Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-03-2011, 09:09   #8
Shooty
 
Shooty's Avatar
 
Reputacja: 1 Shooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodzeShooty jest na bardzo dobrej drodze
17 czerwca 2005 roku, Ghotan Maro, AFO Tabun, Michael "Brutal" Moore

Brutal powolnym ruchem otarł cieknące z czoła strumienie potu. Czy to biegi terenowe na poligonie, czy akcja próbna w Iraku, czy nawet szorowanie podłóg w bazie wojskowej, jeszcze nigdy nie dostał nawet zadyszki. Jego początkowe narzekania na stosunkowo niską temperaturę stopniały wraz z jej wzrostem. W tej chwili wędrowali przez pustynię w upale równym mniej więcej 26°C i choć teoretycznie nie był to jeszcze próg, to jednak szybki przeskok z jednej skrajności w drugą, natychmiastowo zmęczył żołnierza.

Zresztą nie tylko on źle znosił nagłą zmianę temperatury. Oczy Flyer’a i Roach’a zdawały się zachodzić mgłą przy każdym kroku, a Duch po prostu ciągnął swój worek po ziemi. Nawet mieszkańcy stawiali nogi na powierzchni ociężale, a niektóre dzieci usnęły z wycieńczenia na rękach matek. Zresztą nawet te idące razem z nimi, najprawdopodobniej po prostu lunatykowały.

Na szczęście pomimo zamazującego się pod wpływem słońca obrazu, Brutal dostrzegał znajdującą się kilkaset metrów przed nimi wioskę, niewątpliwie cel podróży. To mogło oznaczać tylko jedno i była to wiadomość dobra dla wszystkich tu obecnych – pochód miał się za chwilę zakończyć.

******

Wioska wydawała się Brutalowi znajoma, prawdopodobnie kojarzył ją z materiałów do misji. Jak większość afgańskich osad nie była osłonięta żadnym, nawet najmniej solidnym ogrodzeniem, a niektóre z glinianych domów zawaliły się z biegiem czasu, co sugerowało, iż już dawno nikt w nich nie mieszkał. Z trzech stron osłaniały ją wysokie na mniej więcej kilometr góry, więc jedynym wyjściem okazywała się droga, którą tu dotarli. Budynki na terenie Ghotan Maro zdecydowanie nie należały do wysokich, chociaż standardy w Afganistanie już i tak były mocno zaniżone. Sięgały one góra dwóch, trzech metrów, ale dla mieszkańców kraju, których wysokość rzadko kiedy przekraczała 170 cm, nie było to wielkim problemem. Chatki zostały rozmieszczone na zewnętrznych stronach wioski. Ściśnięte ze sobą stanowiły świetne miejsce do cichej, składankowej akcji. Po środku osady zostawiono pokaźnych rozmiarów puste pole, niewątpliwie spełniające funkcję placu.


Stali teraz właśnie na wspomnianym placu. Słońce piekło ich niemiłosiernie – nie chciało się poddać, widząc ogromny tłum przeszkód, które uparcie blokowały jego promieniom dostęp do afgańskich piasków. Talibowie szybkim krokiem wyminęli tabuny mieszkańców i skierowali się na przygotowany ze starego drewna piedestał. Brutal dyskretnie obejrzał się przez ramię. Instynkt go nie zawiódł: troje bezbronnych, półnagich staruszków leżało tuż obok wozu z przestrzelonymi głowami. Nie chcąc jednak dać się ponieść emocjom, szybko odwrócił wzrok i skupił się na turbanach rozpoczynających swoje przedstawienie.

Od razu nie spodobał mu się sposób, w jaki patrzyli na obecnych tu ludzi. Nie spodobały mu się też słowa wypowiedziane przez jednego z nich. Brzmiały one jak „,masakra”…

Nagle pierwszy ze stojących przed nimi talibów podniósł lufę karabinu na wysokość biodra, a z wnętrza broni wydobył się głośny terkot.

