Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-12-2010, 23:05   #5
Delta
 
Delta's Avatar
 
Reputacja: 1 Delta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znanyDelta wkrótce będzie znany
Dzień zapowiadał się całkiem nieźle. Zaczęło się od przyjemnej pobudki i jeszcze lepszej pogody, która nadeszła zgodnie z radiowymi prognozami. Czyste, lazurowe niebo i promienie słońca były naprawdę miłą odmianą po szarówce, która towarzyszyła miastu przez ostatni okres, i chociaż termometr za oknem uparcie zgłaszał niską temperaturę, zawsze był to jakiś postęp. Niemal z przyjemnością opuściłem ciepłe łóżko, chociaż zwykle z ogromnym oporem podchodziłem do zrezygnowania z tych dodatkowych kilkunastu minut snu i do powrotu do zimnej, jesiennej rzeczywistości.
Jeżeli po wstaniu pozostała we mnie jakakolwiek część, która chciała zrezygnować z dzisiejszych zajęć i zostać w łóżku, to szybko zniknęła pod strumieniem gorącej wody pod prysznicem. Gdy przetarłem zaparowane lustro, na jego mokrej powierzchni ukazało się zniekształcone przez wodę moje odbicie; zmierzwione, mokre włosy straciły cały swój urok potarganego gniazda, jaki reprezentowały tuż po obudzeniu, a w ciemnych oczach dostrzegłem - nie bez zaskoczenia - ochotę na stawienie czoła dzisiejszym wyzwaniom. Wizja lekcji matematyki wcale tej ochoty nie umniejszyła, co było miłą odmianą po całym tygodniu ciężkich zajęć. Co też odrobina słońca może zrobić z człowiekiem.

Nie chcąc budzić matki zjadłem śniadanie po cichu w kuchni, poświęcając połowę uwagi swojemu laptopowi i przeglądaniu nowych artykułów na aol.com i stronie CNN, szukając czegoś co by mnie zainteresowało i pomogło w znalezieniu chwytliwego tytułu na artykuł o Halloween, który napisałem kilka dni temu. "Cukierek albo psikus!" brzmiało zbyt typowo, ale póki co nie miałem lepszego pomysłu, więc musiało wystarczyć do czasu aż nie dostanę nagłego olśnienia. Dopiłem do końca jogurt i wyrzuciłem opakowanie do kosza, składając wcześniej ręce jak do rzutu osobistego.
Za trzy punkty! LeBron mógłby się ode mnie uczyć, a ja chyba zacznę oficjalnie twierdzić, że minąłem się z powołaniem.
Po powrocie do swojego pokoju spakowałem laptopa do torby, wrzucając do środka książki i, w ramach drugiego śniadania, dwa pitne jogurty o jagodowym smaku. Urodzinowy dyktafon od matki trafił do bocznej kieszeni spodni, a komórka do kieszeni sztruksowej marynarki, którą narzuciłem na plecy. Jeszcze tylko torba z moim ukochanym Nikonem i... Rozejrzałem się ostatni raz po pokoju, chcąc skierować się do wyjścia. Dopiero brak lekkiego ciężaru na piersi przypomniał mi o rzeczy najważniejszej- szybko podszedłem do biurka i zabrałem niedziałające wieczne pióro po ojcu, wkładając je na swoje miejsce. Czarnoatramentowa obudowa, ze srebrną zapinką, prezentowała się pięknie nawet po tylu latach, za nic sobie mając działanie czasu i warunki w jakich kiedyś przyszło jej być. Stara, metalowa stalówka lśniła, gdy zdjęło się skuwkę i chociaż pióro było zapchane, wciąż wyglądała jakby była gotowa do pisania, niezrażona dobą elektronicznych notesów i netbooków.


