Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-02-2011, 08:56   #6
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Lubię towarzystwo prostych ludzi. Serio. Ich pozbawiona głębszego sensu paplanina uświadamia mi wtedy, jak duży krok dystansujący mnie od nich wykonałem. Jeździłem samochodem, o którym tamci mogli tylko pomarzyć. Mieszkałem w domu, który widzieli tylko w telewizji i korzystałem z technologicznych gadżetów, które w ich oczach uchodziły pewnie za żywcem wyjęte z książek science – fiction. O ile wiedzieli, co to jest książka.

Wieczór mogłem zaliczyć do udanych. Derek Freeman – początkujący pisarz – zarzucił przynętę i złapał dwa dorodne, aczkolwiek niezbyt bystre okazy. Przez chwilę miałem nadzieję, że miejscowi pobiją się między sobą. Dopełniłoby to bez wątpienia stereotypowy wieczór spędzony wśród nieudaczników życiowych. A tak ... dupa. Może przynajmniej obejrzę sobie jakiś mecz bokserski w pokoju hotelowym.

Po dwóch porcyjkach Jasia Wędrowniczka pożegnałem serdecznie miejscowych – oczywiście, nie muszę dodawać, ze to ja stawiałem te dwie kolejki – i poszedłem do hotelu.

Silver Bay nocą było ciemne. Deszcz nadal padał, a świateł paliło się jak na lekarstwo. Widać w nocy włączano tutaj drugą fazę, czy coś. W każdym razie ja nawykłem do nieco większej ilości latarni rozświetlających mi drogę do domu. Szedłem więc nie potrafiąc zapanować nad odruchem oglądania się na boki i za siebie co jakiś czas. Ta ciemność drażniła moją pobudzoną alkoholem wyobraźnię. Jej oczami widziałem miejscowych ciołków z bejsbolami czającymi się na miastowego gogusia. Za dachami domów widziałem również kołysane wiatrem wierzchołki drzew. Las był blisko. Otulał miasteczko prawie z każdej strony. Szum roślinności brzmiał w moich uszach jak czyjeś głosy.

Noż kurwa!

Wlazłem w kałużę. Zimna woda w bucie szybko wygnała z mojej głowy durne myśli i już bez dziwactw wróciłem do hotelu.

* * *

Prysznic i ciepła woda pozwoliły mi szybko zasnąć. Ale zapiekanka i alkohol nie odpuściły. W nocy miałem jakieś jazdy. Czyżby ktoś do alkoholu dodał mi jakiś psychotropów? Będę musiał zamawiać alkohol w zamkniętych butelkach. Może właściciel budy w ten sposób urabiał przyjezdnych, licząc na większy zbyt. A może handlował nerkami, które przewoził do Kanady? No, bo pigułka gwałtu to, to chyba nie była.

Światła, głosy, stary pisarz idący z paczką i gadający jakieś straszne rzeczy. O mało się nie zesrałem w gacie ze strachu. No, ale na szczęście nie był to świadomy sen, o którym się tyle kiedyś naczytałem i nasłuchałem. To był zwykły koszmar. Taki, po którym otwierasz oczy i przez chwilę nie za bardzo jarzysz co się dzieje. A potem orientujesz się, że miałeś niezłą fantasmagorię i kwitujesz to później, rozmawiając z kumplami zdaniem zaczynającym się od: - „nie uwierzycie, co mi się dzisiaj śniło”.

Nigdy jednak nie miałem tak realistycznych snów jak ten. Uwierzcie mi. Normalnie, gdybym był z sześćdziesięcioletnim prykiem, pewnie bym kojfnął na zawał. Nawet kiedy otworzyłem już oczy serducho kołatało się w mojej piersi, jak dziki gołąb a ja sam nie mogłem złapać oddechu.
Szyderczo wykrzywiona twarz O’neila nadal majaczyła mi przed oczami. Najbardziej przeraził mnie ten jego lubieżny uśmiech! LUBIEŻNY! Kurwa!
Co, jak co, ale nie miałem zamiaru dawać się posuwać żadnemu staremu pedrylowi. Z tego tez powodu nigdy nie przekraczałem granicy prawa. Wiedziałem, co w więzieniu zrobiliby starzy kryminaliści takiemu przystojniakowi jak ja. Za ten lubieżny uśmiech już starego kutafona znielubiłem.