- Padnij! – wrzasnął po angielsku Flyer, samemu także rzucając się na ziemię.

Brutal odruchowo wcisnął twarz w glebę i zasłonił głowę rękami. Na szczęście ostrzał nie trwał zbyt długo i po chwili karabin przestał wydawać z siebie przerażające dźwięki. Michael powoli zlustrował wzrokiem otoczenie, podnosząc się z powrotem do pozycji stojącej.

Ponad tuzin osób zostało trafionych. Nieruchomo leżało kilkanaście martwych ciał, dokładnie podziurawionych ostrymi pociskami. Byli to głównie ludzie, którzy wcześniej stali w pierwszych rzędach, tuż przed pomysłodawcą rzezi. Na widok poplamionych krwią ubrań i dzieci, z których gardeł miał się nie wydobyć już nigdy żaden odgłos w Brutalu zawrzał gniew. Pragnął pozabijać ich oprawców, uczynić im taką samą krzywdę, jak oni tym biednym mieszkańcom. Musiał jednak pamiętać… Misja jest najważniejsza…

- Duch, spokojnie – mruknął cicho Roach, łapiąc go za rękę lewitującą niebezpiecznie blisko otworu worka z bronią. – Nie możemy się ujawniać.

- Nie możemy, kurwa? – skontrował Mark, ze złości wykrzywiając twarz w okropnym grymasie. – Ci tutaj przed chwilą zabili jakiś tuzin bezbronnych cywili, a my mamy tak po prostu stać i się temu przyglądać?

- Roach ma rację – włączył się do dysputy Michael. – Jeśli teraz tak po prostu pokażemy swoją prawdziwą twarz to tygodnie planowania misji pójdą się pieprzyć.

Nadal nieprzekonany Duch nerwowo podrygiwał w miejscu, podczas gdy Roach podtrzymywał jego rękę. Właśnie miał coś powiedzieć, kiedy odezwał się milczący dotąd Flyer.

- Zamknąć się i słuchać. Póki co nie otrzymałem żadnych rozkazów. Pożyjemy, zobaczymy, ale na coś poważniejszego możemy zacząć się przygotowywać dopiero wtedy, kiedy je dostaniemy.

Brutal powoli odwrócił wzrok w kierunku talibów. Pomimo tego, że ich zażarta dyskusja trwała ponad minutę, ci zdawali się nie poruszyć nawet o centymetr. Widocznie rozkoszowali się każdą chwilą cierpienia swoich ofiar. W końcu jednak z ust jednego z nich zaczął wydobywać się ciąg niezrozumiałych dla Michael’a słów i zwrotów. Nigdy nie był szczególnie dobry z afgańskiego. W starej wiosce uchodził za przygłupa, aby zatuszować fakt, iż bardzo rzadko odzywał się w tym języku. Niemniej nawet on rozumiał przesłanie płynące z krtani przeciwnika. I nie było to nic miłego.

- Nie uciekajcie – tłumaczył Roach. On najszybciej ze wszystkich czterech nauczył się języka. – Nie macie gdzie. Nie błagajcie o litość, nie macie po co. Nie łudźcie się, wasz czas też przyjdzie. Nie czuwajcie… I tak zginiecie.

Po tych słowach tłum ludzi zaszlochał żałośnie, a pierwszy z talibów zamachnął się karabinem, trafiając w twarz stojącą niedaleko niego matkę. Nie czekając na reakcję kobiety, złapał jej córkę w pasie i pociągnął za sobą. Prosto w stronę ogniska. Dziewczyna szamotała się zaciekle i krzyczała, ale wróg pozostawał nieugięty. W końcu straciła część swoich sił, a wtedy turban brutalnie pchnął ją w ogień.

Na ich oczach spalała się żywcem.

