dni siostrami tych, które przemierzały właśnie trasę Fort Worth, TX – Hong Kong. Jedyna różnica tkwiła w ich świeżości i, cóż, fakcie, że do tamtych pluły eleganckie stewardessy, a do tych…
Na samą myśl o tym, utrzymanie choć kęsa w żołądku zaczynało przypominać rodeo.

Na deser dostali różnokolorowe pigułki imienia doktor Quinn. Jak hojnie.
Żadnych ekscesów, stwierdziła ze zdumieniem. Wszystkie pisklątka łapczywie otwierały dzióbki i grzeczniutko przełykały serwowane im specjały.
Podniosła język, żeby Panna Waligóra mogła potem spać spokojnie z poczuciem wykonanej misji.


Zależało jej na czasie, tabletki nie mogły rozpuścić się za bardzo.
Przyklęknęła nad dawniej białym porcelanowym konfesjonałem i wepchnęła sobie palce do gardła. Obgryzała paznokcie, bo tak było o wiele praktyczniej. Zero zadrapań.
Zwymiotowała, cedząc zawartość żołądka przez palce. Bardzo chciała je mieć. Te małe grudki chemicznego zapomnienia.

Czas do następnego posiłku wypełniano czubkom za pomocą programów przyrodniczych. Sofy i krzesła obsieli trzymający się w grupkach pacjenci. Nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić. Życie pszczół, jakkolwiek interesujące, miała w dupie.
Zupełnie niechcący zawiesiła oko na Oślinionym. Siedział sobie na swoim wózeczku z dokładnie takim samym wyrazem twarzy jak w zieleniaku. Z plastikowej torby przytwierdzonej do jego ręki za pomocą plastikowej rurki i kawałka plastra co chwilę coś skapywało. Było w tej torbie coś niebywale interesującego. Przeczekanie pielęgniarek było wymagającym zadaniem, ale ostatecznie udało jej się wyszarpnąć chwilę słodkiego tete-a-tete z Warzywem. I jego pociągającym plastikowym workiem.
Dokładnie przyjrzała się nalepce na kroplówce. Nazwa była długa i nie nadawała się do czytania na głos w okolicznościach innych, niż pojebany konkurs literowania w lokalnej podstawówce na jakimś zupełnym zadupiu. Nie trzeba było geniusza, żeby spostrzec, że worek posiada drugie dno, czy raczej drugą warstwę etykietki, zręcznie ukrytą pod ciut większym kawałkiem papieru. Odrobinę przydługim już paznokciem podważyła róg naklejki. Bingo! Odszedł ładnie, co w sumie dobrze wróżyło. Spod wierzchniej warstwy wyłoniła się nazwa znacznie milsza i dalece bardziej znajoma.

- Glukoza

Gdyby tylko interesowałoby to kogokolwiek, w głosie Suzie zwietrzyć mógłby lekką nutkę zaskoczenia. Czym oni ich tu, do kurwy nędzy, leczyli?

Po kolacji repeta Festiwalu Chemii i Farmacji. Jej mała kolekcja rosła w niezłym tempie.
Jeszcze trochę i będzie mogła pofrunąć.

Obdarzona niebywałym wyczuciem czasu i taktu Waligóra nie pozostawiła Suzie wiele czasu na abstrakcyjne dywagacje. Z właściwą sobie czułą troskliwością odholowała dziewczynę do znanego jej już oddzielonego od reszty wariatkowa kratami korytarzyka.

Zrobiło się już całkiem późno. Ścienny zegar wskazywał 21.00.
Siostrzyczka uchyliła drzwi oznaczone numerem 5 i wepchnęła przez nie Suzie do skąpo oświetlonego gabinetu.