- Pierdolę cię, Salfield – powiedziałem do siebie wstając energicznie z łóżka. – Nie będziesz nawiedzał moich snów, staruchu pokręcony.

W ogóle, co to były za jazdy! Podszedłem do okna i otworzyłem je wpuszczając nieco świeżego powietrza. Potem udałem się do łazienki i przemyłem twarz zimną wodą. To pozwoliło mi przegonić resztki senności.

Wróciłem do pokoju i siadłem na łóżku. Spojrzałem na zegarek. Było nadal przed ósmą. Nie tak źle. Codzienny rygor, jaki sobie narzuciłem dawał rezultaty.

Przypomniałem sobie o pudełku ze snu i doskoczyłem do szafy otwierając ją jak szeroko.

- No, cwaniaczku – mruknąłem do siebie z zamiarem otworzenie pudełka i zamarłem z głupawym uśmiechem na twarzy.

Nie było go! Znikło! Nagle ściany wokół mnie zaczęły napierać ze wszystkich stron.

Otwierałem i zamykałem oczy, jakbym właśnie zobaczył ducha.


* * *

Kiedy rozległo się pukanie do drzwi nadal siedziałem wpatrzony w róg szafy. Racjonalizowałem. Spałem. Ktoś wkradł się do środka. Może wcześniej wpuścił gaz przez dziurkę do klucza. Stąd te halucynacje!
Może Sanfield zabił zonę, bo był ... agentem obcego wywiadu! Tak! To pasowało! Zabił i zaszył się na zadupiu, gdzie przyjmował tajne zlecenia. Kiedy dowiedział się, że paczka trafiła w moje ręce zorganizował akcję i ją przejął.

Ale głupoty!

Tak naprawdę wiedziałem jedno. Za cholerę nie wiedziałem, co się dzieje.

Oczywiście było inne, prostsze wyjaśnienie. Pod moją nieobecność recepcjonista zorientował się w swojej pomyłce. Wziął klucz i znalazł paczkę w szafie. A reszta była kwestią za późno zjedzonej zapiekanki i alkoholu. Tak. To miało więcej sensu! Postanowiłem pogadać z emo, jak tylko go spotkam. Swoją drogą, będę musiał poszukać jakiegoś schronienia, dla co cenniejszych rzeczy bo ten typek gotów je ukraść by spieniężyć na narkotyki lub alkohol. Pierdolony obibok!

Rozstawiłem laptop, kiedy rozległo się pukanie do drzwi.

* * *

To był mundurowy. Miejscowy szeryf. Uśmiechnąłem się na jego widok. Babcia chyba dotrzymała słowa danego recepcjoniście.

- Pan Freeman – zapytał policjant spoglądając na mnie z zawodową podejrzliwością.

- Tak. W czym mogę pomóc.

- Nazywam się Ted Rogers. Jestem miejscowym szeryfem. Czy możemy porozmawiać o Peterze Donovanie. Teraz.

Kiedy słyszę „teraz” z ust policjanta nigdy nie stawiam się okoniem. Już dawno temu nauczyłem się, że bycie miłym dla przedstawicieli władzy, ale bez wazeliny, daje najlepsze efekty.

- Oczywiście, szeryfie – zaprosiłem go gestem do środka. – Zawsze chętnie służę pomocą przedstawicielom prawa i porządku. Obawiam się jednak, ze nie znam tego Petera Donovana.

- Pracował, jako recepcjonista w tym hotelu.