Brutalowi pociekły z oczu łzy. Nie mógł już dłużej na to patrzeć. Nie chciał na to patrzeć… Dyskretnie wyciągnął wojskowe radio i przyłożył do ust.

- Baza, odbiór. Tu Brutal z oddziału AFO Tabun. Jesteśmy w pobliżu miejscowości Dowlat Yar, prawdopodobnie w wiosce Ghotan Maro. Przed chwilą na naszych oczach zostało zabitych kilkunastu bezbronnych cywili. Grozi nam duże niebezpieczeństwo, dlatego ucieczkę przeprowadzimy jeszcze dziś w nocy. Chcielibyśmy uzyskać pozwolenie na akcję. Wróg jest groźny – ma przewagę liczebną, liczy koło 11 ludzi, a do tego posiada spory zapas amunicji.

- AFO Tabun, udzielam pozwolenia na akcję – zakomunikował operator. – Jeśli w wiosce znajduje się pojazd mechaniczny to postarajcie się go przejąć, a następnie skierujcie się na zachód. Dalsze wskazówki podamy później. Trzymajcie się, chłopaki. Powodzenia.

******

17 czerwca 2005 roku, 40 km od lotniska Chaghcharan, AFO Horda, Keith "Claw" Deuce

- Pobudka, panowie! Nie ma czasu na spanie! – obudził żołnierzy Shepherd, klepiąc każdego mocno w policzek. – Dotarliśmy właśnie do miejsca „desantu”. Pakować manatki, limuzyna już czeka. W programie wycieczka turystyczna po przepięknej afgańskiej pustyni. W końcu nie ma nic romantyczniejszego od wdychania zapachu posoki pozostawionej przez setki wojskowych, którzy zginęli na tej ziemi. Wprost idealny spacerniak dla par – rozkoszował się mową, teatralnie wzdychając.

Claw zawiesił swój karabin na plecach i obciągnął rękawice. Nareszcie koniec oczekiwania. Już za góra kilka godzin jego drużyna rozpęta ciche piekło na terenie – póki co – wrogiego lotniska, nie pozostawiając przy życiu absolutnie żadnego znalezionego tam taliba. To jest życie. Teoretycznie rzecz biorąc, mogli równie dobrze samemu przy tym zginąć, ale w końcu nie ma wojny bez ofiar.

Spojrzał na swoich towarzyszy. Richy jak zwykle żuł gumę. Sprawiał wrażenie, jakby informacja o końcu podróży w ogóle go nie obchodziła. Nadal pozostawał neutralny i wydawał się z lekka znudzony zaistniałą sytuacją. Odmienne nastawienie prezentował Eagle. Ten nerwowo zaciskał palce na trzymanej przez siebie broni i prawdopodobnie odpływał myślami w kierunku marzeń. Tymczasem Sam ze skupieniem chłonął każde słowo Shepherda, odruchowo sięgając do pochwy z nożem po każdej wzmiance o wrogu.

Z zadumy wyrwał Claw’a dowódca rangersów.

- Wysiadacie za dziesięć. Ruszać dupy, na nikogo nie będziemy czekać.

Keith wstał i jako pierwszy skierował się do wyjścia. Było ono otwarte, jednak ckm pozostawał niezamontowany, co świadczyło o tym, że piloci nie spodziewali się ataku.

- Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden.

Claw wyskoczył ze śmigłowca. Od ziemi dzieliły go jakieś trzy metry, toteż uderzenie nogami o ziemię omal go z nich nie zwaliło. Na szczęście zdołał się szybko podźwignąć i od razu uskoczył w inne miejsce, żeby przypadkiem inny ze skaczących żołnierzy nie spadł mu na głowę.


Kilka chwil później skład znajdował się już na powierzchni, a pilot Chinooka puścił linki podtrzymujące jeepa i odleciał. Keith nie mógł powstrzymać rosnącego podniecenia na myśl o otrzymanym ekwipunku, więc pierwszy wsiadł do samochodu. Co prawda spodziewał się gadżetów typowych dla amerykańskich filmów akcji i Jamesa Bonda, ale to co zobaczył absolutnie go nie zawiodło.

