Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2011, 10:38   #4
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Coldwell, Północne Midgen

Znowu dziś widzę zachód słońca
Znowu udało się doczekać końca
Mniej szczęścia mieli, ilu ich było
Wielu nawet nie liczyłem
Codzienne żniwo swoje zbieram
Kres podróży każdego dnia
„Być czy mieć?”, takie dwa pytania
Bliżej ku celom posiadania…

Melodia snuła się po biesiadnej w niemrawym akompaniamencie brzdęknięć lutni. Tekst, nad którym pewnie nieco pracowano aby miał swój moralizatorski przekaz, dla zebranych tego dnia w oberży był zupełnie obojętny. Spracowane ręce zaciskały się ciężko na glinianych garncach w których pieniło się rozwodnione piwo, lecz nikt oberżyście o to nie truł życia. I tak szczęściem było, że był. Nie każda osada miała to szczęście że mieściła się w niej oberża. Nie był znów tak wielu ludzi chętnych by taki przybytek prowadzić bo zwyczaj wieszania przyjmujących pod swój dach uciekinierów gospodarzy sprawił, że zawód oberżysty stał się wielce ryzykowny. Tu w Coldwell, na skraju Mroźnej Kniei, nie tak znów często trafiano na przyjezdnych, więc i ryzyko było mniejsze. Pewnie dla tego Czarny Ruf wciąż prowadził swą oberżę. Powód mógł być też inny o czym siedzący w ciepłej biesiadnej kmiotkowie wiedzieli doskonale. Ruf zwykle obcych pod swój dach nie wpuszczał. A już zupełnie nielicznych wypuszczał. I to tylko wówczas, kiedy pewność miał, że ów nie wiedzie za sobą Łapaczy, Inkwizytorium, ludzi jakiego Lorda czy też innego tałatajstwa.

Pewnie dla tego Czarny Ruf od siedmiu lat cieszył się swą oberżą i zdrowiem.

Drzwi otwarły się nagle, wpuszczając do środka zimny podmuch wiatru, który przygiął płomienie kaganków i pochodni. Niemal wszyscy spojrzeli w ich kierunku zastanawiając się kogo to znów licho przyniosło, ale bez szczególnej uwagi, jaką zawsze powodowało pojawienie się kogoś spoza osady. Mógł to być wszak któryś z mieszkańców Coldwell. Mógł. Ale nie był. Stojący w progu człek, spoglądający w pobrużdżone życiem twarze traperów z Północnego Midgen, myśliwych i zwykłych rolników z całą pewnością nie był jednym z nich. Świadczyło o tym wszystko począwszy od zuchowatej postawy, szelmowskiego, nieco zawadiackiego uśmiechu, poprzez porządny przyodziewek który zaczynał się wysokimi jeździeckimi butami a kończył fantazyjnym kapeluszem z piórem, po oręż, który obciążał jego pas, choć wyraźnie nie tylko do tego służył. I zawołanie, którym powitał zgromadzonych z całą pewnością nie było zwyczajne im.

- Czołem Panowie! Czołem gospodarzu! Piwa dajcie zdrożonemu podróżnemu bo daleka droga osuszyła me gardło! – wszedł nie zrażony ponurym wejrzeniem wieśniaków. W izbie od razu zrobiło się cieplej a płomienie, którym w końcu wicher dał spokój, na powrót oświetliły izbę żółtawym blaskiem. Nieznajomy ruszył pewnie, brzękając ostrogami i obijającym się o nogawicę jaszczurem z tkwiącym wewnątrz mieczem, prosto ku sercu oberży. Ruf już nań czekał z pustym kielichem. I z uśmiechem na twarzy, który również w Coldwell znali wszyscy. Bard, który w oberży zadomowił się dobre dwa tygodnie temu, wciąż pieścił swą melodię. Poza nim nikt więcej się nie odzywał. Wszyscy czekali. Nieznajomemu brak odpowiedzi na miłe powitanie zupełnie nie przeszkodziło. Teraz w jasnym świetle oberży zdawał się młodszy niźli wcześniej im się wydawało. Młodszy i głupszy…

- Wina dajcie mi gospodarzu, bom zdrożony wielce! – rzekł głośno, jakby za nic miał uwagę z jaką przyglądali mu się wszyscy.

- Z daleka? – Czarny Ruf niespiesznie sięgnął po monetę, która błyszczała na szynkwasie zupełnie nie znanym obliczem. Srebro jednak to srebro. Jeść nie woła i nawet Ruf się na nie krzywił. Wino wydobyte spod ławy szkarłatem wypełniło miedziany kielich.

- Jeśli pytacie skąd jadę, to rzeknę wam, że aż z Arlodonu droga mnie prowadzi. Z daleka a jakże! – młodzian uśmiechnął się obrzucając wyzywającym spojrzeniem kmiotków, chamów i wsioków. Był z całą pewnością głupi. Na to nie było lekarstwa. Zastanawiającym być jedynie mogło to, że wciąż żył. I że, jeśli mówił prawdę, przebył całkiem znaczną podróż. Żywy.

- A dokąd? – Ruf pytał dalej nalewając po raz wtóry do spiesznie opróżnionego kielicha. Zawodowa ciekawość walczyła z zawodowym doświadczeniem, które wszak kazało sprawy obcych pozostawić obcym.

- A wam co do tego? – tym razem młodzian się obruszył. Obrzucił gniewnym spojrzeniem Rufa, po czym odwrócił się ku izbie szukając dla się miejsca. Znalazł je szybko, bo kmiotkowie zbili się przy kilku dalszych ławach wyraźnie stroniąc od obcego. Z pogardliwym uśmiechem na ustach ruszył ku stołowi który najbliżej stał paleniska na którym piekła się połowa wieprzka. Bez skrępowania podszedł do ognia i dobywszy noża odkroił sobie kawałek. Dopiero wówczas dostrzegł barda, który siedząc przy palenisku wciąż brzdąkał w struny starej lutni, ale nie poświęcił mu zbyt wiele uwagi. W Arlondzie, skąd pochodził, tacy jak ten mogli by najwyżej stroić instrumenty lepszym od siebie. Niespiesznie przeżuwając spieczone mięsiwo przysiadł przy stole. Wielkopańskim gestem przywołał oberżystę zaraz po tym, jak wychylił drugi kielich dziwnie metalicznego wina.

- Daj raz jeszcze, aby jednak coś lepszego. To pali i smakuje jak szczyny. Pewnie to wasz specjał. Palone szczyny z Coldwell. – zaśmiał się chrapliwie. Grajek uderzył w struny, złapał akordem w klamrę wcześniejszą improwizację i wrócił do pieśni.

Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć
Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele
Gdy wszystko skończy się jak myślałem
Wsyp mnie do ziemi, stąd przyjechałem

Bim-bom, bam-bim-bom
Skąd wiedzieć wszystko, komu bije dzwon
Bim-bom, bam-bim-bom
Skąd wiedzieć wszystko, komu bije dzwon
Bim-bom, bam-bim-bom…

Młodzian refrenu już jednak nie miał okazji usłyszeć. Z dziwnie odrętwiałej dłoni wypadł kielich szkarłatem rozlewając się po spodniach z jeleniej skóry i brzękiem głosząc swój upadek. Nie swój jedynie, bo wnet po kielichu na ziemię zwalił się młodzik. Nic nie rozumiejącym spojrzeniem miotał się na boki i z wysiłku aż nabrzmiewał na twarzy. Nic jednak uczynić nie mógł. Ruf podszedł doń ze swoim pomocnikiem Arnoldem. Nie spiesząc się, wiedząc że i tak ofiara nigdzie im nie czmychnie, pochylili się nad sparaliżowanym przybyszem i podnieśli go pod ramiona i nogi. Sapiąc z wysiłku, młodzian ważył więcej niźli się zdawało, ruszyli na zaplecze. Tam Ruf miał skrzętnie umocnioną, wkopaną w ziemię izdebkę. Tam zwykle nieproszeni, niechciani goście czekali na przybycie przywołanych Łapaczy. Choć po prawdzie Ruf nie zawsze słał po nich. Za oberżą był mały zagajnik, gdzie od czasu do czasu pojawiała się nowa mogiła. Zwykle znaczyła, że do Coldwell przybył kolejny nieproszony gość. Gość o którego nie upomniał się nikt…



[...]
 
Bielon jest offline