Za biurkiem, niemal na skraju kręgu światła siedział niemłody już lekarz. Typ przystojnego skurwiela po czterdziestce, ale jeszcze przed pięćdziesiątką. Z całą pewnością miał sportowy wóz, eksżonę, dwójkę dzieci (obowiązkowo chłopczyka i dziewczynkę) i karnet w klubie tenisowym. Lub może jeszcze w sekrecie posuwał młodziutkie pielęgniarki na przemian z co ładniejszymi pacjentkami. Uwielbiał gadżety, albo miał jakiś fetysz, którym brzydziła się jego żona. Tutaj, w uszeregowanych wzdłuż wyściełanego linoleum korytarza pokoikach, pełno było potencjalnych kochanek, którym było wszystko jedno co i gdzie im się wkłada. Albo które – po zaaplikowaniu stosownego serum – z dziką radością podzielały jego entuzjazm. Suzie uśmiechnęła się, czując przyjemnie zamieszanie pomiędzy nogami. Jej nie musieliby niczego aplikować. Mógłby ją zerżnąć na kozetce tu i teraz. Lubiła ten typ.

- Proszę usiąść panno Dodson.

Łagodny głos rozwiał różowe obłoczki jej fantazji. Siadła bez słowa, wciąż dokładnie przy tym oglądając gabinet i pana doktora.

- Nazwam się Liddell. Będę pani lekarzem prowadzącym w Carroll House.

W świetle osłoniętej ciemnozielonym kloszem mosiężnej ramki dostrzegała zarysy mebli. Jasności starczało tylko na rozległe biurko i siateczkę zmarszczek na twarzy lekarza. Zaciągnięte na głucho żaluzje nie przepuszczały z zewnątrz ani promienia. Donośny dźwięk pagera sprawił, że drgnęła nerwowo.

- Panno Dodson. Muszę panią na moment przeprosić. Wiem, że to kiepski początek ale wzywają mnie do laboratorium. To zajmie tylko chwilę.

Suzie bez słowa rozłożyła ręce w geście bezradności.
Facet wyszedł, a ona postanowiła nagle wykazać się przedsiębiorczością. W ciemnościach, do bólu wytężając wzrok odnalazła zarys szuflad na akta.
Ciemno, zdecydowanie zbyt ciemno. Zastanawiając się nad tym, na ile wystarczy jej kabla, sięgnęła po ciężką lampę. Niewidzialne wcześniej grzbiety teczek ujawniły swoje nazwy.

Chandler, Chester, Dempsey, Dodson, Doyle

wróć... Dodson
Teczka była ciężka. I bardzo, bardzo gruba. Kartoteki ze szpitala. Orzeczenia poprzednich lekarzy. Wyróżniały się jedynie dwa dokumenty. Wyglądający na stary, wypełniony cienkimi jak bibuła kartkami folder oraz dokument o nazwie 1:E.
Czując, że może nie mieć czasu na wszystko, Suzie sięgnęła po żółty folder, zachłannie poszukując jego treści. Akta z ostatniego miejsca pobytu, cholernego Szpitala Okręgowego w Nowym Orleanie. Biegła wzrokiem po tekście dosyć chaotycznie, losowo wyłapując informacje


Susan Dodson, lat 24...

21.11. - Próba samobójcza...połknięcie żyletek... Rozległe rany wewnętrzne.... przełyk... żołądek... Po przeprowadzonej natychmiast operacji... 22.11. stan pacjentki stabilny... 24.11. pojawiły się komplikacje... krwotok wewnętrzny... interwencja chirurgiczna... 26.11. (dzień, w którym – o ile dobrze kojarzyła – Waligóra wcisnęła ją do auta) Nagły spadek ciśnienia... Akcja serca... Stan krytyczny... nieudana reanimacja... Czas zgonu: 11:05.
Na życzenie rodziny sekcja zwłok nie zostanie przeprowadzona.



Suzi stała nad szafką z aktami nie mogąc złapać tchu. Wszystko wyglądało na autentyczne, pieczątki, podpisy... Nawet podpisy jej rodziców potwierdzających rozpoznanie ciała.

- Skurwysyny.

Nagle usłyszała hałas, gdzieś za plecami.
Szuranie.
Przerażająco powolne i monotonne. Zupełnie jakby ktoś zbliżał się od przeciwległej ściany. Gotowa uderzyć z całej siły, uniosła w górę ciężką lampę i w tej samej chwili szuranie ustało. W gabinecie zapadła cisza. Tak ciężka, że nie do przełknięcia. W półmroku majaczył zarys dziewczęcej sylwetki. Suzie nienawidziła półmroku. Tego stanu pomiędzy światłem a ciemnością, kiedy nic nie jest tym, czym się wydaje. Nienawidziła wytrzeszczać oczu w płonnej nadziei wyłowienia szczegółów. Wychudzona, ubrana chyba w sukienkę, stała tam ze zwieszoną głową.

