| Dotychczas Zacharias Grubb, syn Boddo Grubba i Ethelki z domu Pumperkranz, wiódł spokojny żywot węglarza, w Złotych Brzozach, lesie położonym niedaleko jego rodzinnej wsi, Apfelhoff. Wraz z kilkoma kuzynami i dalszymi powinowatymi ze strony Pumperkranzów, trudnili się wyrobem węgla drzewnego, jakże chętnie kupowanego przez okolicznych mieszkańców. Na tym ciężkim, ale satysfakcjonującym procederze, Zacharias spędził ostatnie dwadzieścia pięć wiosen. A potem stwierdził „dość”. Z dnia na dzień spakował manatki, wyprawił wielką popijawę pożegnalną, o której mówiono przez najbliższy rok, a porównywalną do przyjecia urodzinowego Hartina Fairtrotta, na którym to zjedzono sześć baranów i utoczono cztery beczki wybornego, pochodzącego z browaru w Pilpesteinie, ciemnego piwa.
Zacharias wyruszył w świat, wiedziony jakimś impulsem, czymś czego nigdy nie rozumiał. Czasem tak mu się coś pomyślało i zaczynał to robić. Nigdy dotąd nie była to wyprawa na taką skalę, ale wcześniej zdarzało mu się zapuścić w lasy na kilka dni i wrócić do chaty, niosąc stos kamieni, które ustawiał nad kominkiem i wpatrywał się w nie godzinami. Albo wybrać się na ryby, wskoczyć do łodzi i płynąć, dopóki miał siły, a potem wrócić i opowiadać Frittowi i Bulfastowi, jego ciotecznym braciom o tym, jak widział wielkie wodospady i sumy, wielkości koni. Tak, Zacharias Grubb był dziwakiem. Ale uroczym dziwakiem.
A teraz życie odpłaciło mu za jego dziwactwo. Nie wyglądało na to, że podróż z karawaną tak się skończy. Zatrudnił się jako kucharz, bez problemów, gdyż wszyscy wiedzieli, że niziołki są doskonałymi kucharzami, a on nie miał zamiaru nikogo wyprowadzać z błędu i udowadniać, że tak nie jest. Owszem, umiał gotować, ale nie była to jego pasja ani cel w życiu. Podobnie jak jedzenie. W powszechnym mniemaniu, jego rodacy byli pucułowatymi grubaskami, uwielbiającymi jeść i pić. On był zaprzeczeniem tego stereotypu. Niski, liczący nieco ponad trzy stopy wzrostu, żylasty i chudy. Jak to mawiał Bonno Utterich, jego współpracownik, „same mięście, zero tłuszczu, jak stara kobyła”. Ciągle ubierał się w to samo, zabrudzone ubranie, w jakim pracował. Na głowę, mimo pięćdziesięciu zim na karku, wciąż obrośniętą, ciemnymi włosami, zakładał wymięty, zdefasonowany kapelusz. Brakowało mu zęba, który stracił podczas awantury z krasnoludem Hobolgiem Gurdsunnem, kiedy ów przyfasolił mu trzonkiem topora, za oszukiwanie w karty. Zacharias wówczas leżał trzy dni bez życia, a potem znów razem z krasnoludem, pili na umór.
Teraz z innym krasnoludem i pozostałymi przy życiu kompanami, salwowali się ucieczką. Karawana została napadnięta i rozbita przez gobliny i towarzyszących im, wielgachnych orków. Zacharias miał nawet okazję walczyć, gdy kilku goblinów obskoczyło wóz, na którym jechał. Siekiera poszła w ruch. Pierwszemu zgruchotał obojczyk, w drugiego cisnął siekierą, rozbijając mu czaszkę. Nie był zadowolony z tego rzutu, zielony dostał obuchem. Więcej zdziałać nie mógł, obrona poszła w rozsypkę, musieli uciekać. Jeden z nich, wielki nors był ranny, ale i tak porwał to co najcenniejsze. Wielki kufer pełen złota. To miała być ich przepustka, gdy dotrą do celu podróży.A celem była jakaś Smocza Skała, albo coś o równie epicko brzmiącej nazwie. Uszli z życiem i za ten fakt, Zacharias dziękował co chwila Esmeraldzie, poprawiając za pasem siekierę i starając się pomóc dźwigać kufer.
Ten, który zapewnił im fundusze, odszedł na łono Morra czy innego swojego boga zmarłych. W każdym bądź razie mieli teraz jedną gębę do wyżywienia mniej i jednego chętnego do złota mniej. Równocześnie ich szanse na przeżycie nieco zmalały, zmarł doświadczony wojownik. Ich kompanię tworzył teraz on, górnik, krasnolud i niewiasta. Robiło się nieciekawie. Ale bogowie im sprzyjali, gdy na drodze dostrzegli, miast zastępów zielonoskórych, krasnoludzką strażnicę. Dysząc ze zmęczenia niziołek, ruszył w kierunku opancerzonych, ciężkozbrojnych krasnoludzkich wojów. - Witajcie - powiedział do najdostojniejszego z nich, uznając go automatycznie za dowódcę. - Zwę się Zacharias Grubb. Wraz z towarzyszami umknęliśmy orkom i goblinom, lecz nasza karawana została rozbita, wszyscy inni zginęli. Czy będziecie łaskawi udzielić nam pomocy, schronienia i jadła? Chociażby abyśmy odpoczęli nieco przed dalszą podróżą. A zmierzamy do Smoczej Skały, może słyszeliście? Jeśli tak, to czy możecie nam wskazać drogę i udzielić informacji czy to daleko i jakie niebezpieczeństwa czyhają po drodze? |