- Trzy miny claymore, cztery ładunki C4, jakieś notatki i duuużo dodatkowej amunicji – poinformował Claw, przetrząsając zawartość skrzyni. – O, czekajcie, to jest dobre! – zaśmiał się z zachwytu młodzieniec, wyciągając kilka dziwnych przedmiotów – celowników. – Termowizja. Będzie się można zabawić – schylił się jeszcze raz i wziął do ręki ostatni przedmiot. – Plus mapa. No cóż… Wygląda na to, że zbyt wiele z niej nie odczytamy.

- Daj mi ją – polecił Sam, wyciągając przed siebie rękę. Kiedy tylko otrzymał plan, natychmiast zlustrował go spojrzeniem. – Ech… Chyba masz rację. Mówi się trudno, jakoś sobie poradzimy. – Tu wsiadł do tyłu jeepa i sprawdził czy nie ma tam jakiegoś uzbrojenia. – A sprzęt zakłócający łączność, bądź coś w tym stylu jest?

- Niestety brak – odpowiedział mu Eagle, który usadowił się na fotelu tuż obok kierowcy. Wyciągnął radio z kieszeni i uniósł je na dłoni. – Widocznie jesteśmy skazani na nasze wojskowe radyjka. Zresztą, to i tak niezły sprzęt.

- Eagle ma rację – wtrącił się Richy, oglądając swoje urządzenie komunikacyjne. – Raz dostałem takiego bubla, że można było się do niego drzeć, a i tak rozmówca nic nie słyszał.

Sam spojrzał na zachodzące słońce, po czym szybko usiadł na swoim miejscu i machnął ręką na Camerona.

- Odpalaj, Claw. Musimy tam dotrzeć jeszcze przed porankiem, inaczej z dyskrecji nici.

Keith walczył chwilę z mającym najlepsze lata daleko za sobą silnikiem samochodu, ale w końcu udało mu się wprawić go w drgania. Ruszyli więc przed siebie, wpierw uruchamiając wmontowany przez dowództwo GPS i odtwarzacz MP3, który notabene cudem utrzymywał się w popękanej skrzynce auta. Po chwili uszy oddziału zaczęły rozkoszować się cudowną, wojskową muzyką z lat 60.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=5BmEGm-mraE[/MEDIA]

- A i jeszcze jedno, Sam, żebyśmy nie zapomnieli. Gdzie nas wysadzić?

******


17 czerwca 2005 roku, baza wojskowa w Afganistanie, Richard Nether

- …Trzymajcie się, chłopaki. Powodzenia – zakończył rozmowę Rick, wyłączając sprzęt komunikacyjny.

Popołudnia zawsze spędzał w bazie. Czuł, że w ten sposób może uratować wiele ludzkich żyć. Zwykle nie otrzymywał podwyżek za brane rutynowo nadgodziny, ale od czasu do czasu pułkownik sypnął groszem, a wtedy operator mógł do woli pławić się w luksusie. Niestety z racji tego, że otaczała ich ogromna pustynia, a sklepy miały do zaoferowania głównie broń i amunicję, przyjemność ta była mu potrzebna jak kij w dupie.

Nether usłyszał charakterystyczne piknięcie komunikatora. Generał, oczywiście.

- Wygładź fale, Livio, mamy generałka na linii – poinformował kolegę po fachu Rick. Livio był dobrze zbudowanym Włochem średniego wzrostu, byłym rangersem. Ukochaną pracę bezpośrednio na polu bitwy uniemożliwił mu pocisk, którym został trafiony podczas jednej z akcji. Zaawansowana operacja się powiodła, ale od tamtego czasu ma duże problemy z oddychaniem, więc lekarze zabronili walki na froncie. Mimo to dostał się do bazy wojskowej, wykazując talenty w obsłudze dostępnego tam sprzętu.