- Już wiesz? - dziecięcy szept. Tak upiorny w tych okolicznościach, że wszystkie włoski na ciele stanęły jej dęba.
- Jezusmaria! - Suzie nie mogła się zdecydować czy lepiej byłoby zachować milczenie, czy wrzeszczeć. Skamieniała.
- Wiesz co robić, prawda? On trzyma rewolwer w górnej szufladzie biurka. Ty nic nie wiesz... Jeszcze nic nie wiesz... Ale dowiesz się, Suzie... Szukaj srebrnej kropli. Tam się wszystko zaczęło.

Zza dzrwi, z głębi korytarza Suz usłyszała kroki. Odruchowo odwróciła się w tamtą stronę. Trzęsącymi się rękami odstawiła lampę. Wmawiając sobie, że wcale nie słyszała dziecka, gwałtownie wepchnęła teczkę w głąb szuflady i zamknęła ją za sobą. Rzuciła się do biurka i wyszarpnęła górną szufladę. Na stosie jakichś papierów leżała broń.
Wzdrygnęła się, kątem oka wciąż widząc postać. Kroki w korytarzu były coraz bliżej.
Zatrzasnęła szufladę dokładnie w chwili, w której ktoś po drugiej stronie drzwi złapał za klamkę.
Wszedł, gdy stawiała lampę na stole. Wmawiając sobie, że musiało ją całkiem pojebać, skoro widzi duchy, okrążyła stół i wciąż patrząc na lekarza, wróciła na swoje miejsce. Na ten widok przez twarz mężczyzny lekko jak mgiełka pędzona wiatrem przemknął grymas konsternacji. Szybko się pozbierał, naprawdę. Przywidziawszy maskę obojętności usiadł za biurkiem. Wyciągnął przed siebie ręce, stawiając na stole… białego królika.

Suzie mrugnęła.

- To Ed, muszę dziś go mieć na oku dlatego wziąłem go ze sobą. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadza.
- Mam alergię na futro.
- W porządku - kiwnął głową. - Siostro Blumchen?
Jak na komendę zza drzwi wysunął się łeb Waligóry,
- Proszę go zabrać do jego klatki. Niech mój asystent dokładnie go obserwuje i robi notatki.
- Żartowałam - powiedziała Suzie cicho. Liddel, nie zmieniając wyrazu twarzy, jednym gestem odwołał swoją służącą.
- Dziękuję, jednak nie będzie siostra potrzebna.
Stawia królika na biurku i ten sobie kica.
- Często kłamiesz Suzie?
- Zdarza mi się.
- Wiesz dlaczego tu jesteś?
- Bo tak było wygodniej moim rodzicom.
- Chcesz sobie pomoc?
- Chcę stąd wyjść i nie tracić waszego cennego czasu.
- Możesz mi nie wierzyć, ale ja także chcę abyś stąd wyszła. Abyś poczuła się lepiej. Dlaczego chciałaś się zabić?
- Łał. Z grubej rury!
- Po to tu jesteśmy Suzie. Żeby rozmawiać. Tylko w ten sposób możemy rozwiązać twoje problemy.
Suzie pokiwała głową.
- Doskonale. Jedna rozmowa mnie wyleczy z nieistniejącej choroby. Och, to takie piękne, doktorze Kaszpirowski!
- Nie mówiłem o jednej rozmowie. Zostaniesz tu dopóki cię nie wyleczymy. Na zawsze, jeśli będzie potrzeba. Suzie - złożył razem dłonie. Widać było, że roztropnie ważył słowa - Nie będę cię oszukiwał. To w największej mierze zależy od ciebie. Od tego czy będziesz chciała ze mną współpracować i sobie pomóc.
- Ok.
- Doskonale - jego twarz nieco pojaśniała. Robiła teraz wrażenie bardziej ludzkiej. - Wobec tego, dlaczego chciałaś się zabić? Według ciebie. Czysto subiektywnie. Co było głównym powodem.
- Bo moim pieprzonym rodzicom byłoby wygodniej.
- Świetnie - pokiwał głową. - To doskonały punkt wyjścia.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline