Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-02-2011, 21:21   #3
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Swoja jazdą Victoria wywołała sporą sensację i pojawili się od razu gapie. Ale nikt chętny by narażać się na stratowanie. O tej porze uliczki miasta okupowali stateczni panowie i nobliwe damy. Towarzystwo grzeczne i uprzejme, ale też stetryczałe i mało ruchliwe.
I niezbyt skłonna do ryzyka. Cała nadzieja byłaby w parobkach, ale jakoś żaden się nie trafił.
Tak więc Vicky kontynuowała swoją szaleńczą przejażdżkę nie zatrzymywana, ani nie goniona przez nikogo.
Niemniej każda podróż ma swój koniec. Tak było i w tym przypadku. Rozpędzona Vicky przemierzała miasto, aż w końcu koń zatrzymał swój bieg, wyrzucając swą pasażerkę, niczym pocisk z katapulty... prosto w ramiona w wybawiciela.
Tak by było idealnie. Niestety rzeczywistość nie bywa idealna. Victoria w kogoś uderzyła z impetem i wylądowała miękko pupą nie odczuwając bólu, jaki powinien być wywołany zetknięciem z twardą ziemią. A to dzięki temu, że między pupą Vikcy, a ziemią, leżał jęczący mężczyzna. Trafiony tym niecodziennym pociskiem, jęknął z bólu i rzekł.- Czy, czy... może panienka ze mnie zejść?!
- Yhmmmm... -
mruknęła dziewczyna nie podnosząc się ani o milimetr, za to kiedy spojrzała w dół aby zobaczyć, kogo “zestrzeliła” z powierzchni ziemi jej uwagę przykuło coś “ważniejszego”. Szaleńcza jazda a potem szaleńczy lot z miękkim lądowaniem sprawiły, że jej piersi wyskoczyły prawie całkowicie z sukni mamusi. “Bella miała chyba racje co do jej rozmiaru”, przeleciało dziewuszce przez myśl. Wiercąc się na leżącym pod nią mężczyźnie zaczęła upychać je z powrotem tam gdzie ich miejsce.
-Heeej...aauu..moje żebra!- jęczał mężczyzna, z trudem oddychając. -Możesz wreszcie...ja nie jestem... czy ja... nie rób ze mnie poduszki.

I nie zwracając uwagi, na zbiegowisko, jakie wywołuje tą sytuacją. Ale Victoria już wielokrotnie była źródłem niepochlebnych plotek. Czym ani ona , ani jej ojciec... ani potencjalni amanci, niespecjalnie się przejmowali.
Do siedzącej Vikcy podszedł Samuel Rogers, miejscowy konstabl, ciągnąc za uzdę jej spłoszonego konia. -Panno von Strom, czy coś się stało. Wyglądała panienka na poruszoną.
Siwiejący już Samuel, poruszał podczas rozmowy sumiastymi wąsiskami, sięgającymi mu za dolną wargę.- Pożarł wybuchł w posiadłości? A może nieudany ekspe...
-Heeeej! A ja?! Właśnie zostałem zaatakowany?!-
wrzasnął “pan poduszka” z oburzeniem.
Vicky podniosła głowę aby spojrzeć na stojącego przed nią Samuela całkowicie ignorując wydobywające się spod niej jęki - Koń się spłoszył? - spytała, albo wyjaśniła, albo po prostu stwierdziła nie rozwijając tematu dalej. Po czym znowu zajęła się upychaniem swojego biustu tak aby przynajmniej udawał, że jest na swoim miejscu. I mimochodem odparła do mężczyzny rozciągniętego na ziemi: - Jęczysz waść jakby cię przynajmniej słoń przygniótł. Toć nie ważę tak dużo - i dla podkreślenia swej racji i udowodnienia, że do słonia jej daleko uniosła pupę do góry i... z powrotem plasnęła na “pana poduszkę” - I jak? Chyba nie ważę tak dużo co słoń?
-Koń się spłoszył. To się zdarza... za moich czasów, jeździło się uważniej. Ale dziś. Tylko te automobile i paromobile. -
rzekł w odpowiedzi Samuel.
- Aaaaaaaaaaaa! - wcięła mu się dziewczyna w słowo przerywając swoje zajmujące zajęcie - Właśnie ja w sprawie automobilu do sir Richarda przyjechałam, nie widziałeś go Waść?
-Sir Richard...a czy on nie jest Londynie?- z
dziwił się konstabl, pocierając między palcami końcówkę wąsa. A “pan poduszka” narzekał.- Może nie jesteś słoniem paniusiu, ale moje żebra nie są poduszką.
Dziewczyna już się zaczęła podnosić, aby zejść z tego “jęczyduszy” jak go w myślach określiła. Słysząc jednak że sir Richard jest w Londynie, klapnęła ponownie na pupie zrezygnowana, przyszpilając jeszcze raz “pana poduszkę” do ziemi. - Heh i co ja teraz zrobię?! - zaczęła się na głos zastanawiać pocierając czoło.
-Ja mam pojazd. Mogę zawieźć do Londynu. Tylko na Boga i królową, zejdź wreszcie ze mnie kobieto i zaprowadź do lekarza!- wykrzyczał z bólem w głosie “pan poduszka”.
- O matko... myślałby kto, żeś waść życie postradał, albo nie wiem jakie wielkie rany odniósł - prychnęła dziewczyna. Podnosząc się sprawnie na nogi ujęła lejce swojego konia i rzekła patrząc na rozciągniętego na ziemi mężczyznę - Delikatnyś pan jak kurze jajo. Toć nic takiego wielkiego się nie stało, ja nawet jednego siniaczka nie mam, to po co ten lekarz?
-Bo bolą...ty na mnie wpadłaś znienacka, a bruk jest twardy.-
rzekł mężczyzna i wstał na nogi spoglądając na Vicky.


Mówił z wyraźnym akcentem Zachodnich Kolonii. Ubierał się zresztą zgodnie z tamtejszą modą. Ciemnowłosa ogorzała twarz...i kabura przy pasie. Był uzbrojony.
Ukłonił się z trudem, mówiąc.- Douglas Maverick, do sług. A ty? Jak masz na imię panienko?
Dziewczyna lustrowała go od stóp do głowy z uwagą, na widok kabury z bronią oczy jej rozbłysły. Zanim którykolwiek z mężczyzn mrugnął choćby powieką podskoczyła do mężczyzny i już obracała w dłoniach jego bron z uwagą oglądając znalezisko. - Vicky, aleeeeee super... będę mogła postrzelać? - przymknęła oko i zaczęła się odwracać mając na końcu lufy najpierw właściciela broni a potem nadal stojącego obok Samuela.


Dodała jeszcze w ramach wyjaśnienia, tak jakby mówiła do kogoś o uszkodzonym umyśle... wolno i wyraźnie akcentując każde słowo. - Toć wpadłam znienacka, bo koń się spłoszył... Nie znienacka wszak bym nie wpadała. A bruk przecie nic dziwnego, że twardy, wszak on z kamieni... - i ponownie chcąc spojrzeć na “pana poduszkę”, a właściwie Douglasa Mavericka wymierzyła w niego trzymaną broń i patrzyła znad niej z uwagą, celując w sam środek jego czoła.
-Ostrożnie panienko to klasyk.- rzekł nerwowym głosem Douglas, po czym spojrzał na konstabla. -Nie jest nawet nabity. Wszak wiem, że to Anglia, a nie zachodnie rubieże Kolonii. Noszę jako straszak. Słowo.
- Nooooooo tak... Taki, żeś delikatny to straszak ci potrzebny jak nic.
- rzekła dziewczyna obracając broń w dłoni. - To jak z tym Londynem? - zagadnęła na interesujący ją temat.
-Broń to broń panienko. Na dzikusów i bandziorów wystarczy.-
odparł Douglas i rzekł.- Podróżuję po kraju w interesach, więc mam automobil, ale... co z lekarzem?