Drogę do szkoły wybrałem przez las- nie dlatego, że było krócej, ale ze względu na okolicę. Drzewa, częściowo pozbawione liści i igliwia, przepuszczały przez swoje korony promienie słoneczne, barwiąc ścieżkę złotymi smugami; czerwone, pomarańczowe i kasztanowobrązowe poszycie, szeleściło cicho pod każdym krokiem, unosząc się w górę, gdy zawiał mocniejszy wiatr. Po prostu nie mogłem przepuścić takiej okazji, nawet jeżeli zdjęcia nie zostaną wykorzystane w żadnym artykule. A może gdzieś na ostatniej stronie wrzucić jakąś wzmiankę? "Ostatnie podrygi lata"? Aparat raz za razem wydawał z siebie ciche kliknięcie migawki. Nie, "podrygi" to złe słowo. W ogóle cały tytuł jak z jakiegoś szmatławca. Może "Jesień nie taka straszna"? "Druga strona Halloween"?. Już lepiej. I mógłbym poprosić Ann o narysowanie jakiegoś Halloweenowego truposza, albo kobiety w sukni z liści.
Klik klik. Klik klik.
Para sikorek przemknęła tuż nad moją głową, zmuszając mnie do szybkiego podniesienia aparatu. Klik klik. Sikorki zamarły w locie, uwiecznione na zdjęciu. Miały ładne, bladobeżowe brzuchy i ciemnoszare skrzydła o czarnych końcówkach; drobny dziób jednej z nich, umieszczony na ciemnej główce z białym pasem, był półotwarty i trzymał coś co wyglądało jak ziarno albo kawałek słoniny wydziobany z miejscowych karmników. Urocze, Scott. Kiedyś się nawet zastanawiałem czy by się nie zacząć interesować ornitologią, taki pomysł zaświtał mi w głowie w pierwszych dniach, gdy dostałem aparat. Żeby tak wstawać rano, jeszcze zanim słońce wstało nad horyzont i iść do lasu albo na pola, szukać modeli do swoich zdjęć, którymi potem bym zapychał grube albumy i chwalił się przed znajomymi. Cała koncepcja miała jednak jedną, poważną wadę- godzinę wstawania. Nie byłem typem, który chętnie zwleka się z łóżka o poranku, a tym bardziej żeby pofotografować dzikie, rozwrzeszczane ptactwo. Co innego, gdyby to było jakieś spotkanie do wywiadu, to już inna sprawa, bo w końcu trzeba mieć swoje priorytety. Pulitzer sam się nie dostanie.
Klik klik. Klik klik.

