Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-02-2011, 16:02   #4
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Kiedyś, jadąc w jakiejś sprawie zobaczyłem przydrożny drogowskaz z napisem:

„Zajedź do nas, jesteśmy największą dziurą w całych Stanach Zjednoczonych Ameryki”.

Pamiętam, że skręciłem i zajechałem tam. I faktycznie była to największa dziura w USA. Kilka domów, stacja paliw i sklepik z pamiątkami, w którym kupiłem z rozbawianiem jakąś pierdołę. Tamci ludzie w tamtej zapomnianej przez wszystkich mieścinie mieli pomysł na promocję.

Ale teraz, moknąc przed motelem, dawałem prymat pierwszeństwa Silver Lake. To właśnie mieścina w której właśnie się znajdowałem była największą dziurą USA. Przynajmniej mi wydawała się taką w tej chwili.

Pijany recepcjonista, deszcz, złapana po drodze guma. Wszystko nieźle nadszarpnęło moją cierpliwością. Już chciałem zrobić coś bardziej radykalnego, kiedy dźwięk dzwonów oznajmił koniec jakiejś uroczystości. To, co wcześniej wziąłem za ratusz okazało się kościołem. No tak. Kmiotki z wiochy zapewne traktowały religię jako jedyne źródło rozrywki. I piwo, jak widziałem po zachlanym recepcjoniście. Za oboma nie przepadałem. Religia była opium dla mas, jak powiedział kiedyś pewien myśliciel. Ogłupiacz dla naiwnych, którzy wierzą w to, ze po śmierci czeka nas coś więcej niż nieubłagany rozkład tkanek. Dlatego moją dewizą życiową było „żyj pełnią życia tu i teraz”. Swoistego rodzaju „dereksizm” w czystym, egoistycznym wydaniu. Moim bogiem byłem ja sam, a świątynią ciało, którego różnorakie potrzeby zaspakajałem z wielką przyjemnością. Co do piwa – rósł po nim brzuch. Ja wolałem wino. Bardziej odpowiadało mojej naturze.

Atak babci na zachlanego recepcjonistę przyjąłem bez słowa. Miał szczęście, ze szanuje ludzi starszych. Są tak naiwni przy podpisywaniu polis. Szczególnie emerytury hipoteczne wyrobiły mi o nich dobrą opinię. Staruszkowie byli grzeczni. Nie kombinowali za bardzo, grali w bingo i zawijali się z tego świata, kiedy przychodził ich czas pozostawiając Towarzystwu sporą sumkę pieniędzy. Potem wystarczyło jedynie załatwić prawnie potencjalnych pazernych spadkobierców i wpadała premia. Gdyby nie było babci, pewnie pogadałbym inaczej z tym nachlanym emo. Za bardzo przypominał mi mojego brata – debila, bym poczuł do niego coś więcej niż pogardę. Przez moment przez myśl przebiegła mi radosna wizja wsadzenia swojego palca w ten kolczyk co chłopak nosił w nosie i wyrwania zawleczki.

- Bardzo przepraszam za jego zachowanie. Niech pan mi uwierzy, że to margines w naszym miasteczku. – powiedziała staruszka, a ja uśmiechnąłem się czarująco w jej stronę.

- Ależ nie ma żadnego problemu, szanowna pani - mój uśmiech musiał zadziałać na babcię bo rozpłomieniła się cała. – Dzisiejsza młodzież nie szanuje prawie niczego. A już na pewno nie szanuje czyjejś ciężkiej pracy. Zapewne nie obchodzi go trud, jaki pani wkłada w prowadzenie tego wspaniałego hotelu. A szkoda, bo często podróżuję, lecz dawno nie widziałem tak zadbanego lokalu.
Specjalnie unikałem patrzenia na emo i walające się puszki po piwie.

Staruszka wręczyła mi klucz, a ja z uprzejmym uśmiechem nie schodzącym z mojej twarzy zapewniłem ją, że poradzę sobie z moimi bagażami.

Najpierw sprawdziłem pokój. Był w starym stylu. Retro. Meble pamiętały lepsze czasy. Pachniał tanim odświeżaczem powietrza i pastą do podłóg. Na szczęście nie kulkami na mole.
Zerknąłem przez okno. Widok miałem na parking i majaczące za nim miasteczko. Padało. Było ciemno. Początkowy zamysł przeprowadzenia rekonesansu odłożyłem do dnia jutrzejszego. Nie na długo, jak się okazało ....

Sprawdziłem drzwi, zabezpieczenia przeciw pożarowe – o dziwo – całkiem znośne, szczelność okien i stan czystości toalety połączonej z małą kabiną prysznicową. Musiałem przyznać, ze było raczej czysto, co troszkę poprawiło mi samopoczucie.

Odświeżyłem się nieco, wziąłem gumę do żucia i zszedłem na dół, po walizki. W chwilę później były już bezpieczne w szafie, która skrzypiała niemiłosiernie jak się ja otwierało.

Byłem głodny. Zszedłem wiec na dół by zapytać, gdzie mogę się stołować. I wtedy ten imbecyl emo obudził się i w pijackim zwidzie pomylił z niejakim O’Neilem chcąc wręczyć mi paczkę dla niego.

W pierwszym odruchu chciałem gościa opierdolić, bo jego brak kompetencji mocno mnie irytował. Najbardziej na świecie nie znosiłem właśnie takich pseudo luzaków, którzy mają swoje obowiązki w dupie. Pewnie dostawał za miesiąc roboty tutaj niewiele więcej niż czarnuch na zasiłku, ale była to praca i powinien traktować ją poważnie. I wtedy zorientowałem się, że recepcjonista wymienił nazwisko pod którym ukrywał się pisarz.

Na moje otwarte do wyszukanego przekleństwa usta zagościł przyjacielski uśmieszek.

- Tak To możesz mi to dać Peter – zagaiłem uprzejmie.

Pijaczek dał mi paczkę, a ja z uśmiechem wręczyłem mu pięć dolarów napiwku. Pewnie i tak nie będzie pamiętał, ale liczyłem na to, że zachleje się za nie jeszcze bardziej i utrwali sobie dziurę w pamięci.

Nie czekając na podziękowanie wziąłem paczkę i wróciłem do swojego pokoju.

Przez chwilę przyglądałem się jej ciekawie.

Oczywiście, mogłem ją otworzyć. Przyznam, korciło mnie jak diabli, by tak zrobić. Ale nie zrobiłem tego. W mojej głowie układał się już plan. Oddam paczkę Salfieldowi. Wyjaśnię pomyłkę. To powinno nawiązać jakąś więź pomiędzy nami. Jeśli ukrywający się pisarz czekał na to, co w niej było, chętnie postawi piwko czy dwa komuś, kto grzecznie oddał paczkę właścicielowi. Uczciwość w dzisiejszych czasach musi robić wrażenie.

* * *

Koniec końców paczuszka wylądowała w szafie z moimi bagażami, a ja wyszedłem na zewnątrz by zapalić i znaleźć coś do jedzenia.

Nie musiałem długo szukać. Jednak Silver Bay nie było aż taką dziurą. I oprócz kościoła, motelu i zamkniętego już o tej porze sklepu przy głównej ulicy znalazłem knajpkę.

Jej wystrój wnętrza przypominał mi mgliście lokalik z takiego starego serialu – „Miasteczko Twin Peaks”. W każdym razie zamówiłem sobie kawę, kokietując nieco kelnerkę oraz zapiekankę z mięsem i ziemniakami, która zachwalano jako specjalność zakładu. Do tego colę – potrzebowałem cukrów i kofeiny.

Ciekawie przyglądając się wnętrzu oceniałem całość pod katem sprzedaży polisy. Oczywiście minęły już czasy, kiedy to robiłem. Każdy z nas musiał jednak przejść ten etap w swojej karierze. Ja również.

Zapiekanka faktycznie była pyszna. Albo ja godny. Ale było to połączenie dwóch elementów w jedną wspaniałą kombinację dla kubeczków smakowych.

Zaspokoiwszy głód podszedłem do baru i zamówiłem szklaneczkę whisky. Należało mi się po długiej podróży.

Nie miałem zamiaru długo siedzieć w tym miejscu. Tylko tyle, by poznać kilku miejscowych, wypić ze dwie szklaneczki i wrócić grzecznie do łóżeczka. Jutro czekał mnie pracowity dzień w udawanie kogoś innego. I miałem zamiar dobrze się przy tym bawić.

Siedziałem, sączyłem alkohol i wdawałem się w niezobowiązujące pogawędki z miejscowymi. Jak chcę, potrafię być miły. Tak było i tym razem. Chciałem wyrobić sobie opinię mieszczucha, który marzy o karierze pisarza. Troszkę naiwnego, ale bogatego, dzięki zamożnym rodzicom. A nic tak nie podkreślało miłej osobowości Dereka jak spotkanie z miejscowymi.

W wędkarstwie takie zabiegi nazywa się chyba zanęcaniem.

I tak właśnie było.

Rzucałem zanętę.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 07-02-2011 o 16:05.
Armiel jest offline