Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-03-2011, 10:24   #1
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[Zew Cthulhu 18+] CIEMNOŚĆ

Mała tawerna „Piracki skarb” w Bass Harbor była zatłoczona, jak zawsze o tej porze. Jej klientami byli głównie miejscowi rybacy oraz pracownicy należącej do rodziny Whiterspoonów wytwórni konserw. Prohibicja panująca w całym kraju nie dotarła na te rubieże USA, bo na kilku stolikach pieniło się w kuflach piwko, a niektórzy goście popijali lokalny burbon ze szklaneczek.

Wśród kłębów tytoniowego dymu, co raz zwilżając usta w szklaneczce z trunkiem, miejscowy doktor- Samuel Fisherman - opowiadał zainteresowanym słuchaczom szczegóły zgonu „profesorka”. Widać podobnie jak słowo „prohibicja”, także słowo „tajemnica lekarska” była obca w Bass Harbor. Z daleka jednak od większych miast, mała lokalna społeczność, miała w nosie wszelkie konwenanse.

- Mówię ci, Johny – zwrócił się bezpośredni do jednego ze słuchaczy, postawnego, brodatego rybaka. – Profesorek poszedł do lasu i się zgubił. Kiedy konstabl go znalazł, był cały mokry i wyziębiony. Ale zabiło go serce.

Upił łyczek budując stosowne napięcie.

- Zawał – dodał lekarz po chwili. – Ci miastowi są tacy wątli i wrażliwi. Źle się odżywiają, ciągle za czymś się śpieszą, ganiają – ot i konsekwencje. Profesorek wystrachał się burzy, zgubił w lesie i ....

Nie dokończył wznosząc toast za duszę zmarłego.

- Co on tam robił w koszuli nocnej? – widać było, że Jim Oak nie bardzo chce uwierzyć, że ktoś w burzę wyłazi do lasu w stroju do spania.

Odpowiedzią lekarza był tylko znaczący gest palcem przy czole.

- Miastowi – skwitował to Jim Oak.

- A może trafił na ludzi Evansa i wiecie – powiedział niespodziewanie ryżawy i piegowaty mężczyzna, na którego miejscowi wołali Red, chociaż naprawdę nazywał się Tomas Foorman.

- Zapomnij o tym – spojrzenia zebranych wokół rybaków zatrzymały się na Redzie. – Nawet głośno o tym nie myśl, jeśli nie chcesz zarobić guza.


Daleko od Bass Harbor ubrana w czerń kobieta spoglądała przez okno na ogród, w którym wraz ze zmarłym mężem wychowała dzieci. Wdowa po profesorze już nie płakała. Czekała na pociąg, którym przywiezione zostanie ciało Adriana Willbura.





Lukrecja wiedziała, co musi zrobić. Adrian pozostawił ją nie tylko w żałobie. Pozostawił jej testament oraz list z konkretnymi instrukcjami. Jakby .... jakby wiedział, co może mu się przytrafić. Wskazał w nim konkretne osoby. Wskazał, co powinny zrobić.

Lukrecji nie podobała się treść pozostawionej informacji. Nie podobał styl, w jakim napisał go Adrian. Znała swojego męża bardzo dobrze. Była świadkiem wielu jego dziwactw. Wielu jego dość nietypowych badań. Badań, które niekiedy wręcz trącały obsesją i paranoją.

Przypomniała sobie jeden z fragmentów ostatniego listu:

„Gdyby mi się coś stało, gdybym nie wrócił, nie wierz miejscowym. Cokolwiek powiedzą, zapewne będzie kłamstwem. Coś ukrywają. Coś strasznego. A ja poznam tą wiedzę. Poznam, albo umrę próbując”.


Lukrecja poczuła ciarki na plecach.

Do pokoju, pukając, wszedł Luca – jej szofer.

- Pociąg właśnie wjechał na peron – poinformował ją służący.

Lukrecja spojrzała na niego smutno i wciągnęła czarne rękawiczki.

- Możemy jechać, Luca – powiedziała spokojnym głosem, mimo że jej myśli dalekie były od spokoju.





Oliver Twinkelton



Życie pisze smutne scenariusze. Przekonałeś się o tym, jako duchowny wiele razy. Człowiecza egzystencja malowana jest nie tylko radosnymi barwami. Paleta kolorów zawiera także czerń. Barwę smutku, nostalgii i zadumy.
Życie układa się dziwnie. Jeszcze kilka tygodni temu, w przededniu wiosny, otrzymałeś list od swojego przyjaciela Adriana Willburyego, by przeczytać o jego śmierci w gazecie z odległego bostonu. Owszem, lokalna prasa także pisała o znalezieniu ciała jakiegoś profesora w lesie w okolicach Bass Harbor, ale nie powiązałeś tego faktu z Adrianem. Bo i niby czemu miałbyś to zrobić.