Gdy w końcu zerknąłem na zegarek, była już 8.50. Dziesięć minut do zajęć, a Scott dalej w lesie. Zasłoniłem obiektyw i schowałem aparat do oddzielnej torby, ruszając szybkim krokiem w stronę szkoły. 8.57 przeszedłem pod łukiem wejścia, widząc że znaczna część uczniów czeka już pod salami, albo w środku, a ja jeszcze nawet się nie rozpakowałem. Ale może to i nawet dobrze? Tłumy, które zjawiały się kilka minut wcześniej były męczące, a spokojne dostanie się do swojej szafki graniczyło z cudem.
Uśmiechnąłem się do ładnej, rdzawowłosej dziewczyny, która pozdrowiła mnie przy wejściu, odpowiadając jej tym samym i nijak nie mogąc sobie przypomnieć czy powinienem ją skądś znać. Impreza z zeszłej niedzieli pojawiła się w mojej głowie dopiero, gdy wkładałem pospiesznie książki do szafki, drugą ręką starając się powstrzymać wypadające stosy kartek z zapisanymi "chwytliwymi" tytułami oraz nagłymi pomysłami, na które kiedyś wpadłem. Imię już się jednak pojawić nie chciało.
Uporawszy się z szafką, zdążyłem na historię akurat w momencie, gdy na korytarzu pojawiła się pani McFreud. Już w drzwiach przywitałem się z Sam i ciesząc się kilkunastosekundową przewagą nad czarnoskórą nauczycielką, położyłem torbę na swojej ławce i usiadłem. Historia nie była taka zła, chociaż Claudine McFreud z całym swoim uporem starała się ją uprzykrzyć swoimi nawykami, do których należała wyjątkowa wrażliwość na swoim punkcie. I Samanthy, do której wyraźnie coś miała. Wystarczyło się jednak nie wychylać, a wszystko powinno być dobrze, może nawet przyjdzie mi się dowiedzieć czegoś ciekawego...
Wstęp jaki nauczycielka zaserwowała siedzącej przede mną Sam, pozbawił mnie wszelkich złudzeń.
- Nie dyskutuj ze mną, dziecko, bo sprawa skończy się u dyrektora! Powinni zabronić noszenia TAKICH koszulek!
"Takich" koszulek? Oh jak chciałbym widzieć minę dyrektora, któremu McFreud tłumaczy dlaczego wysłała do niego niesforną uczennicę. "Z całą pewnością byłby zachwycony, ale znając standardy szkoły, Sam też by się dostało", przemknęło mi przez myśl. Z drugiej jednak strony dziewczyna regularnie odwiedzała pedagoga, nieustannie odsyłana przez nauczycielkę historii, więc prawdopodobnie weszło jej to już w nawyk. A przynajmniej powinno.
Pochyliłem się do przodu, uśmiechając się pod nosem.
- Coś CZARNO to widzę, Sam.- rzuciłem do Samanthy żartobliwie. Dopieo chichoty jakie rozległy się dookoła i wściekły wzrok McFreud, który na mnie spoczął, uświadomiły mi, że powiedziałem to odrobinę za głośno.
I szlag trafił moje "niewychylanie się". Dobra robota, Scott.
- Winden, ty również! - krzyknęła nauczycielka, wskazując na drzwi. Ze zrezygnowanym westchnięciem podniosłem się z ławki, narzucając torbę na ramię. Dyskutowanie z McFreud nie miało sensu.
Gdy znaleźliśmy się na korytarzu Sam zamknęła drzwi i wybuchnęła śmiechem, sprawiając, że również mimowolnie się uśmiechnąłem.
- No to Perkins się ucieszy. - powiedziała do mnie, wyraźnie rozbawiona.
- Z pewnością. Wiedźma jest przewrażliwiona i ma zerowe poczucie humoru. - przewróciłem oczami i poprawiłem pasek torby z książkami na ramieniu, który nieprzyjemnie wbijał mi się w bark.
- Ciekawe czy napisał jakąś nową powieść...
- Błagam Cię.- wzdrygnąłem się teatralnie na samą myśl o "książce" Perkinsa, chociaż szczerze mówiąc nie było to aż tak udawane. Mężczyzna uważał się za pisarza i chociaż żadna z jego powieści nie została nigdy wydana, wątpiłem żeby kiedykolwiek to się zmieniło. W porównaniu do mojego ojca Perkins był tylko zwykłym pisarczyną o marnym talencie, który musiał przelewać swoje fantazje na papier, bo w żaden inny sposób nie mógł ich spełnić. Nawet nie musiał szukać materiałów, bo prawdopodobnie wszystkie jakie potrzebował miał w swojej głowie. A te, których wyobrazić sobie nie mógł, znajdował pewnie na stronach mających w adresie potrójny "x" i witających każdego użytkownika prośbą o potwierdzenie swojej pełnoletności.
Uśmiechnąłem się ostrożnie, odsuwając na bok osobitą niechęć do tego typu ludzi i pukając do drzwi jak tylko dotarliśmy pod gabinet Perkinsa.
- Ostatecznie mogę spróbować przekupić go publikacją jednego z jego "dzieł" w gazecie, gdyby próbował robić jakieś problemy.
W przypadku niektórych pozostałych nauczycieli to działało.
Otworzyłem drzwi i puściłem Sam przodem, wchodząc tuż za nią. Widok Perkinsa piszącego "w trakcie pracy" wcale mnie nie zaskoczył.
- Ach, Everett i Winden, cóż za urocza para. - powiedział sam do siebie, zapisując od razu coś w swoim laptopie. Boże, czy właśnie zrobił to o czym myślę? - Czym żeście podnieśli ciśnienie naszej kochanej pani McFreud? - spytał, kiedy podniósł wzrok znad laptopa. - Scott, jaki ty właściwie masz kolor oczu? - dodał nagle, przyglądając mi się badawczo.
Nie wierzę.
- Proszę Pana?- przez chwilę miałem wrażenie, że męzczyzna mówi do mnie w innym języku, bo pytanie było tak niespodziewane, że początkowo go nie zrozumiałem. Dopiero, gdy kątem oka dostrzegłem nagłą wesołość jaka ogarnęła Sam, zorientowałem się, że prawdopodobnie się nie pomyliłem co do intencji starego pryka. Mając do wyboru oburzenie i rezygnację, wybrałem to drugie i uśmiechnąłem się lekko, nie chcąc denerwować pedagoga i tłumaczyć mu, że nie mam ochoty występować w jego fantazjach.
- Brązowe, sir.- odparłem z udawaną powagą.- Pokusiłbym się na stwierdzenie "w kolorze ciemnych kasztanów", brzmi bardziej poetycko.
Znaj mój gest, perwersie. Dzięki mnie twoja powieść będzie przynajmniej odrobinę lepsza.
- Mhm, świetnie, świetnie.- mruknął sam do siebie Perkins, stukając energicznie swoimi chudymi palcami o klawiaturę laptopa. Od czasu do czasu spoglądał to na mnie, to na Sam.
- Możemy mieć to już za sobą? - przerwała w końcu ciszę dziewczyna.
- Co? Ach, a więc panna Everett znowu zalazła za skórę pani McFreud. A pan, panie Winden? - zapytał, uśmiechając się w dziwny sposób.
- Obawiam się, że też.- Pani McFreud nie ma za grosz poczucia humoru. Szczególnie na swoim punkcie.
- Wiecie, że tworzylibyście świetną parę królewską na balu z okazji Halloween? - wyskoczył nagle ni stąd ni zowąd, mrugając dwukrotnie powiekami. Niemal zaśmiałem się na ten pomysł, bez względu na to jak był obiecujący. Matthew, facet Sam, mógłby mieć na ten temat odmienne zdanie.
- Och, błagam... Idę na geografię. - rzuciła w odpowiedzi dziewczyna, przewracając oczami i szarpnęła za klamkę. - Scott, idziesz?
Spojrzałem krótko w stronę pedagoga, a potem z powrotem na nią, po czym kiwnąłem głową. Perkinsowi chyba było obojętne czy ich tu przetrzyma, czy nie.
- Pewnie.
Gdy zamknęły się za nami drzwi i znaleźliśmy się na korytarzu, pokręciłem głową do własnych myśli.
- Nie wiedziałem, że Perkins potrafi mieć takie dobre pomysły. - zażartowałem, spoglądając na Sam.
- To poczekaj aż skończy to, co dzisiaj pisał. Założę się, że właśnie dopisuje dalszy ciąg łóżkowych przygód niejakiego Scotta i Samanthy. Zbieżność imion oczywiście “przypadkowa”. - odpowiedziała. - To, do zobaczenia na angielskim?
- Kusząca wizja. Do tego pierwszy egzemplarz powinien posłać twojemu Matt'owi.- dźwięk dzwonka, który rozległ się nad ich głowami, był wysoki i nieprzyjemny, jak rozwrzaszczane, małe dziecko, i skutecznie wybił mi z głowy rozważanie prawdopodobieństwa spełnienia się pomysłów niezrównoważonego pedagoga. Skrzywiłem się i kiwnąłem głową na pożegnanie Sam, spoglądając w stronę, gdzie powinienem pójść na swoje zajęcia.
- Ta, do zobaczenia. O ile przeżyję matmę. - rzuciłem posępnym tonem w odpowiedzi, odwracając się i ruszając korytarzem. Machnąłem przez ramię do Sam, słysząc jej ostatnie słowa i jak znika w tłumie, który nagle pojawił się dookoła nich; ludzie wylewali się z sal jak morskie fale, zalewając liczną masą przejścia i zmuszając do podążania ich nurtem. Gdzieś wśród nich zauważyłem Ann, która zamachała do mnie na powitanie i zdążyłem odpowiedzieć jej tym samym, zanim żywy strumień ludzi popchnął mnie dalej.