- A tak ... – uśmiechnąłem się ze zrozumieniem. – Spotkaliśmy się wczoraj. Chłopak troszkę wypił w pracy. Właścicielka miała pana wezwać, ale uważam, że nie ma takiej potrzeby.

I wtedy do mnie dotarło.

- Zaraz – powiedziałem odwracając się do szeryfa. – Powiedział pan „pracował”. Czy został wywalony? Jesli tak, to chyba dobrze i nie ma sprawy.

- Nie – odparł Rogers ponuro. – Miał wypadek. Śmiertelny wypadek. Potrącono go niedaleko hotelu. Czy pan coś widział, albo słyszał. Wczorajszej nocy.

Siadłem na łóżku, udając wstrząśniętego wiadomością. Zastanawiałem się jednak, czy Donovan miał polisę i gdyby miał, jakich szukałbym kruczków by zminimalizować wypłatę odszkodowania. Skrzywienie zawodowe.

- Niestety nie – powiedziałem z rozbrajającą szczerością. – Wczoraj prowadziłem samochód prawie dziesięć godzin. Byłem zmęczony i poszedłem szybko spać. Wypiłem też dwie szklaneczki szkockiej z ludźmi z pobliskiego baru. Wracałem koło dziewiątej wieczór. Potem poszedłem spać. Niczego nie widziałem, przykro mi. Byłem tak zmęczony, że spałem jak zabity.

- Najprawdopodobniej ktoś go potrącił – ponuro stwierdził szeryf.

- Kiepska sprawa – pokiwałem głową ze zrozumieniem. – Pewnie nieczęsto macie tutaj takie wypadki. To raczej spokojne miasto, prawda, szeryfie.

- Tak – przytaknął. – No nic. Gdyby pan sobie jednak coś przypomniał, proszę zadzwonić lub podejść na posterunek

- Oczywiście. I tak chciałem to zrobić.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

- Widzi pan, szeryfie, proszę się nie śmiać, ale przyjechałem tutaj, bo Silver Bay było kiedyś znanym z gorączki srebra miejscem. Chcę napisać książkę. Western. Taki w starym stylu, bo teraz już brakuje podobnej literatury. Zbieram informacje i materiały, które mogą mi się przydać. Wiem, ze ma pan zapewne inne sprawy, ale może po pracy pomógłby mi pan w realizacji mojej pasji.

Czyżby uśmiech pojawił się na twarzy policjanta. W każdym bądź razie nie odpowiedział tylko wyszedł.

A ja postanowiłem coś zjeść. Miejscowy bar był dobrym miejscem na posłuchanie plotek o wypadku Donovana. Chciałem też dać przebitą oponę do wulkanizacji. Musieli tu mieś jakiś zakład mechaniczny lub przynajmniej wskazać mi do niego drogę. Poza tym pozostawał ostatni i najważniejszy punkt programu. Dom Sanfielda.

Nie miałem paczki, ale miałem wielką ochotę spotkać się z obleśnym staruchem z mojego snu. Popytam miejscowych czy wiedzą coś na temat tego domu, wezmę aparat fotograficzny i pod pretekstem robienia dokumentacji do książki pokręcę się w pobliżu.

Tak. Dzień dopiero się zaczynał. A ja miałem kilka ważnych spraw do załatwienia. Najcenniejsze rzeczy ukryłem na dnie torby, zabrałem potrzebne mi w pracy drobiazgi – aparat z funkcją kamery, lornetkę, komórkę, portfel, mapę okolicy. W barze miałem zamiar zaopatrzyć się a jakieś batoniki i kawę (mały termos miałem ze sobą).

Plan był ułożony. Śniadanie, plotki, koło zapasowe, ustalenie adresu O’Neila, a potem – jeśli pogoda dopisze – przejażdżka do jego domu. Może uda się wypożyczyć jakieś auto? Wolałem nie ruszać moim mercedesem w las. W końcu to nie był samochód terenowy, tylko luksusowa wersja auta biznesowego.
 
Armiel jest offline