- Heh... słuch też się panu uszkodził przy tym spotkaniu z brukiem? Toć mówiłam N...I...C... ale to N...I...C... mi nie jest, to i lekarza mi nie trzeba.
- ujęła stanowczo mężczyznę za łokieć - Nie traćmy czasu na niepotrzebne gadanie.... po kufry trzeba jechać - zaczęła się rozglądać z pytaniem - to gdzie ten automobil?
-Ale mi potrzebny jest lekarz.-
odparł ze zrezygnowaniem Douglas i dodał.- Panienko Vicky?
- Choryś waść? -
spytała dziewczyna przyglądając mu się podejrzliwie. - A na co?- dodała zaciekawiona.
-Żebra mam poobijane.- burknął Maverick.
-Panno Victorio...-wtrącił konstabl szepcząc cicho nie zwracając uwagi na to że Douglas i tak to słyszy.- Jeśli mogę coś zasugerować. Wyjazd w towarzystwie tego młodziana, o podejrzanym pochodzeniu, nie jest dobrym pomysłem.
Zresztą Maverick potwierdził jego słowa mówiąc.- Pan władza dobrze radzi.
Dziewczyna spojrzała to na jednego to na drugiego mężczyznę i zapytała konstabla - Ma pan automobil?
-Ależ skąd. Konie są wygodniejsze w takim hrabstwie jak nasze.-
odparł Samuel.
- Tak tak - rzekła dziewczyna masując pośladki - Konie są baaaaaaaaaaaaaaardzo wygodne, ale... on ma automobil - wskazała palcem na Douglasa prawie że mu wydłubując przy tym oko - i on mnie zawiezie do Londynu! Bellę zabiorę ze sobą!
-Może najpierw oddasz broń, potem lekarz, a potem …
-Maverick wzruszył ramionami.- ...a potem reszta.
-A po co panienka jedzie do Londynu?-
spytał Samuel zaciekawiony jej determinacją.
Vicky już otwierała usta aby odpowiedzieć po co, ale przypomniała sobie list ojca. - Po... po suknie. Ładnie w nich wyglądam prawda? - spytała wypinając pierś do przodu i prezentując suknię, którą na sobie miała.
-Tak, tak...-zgodzili się obaj mężczyźni, stając się ukryć fakt, że dyskretnie gapią się w jej dekolt.
-Ładny biu...strój...zniewalający.- dodał Douglas po chwili.
- To gdzie ten automobil? - zniecierpliwiła się dziewczyna.
-To gdzie broń?- Douglas wyciągnął rękę po swoje.
- Przecie jej nie ukradnę! - obruszyła się dziewczyna wciskając mu broń w rękę - Proszę! To możemy już jechać?
-Tam.
- wskazał z dumą Maverick, na kupę złomu na kółkach stojącą nieopodal.


- Moje mobilne centrum dowodzenia. Mój dom i środek transportu w jednym.- rzekł z dumą Douglas.
Dziewczynie oczy rozbłysły na widok jaki ujrzała, podeszła i z uwagą zaczęła oglądać automobil obchodząc go dookoła. I jak znawca tego co ogląda podeszła bliżej i zaczęła obstukiwać automobil. - Nieeeeeeeeeeeeeeezły jest - pochwaliła właściciela - Ale czy na pewno dowiezie nas do Londynu?
-Oczywiście... do Londynu i do każdego miejsca w Anglii.-
rzekł mężczyzna podchodząc do schodków.- Ale na razie musi podwieźć mnie do lekarza.
- Heh aleś się uparł waść na tego lekarza... Jak mus to mus jedziemy do doktora Winstona. -
po czym odwróciła się do konstabla, kiwnęła w stronę konia który stał spokojnie, zapewne odpoczywając po szalonej jeździe i spytała - Mogę zostawić to zwierze u pana, ktoś od nas po nie przyjedzie?
-Oczywiście panienko Victorio.-
mruknął konstabl, a Douglas otworzył drzwi wszedł do pojazdu. Po czym wystawiwszy głowę przez drzwi rzekł.- To idziesz czy nie?