Ze smutkiem w głosie wykonałeś telefon do żony zmarłego przyjaciela i tego samego wieczora byłeś już w drodze do Bostonu. Lukrecja Willbury znała cię jedynie z opowieści męża i dwóch czy trzech przypadków, kiedy odwiedziła go podczas badań w okolicy, gdzie prowadziłeś parafię. Ale przywitała jak dawno nie widzianego krewnego. Nie musiałeś też długo jej przekonywać o tym, że to ty poprowadzisz ceremonię pogrzebową. Pozostało więc troszkę papierkowej roboty z tutejszym duchowieństwem by dnia 13 maja w sobotę odprowadzić ciało zmarłego przyjaciela w ostatnią drogę.
Mogłeś zrobić dla niego przynajmniej tyle.



Samantha Halliwell



Ciotka Lukrecja nie przepadała za tobą, w odróżnieniu do wuja Adriana. Nie dostałaś nawet oficjalnego zaproszenia na pogrzeb, a o śmierci ukochanego krewnego dowiedziałaś się z prasy. Los chciał, że przebywałaś akurat w mieście, bo pewnie o tym, że Adrian Willbury zmarł, dowiedziałabyś się dopiero po latach, podczas przypadkowego spotkania któregoś z nielicznych krewnych.

Brak oficjalnej informacji nie mógł cię powstrzymać od pożegnania z wujkiem. W jakiś dziwny sposób poruszał tą prawie zapomnianą strunę sentymentu w twej – jak uważała Lukrecja – zepsutej duszy.
Miałaś zamiar troszkę „zaszaleć”, pokazać się rodzinie, utrzeć nosa tej starej wiedźmie, która wyrządziła ci taki afront. Co prawda nie myślałaś o skandalu, na to nie pozwalał ci szacunek względem zmarłego. Ale na byłaś pewna, jadąc taksówką na ceremonię, że coś wymyślisz.

Kompletnie jednak zbiła cię z pantałyku ciotka Lukrecja, która na twój widok uściskała cię serdecznie, ze łzami w oczach i nie puszczając z uścisku, ciepłym, pełnym uczucia głosem powiedziała:
- Jesteś, kochanie. Strasznie się cieszę, że cię widzę. Ale Adrian cieszyłby się bardziej.




James Walker



Byłeś w Bostonie, gdy dowiedziałeś się o śmierci przyjaciela. Byłeś też jednym z pierwszych, którzy złożyli szczere kondolencje wdowie. Pomagałeś wspólnie z rodziną w załatwieniu formalności związanych z przewiezieniem ciała do Bostonu oraz zleceniem sekcji zwłok.
Co, jak co, ale na biurokratycznych procedurach znałeś się jak nikt.

Twoje zapewnienia o wyjaśnieniu przyczyny śmierci męża Lukrecja puściła mimo uszu. Nic dziwnego. Miała do tego prawo. Przeżyła szok związany z nagłym odejściem Adriana. Mimo, że skończył już sześćdziesiąt jeden lat, to profesor cieszył się dobrym zdrowiem. Zawał serca był więc dość dziwny i czułeś moralny obowiązek, by się zająć tym poważniej i bliżej. Ale jeszcze nie teraz. Po pogrzebie, kiedy już sytuacja się uspokoi.

Od otrzymania ponurej wieści byłeś stałym bywalcem domu Wilburrych, który zapełniał się rodziną – bliższymi i dalszymi krewnymi – którzy przybyli do Bostonu towarzyszyć profesorowi w ostatniej wędrówce.



Solomon Colthrust



Nie tak spodziewałeś się swojego powrotu do domu. Nie tak.
Śmierć Adriana była dopełnieniem goryczy, jaką odczuwałeś ,włócząc się po obskurnych uliczkach Bostonu w poszukiwaniu gorzały i panienek.
Wielka Wojna zabiła wielu twoich przyjaciół. W pewien sposób zabiła też ciebie.
Kiedy człowiek napatrzył się, co ludzie robili sobie nawzajem na froncie, jak niewiele jest warte ludzkie życie i jak niewiele potrzeba, by je komuś odebrać, wszystko – cała perspektywa – zmienia się na dobre.

Musiałeś trochę odpocząć, a śmierć chrzestnego, dawał ci pole do działania. Nie wierzyłeś w ten pic o zawale. Nie wierzyłeś w kłamstwa miejscowych. Coś było nie tak i chciałeś poznać prawdę. Za wszelką cenę.

Ale najpierw musiałeś wziąć udział w pogrzebie. Obejrzeć spektakl spuszczania trumny do dołu i fałszywych łez i westchnień. Juz niedługo.



Judith Donovan




Ten artykuł był twoją szansą i musiałaś dobrze się do niego przygotować.
Przeczytałaś jedna książkę zmarłego – poświęconą rytuałom jakiegoś plemienia Indian. Napisaną dość przyjemnym językiem, ale nie była to lektura, która dla ciebie byłaby atrakcyjną.
Pogrzeb zmarłego był doskonałą okazja, by przyjrzeć się jego bliskim. Może uda się kogoś o coś dyskretnie podpytać? Wyciągnąć jakiś skandal? Jakąś dykteryjkę z życia profesora? Dowiedzieć czegoś więcej o nim samym?