- Znowu on? Ten przeklęty choleryk zaczyna mnie wkurwiać. Już od tygodnia męczy nas ciągłymi telefonami, normalnie wysrać się spokojnie nie można – Liv nigdy nie lubił dowódcy amerykańskiej armii. Głównie dlatego, że przeżył wiele bitew i dobrze wiedział, jak to jest zostać wystawionym do wiatru.

- Takie życie, kolego – mruknął pojednawczo Richard. – Panie pułkowniku, generał na linii!

Greggs szybko doskoczył przed monitor i wprost nienaturalnie się wyprostował, wypinając pokaźnych rozmiarów klatkę piersiową. Pierdolony lizus. Gdy tylko na ekranie pojawił się jego przełożony, ten profesjonalnie zasalutował, czekając na rozkazy. Wojskowy był czterdziesto kilku letnim łysiejącym mężczyzną. Bezwzględnym, niezważającym na życie swoich żołnierzy starcem, któremu zależało tylko na wygranej. Nieważne jakim kosztem. Ponadto w ostatnim czasie przeżył rozwód z żoną, co dodatkowo zburzyło jego i tak niewielkie pokłady sympatyczności.

- Spocznij, pułkowniku – zakomenderował generał Carter. – Jak się powodzi naszym dwóm oddziałom?

- Oddział AFO Tabun kończy właśnie misję rozpoznania, sir – podręcznikowo poinformował generała Greggs. – Jeszcze dzisiaj w nocy ewakuują się z niebezpiecznej strefy, a następnie skierują na zachód.

- Już dziś? Czy to aby nie za wcześnie?

- Niestety wystąpiły komplikacje, sir. Okazało się, że śledzeni przez nich talibowie są wyjątkowo niebezpiecznymi terrorystami, którzy najprawdopodobniej nie zawahają się przed wybiciem wszystkich obecnych w osadzie mieszkańców. Tabunowi grozi śmierć, więc udzieliłem im pozwolenia na ucieczkę.

- Ech… Wygląda na to, że jest to konieczne posunięcie… A jak idzie drużynie AFO Horda?

- Tutaj póki co bez zmian. Właśnie zmierzają ku lotnisku, operacja zostanie przeprowadzana nocą. Grupa otrzymała już pojazd mechaniczny i ekwipunek niezbędny do wykonania zadania, więc teraz wszystko zależy od nich. Jeśli coś pójdzie nie tak to tylko i wyłącznie z winy Hordy, moja pozycja nie gra tu żadnej roli, sir.

Rick spojrzał z niedowierzaniem na równie zdumionego Livia.

- Czy ty kiedykolwiek byłeś na wojnie, pieprzony lizodupo? – zapytał bezgłośnie.

- No cóż, widzę, że na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Świetna robota, pułkowniku – mruknął nieszczerze Carter. – Za kilka godzin oczekuję kolejnego raportu.

Livio wyłączył urządzenie komunikacyjne i spojrzał wyczekująco na pułkownika. Greggs był dumny z powodu pochwały, więc przybrał zwykłą dla siebie arogancką maskę i mruknął do operatorów:

- Dobrze nam idzie. Tylko tak dalej, a zobaczycie, że generał awansuje nas w trymiga.

Rick i Liv nie byli w stanie opanować pojawiających się na ich twarzach z prędkością światła szerokich uśmiechów. Na szczęście pułkownik zdążył się w tym czasie odwrócić w stronę innych podkomendnych, więc nie zauważył zaistniałej sytuacji. Po chwili Nether usłyszał szeptającego do niego smutno przyjaciela.

- Jak to możliwe, że jakiś zwykły śmieć zawsze osiągnie więcej niż my?

Richard nie potrafił odpowiedzieć na jego pytanie.
 
Shooty jest offline