- Porusza się pan dość sprawnie, na pewno ten lekarz potrzebny? -
spytała Vicky podkasując sukienkę jak najwyżej jej się udało i odnosząc nogę aby wejść do środka za mężczyzną.
Automobil rzeczywiście pełnił rolę domu na kółkach. Prowadząc Vicky do sterówki, Douglas pokazywał kolejne pokoje.- Sypialnia, jadalnia, barek, łazienka, kuchnia.
Nie było tu schludnie. W sypialni królowało nie pościelone łóżko, w jadalni na stoliku stały, brudne talerze, kolejne brudne talerze były w kuchni. Na szczęście łazienki jej nie pokazywał. Tylko drzwi do niej.
Vicky z uwagą rozglądała się dookoła. Dreptała za mężczyzną krok w krok tłumacząc przy okazji jak ma trafić do lekarza, którego tak bardzo się dopominał od samego początku.
Dotarli do sterówki. było tam siedzenie dla kierowcy, siedzenie pasażera. I od groma różnego rodzaju wajch i wskaźników. Douglas zasiadł w siedzeniu kierowcy, a dłonią wskazał miejsce dla Vicky mówiąc wprost. -Niczego nie dotykaj, dobrze?
- Dobrze... dobrze … -
wymamrotała dziewczyna i wbrew zapewnieniom wyciągnęła ręką aby dotknąć interesującej jej rzeczy.
Pacnął ją karcąco acz delikatnie palcami po dłoni.- Nie dotykać. Chcesz dojechać do Londynu w jednym kawałku?
- No dobrze... - mruknęła dziewczyna. “Nie dotykać to nie dotykać”, ale nic nie było o nie-oglądaniu. Podeszła bliżej i pochyliła się nad interesującym ją urządzeniem wypinając pupę w stronę właściciela automobilu.
Douglas przez chwilę jechał udając, że tego nie widzi. Ale był też mężczyzną z krwi i kości. A pokusa była na wyciągnięcie ręki. Toteż przesunął dłonią po krągłościach, które kilka chwil wcześniej gniotły mu żebra.
Dziewczyna podskoczyła i odwracając się niechcący, a może i chcący przyładowała mężczyźnie łokciem w poobijane żebra. - Już nie boli? - spytała niewinnie.
- Boli, boli...przyznaję... Tym razem należało mi się.- pisnął Douglas, łapiąc się ręką za żebra w miejsce trafienia.
I ruszyli dalej kierując się wskazówkami panny von Strom do położenia domku doktora.


Sanktuarium doktora Winstona, przyjaciela rodziny von Strom i miejskiego lekarza, patologa, weterynarza, a także wypychacza zwierząt. Lekarza słynącego z różnych ciekawych metod leczenia. Zazwyczaj jednak pacjenci zdrowieli po jego kuracjach. Zazwyczaj też potem unikali siedziby doktora Winstona, bez względu jak bardzo byli później chorzy.
Doktora Saemusa Winstona szanowano i bano się jednocześnie. Oczywiście Vicky była wyjątkiem... bo była też jego uczennicą.
Dojechali i wysiedli. Victoria niecierpliwie pociągnęła Douglasa za sobą. Wszak musieli się spieszyć. Pociągnęła za rączkę przy drzwiach i rozległ się gong.
Co prawda Pierrot, deux ex machina doktora, pewnie już go powiadomił, ale mimo to grzeczność zobowiązuje.


Otworzył im po chwili, posiwiały, w felczerskim stroju i o lasce. Niestety jakoś swego kolana naprawić nie potrafił, a mechaniczne protezy go odrzucały. Jak inne mechaniczne części włączane w ludzkie ciało. Dewizą doktorka była „Natura”... w bardzo szerokim znaczeniu tego słowa. Niestety epoka zafascynowana technologią naturę miała w pogardzie.
I doktorka też. na widok gości Saemus uśmiechnął się i rzekł.- Ach Vicky, moja droga, co cię tu sprowadza o tej porze? I kim jest ten gentleman?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 17-03-2011 o 19:34.
abishai jest offline