Lekcja matematyki była dokładnie taka jak za każdym razem. Usiadłem pod oknem i wyciągnąłem zeszyt, przez następne dziesięć minut starając się uważać na to co mówi nauczyciel i notować ze zrozumieniem. Jednak słowa zawsze przychodziły mi z większą łatwością niż cyferki, dlatego moje chęci prędko zostały zamienione przez nasilającą się nudę. Widząc, że mój wzrok ucieka w stronę widoku za szybą, spróbowałem raz jeszcze skupić się na tym co pojawiało się na tablicy.


Zaraz, moment. W którym momencie nauczyciel przeszedł z funkcji trygonometrycznych na staroegipski dla zaawansowanych? Wzory, które błąkały się po tablicy wyglądały zupełnie niezrozumiale i miały dla mnie tyle samo sensu co iPad dla jaskiniowca, z tym zastrzeżeniem, że czułem się dokładnie tak samo jak wspomniany neandertal.
Nggghhh?
Moje myśli uciekły w stronę zbliżającego się Halloween. Zdołałem przerobić w myślach wszystkie tematy z nim związane, zaczynając od pomysłu na strój - zapewne wampir, w końcu każdy dziennikarz to krwiopijca - a na wspomnieniu wydarzeń sprzed trzech lat kończąc. Z tych rozważań wyrwał mnie dopiero dzwonek na przerwę, który uświadomił mi, że miałem szczęście nie zostać wywołany do odpowiedzi, ani tym bardziej pod tablicę, co by się skończyło tragicznie. Czym prędzej spakowałem swoje rzeczy i czmychnąłem na korytarz, kierując się w stronę sali gdzie odbywała się lekcja geografii.

O tyle o ile matma była istną męczarnią dla mojego mózgu, tak geografię przyjąłem z pewną ulgą. Wszystko co nie wymagało ode mnie sięgnięcia do tabliczki mnożenia było fajne, albo przynajmniej znośne, dlatego nawet z entuzjazmem podszedłem do wyszukania w atlasie Wysp Salomona i przeczytania kilku stron informacji o nich w podręczniku. Gdy zadzwonił dzwonek na przerwę zdążyłem już postanowić, że mój następny artykuł będzie o wielkich, kamiennych głowach.
Zabierając swoje rzeczy wyszedłem z sali, od razu zahaczając po drodze o szafkę, żeby zostawić podręczniki z których już korzystałem i zapisać na samoprzylepnej kartce wiszącej na wewnętrznej ścianie drzwiczek "Sezon na strach rozpoczęty! <- !". Dopiero po tym udałem się w stronę sali od... zaraz, a, od angielskiego. Lekcja czwarta. Półmetek.
 
__________________
"I would say that was the cavalry, but I've never seen a line of horses crash into the battle field from outer space before."
Delta jest offline