13 maja pojechałaś na cmentarz i wmieszałaś w tłum żałobników. Naprawdę spory tłum.
Zmarłego żegnali przyjaciele z Uniwersytetu Harwardu, studenci, znajomi i oczywiście rodzina.

Łatwo było poznać wdowę, stojącą w czerni, w otoczeniu najbliższych – zapewne synów i córki. Jakież było twoje zdziwienie, kiedy wzrok Lukrecji wyłonił cię z tłumu. Wdowa podeszła do ciebie i niespodziewanie uścisnęła.

- Witaj Lucy – powiedziała smutnym głosem. – Myślałam, że ni uda ci się przyjechać. Cieszę się, ze jesteś. Po pogrzebie organizujemy małą uroczystość. Mam nadzieję, że przyjdziesz. Szkoda, że twoja mama nie mogła przyjechać. Pewnie chciałaby być na pogrzebie brata. No nic. Ale ty jesteś.

Zaniemówiłaś.

Najwyraźniej wdowa po Willburym wzięła cię za jakąś dawno niewidzianą krewną.
Nim zdążyłaś coś powiedzieć Lukrecja wróciła do reszty ciągnąc cię stanowczo ze sobą.

- Pamiętacie kuzynkę Lucy? Przyjechała do nas aż z Miami.

Zaczęła się ceremonia pogrzebowa.




WSZYSCY




Nie każdy lubi pogrzeby. Ale wielu lubi stypy. Jedyny moment, kiedy można napić sie odrobinę alkoholu w czasach prohibicji. Nawet Rząd nie jest tak okrutny.

Pogrzeb profesora Adriana Willburyego przyciągnął spory tłumek. Był dzień 13 maja 1922 roku. Sobota. Niezbyt piękna i niezbyt słoneczna. Raczej pochmurna, by nie rzec ponura. Silny wiatr szarpał ubrania żałobników, porywał słowa odprawiającego uroczystość duchownego, sypał piasek w oczy. Od strony Atlantyku nadciągała burza. Wieczorem zapewne niebo rozjaśnią błyskawice, a strugi deszczu zmyją brud z ulic i chodników.
Między innymi dzięki pogodzie uroczystość nie trwała długo. Złożono kondolencje pogodzonej juz z losem wdowy, a potem wybrani goście – członkowie rodziny i najbliżsi przyjaciele – przeszli do restauracji po drugiej stronie cmentarza. Włoski lokal specjalizował się w poczęstunkach dla żałobników. Delikatne przekąski, ciepły bulion i drugie danie podane z odrobiną alkoholu rozwiązało języki.

Rozmawiano. Przy stołach. Przy zdjęciu zmarłego profesora ustawionym na honorowym miejscu, przy szczęku sztućców i delikatnym akompaniamencie pianina. Rozmawiano o tym, który odszedł od żywych. O jego pracy, dokonaniach, rodzinie. Dykteryjki z życia. Tak właśnie cywilizowani ludzie chowają swoich zmarłych. Składają ich w piasek na cmentarzu oraz powierzają swoim wspomnieniom. A te z czasem blakną, zawodzą i w końcu zmarły umiera śmiercią ostateczną – zapomniany przez tych, którzy powinni pamiętać.

Pożegnalny obiad nie trwał długo. Żałobnicy rozeszli się do swoich zajęć. Poza kilkoma z nich, których wdowa po zmarłym profesorze zaprosiła do domu, na prywatne przyjęcie i odczytanie ostatniej woli zmarłego.

* * *

Dom leżał w dobrej dzielnicy. Stara, dwukondygnacyjna konstrukcja otoczona zadbanym ogrodem w dobrym sąsiedztwie ludzi nauki, medycyny i urzędników wyższej rangi.
Lukrecja Willbur przyjęła gości w gabinecie, który za życia służył jej mężowi do pracy. Z szerokiego prawie na całą ścianę okna widać było tylny ogród i huśtawkę, którą kołysał wiatr. Wdowa przesunęła palcami po błyszczącym politurą blacie biurka i spojrzała na siedzących ludzi. Łączyły ich ze sobą więzy krwi lub przyjaźni. Niektórych dawno nie widziała, innych znała jedynie z opowieści męża.

- Adrian bardzo lubił t miejsce – powiedziała cichym szeptem ściągając maskę opanowania i pokazując pełnię targających nią emocji. – Wybrał sobie ten pokój na gabinet, jak tylko wprowadziliśmy się do tego domu.

Westchnęła.

- Chciałam wam wszystkim podziękować za przybycie – powiedziała spokojnie. – Szczególnie tobie, kochanie – zwróciła się twarzą do Samanthy. – Bałam się, że nie uda mi się ciebie znaleźć. Adrian kochał cię, jak córkę. Na pewno cieszył go twój widok. No i tobie, kochana Lucy – wzrok wdowy powędrował w stroną Judith. – Z Miami szmat drogi.

Spojrzała znów za okno, a na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu.

- Chciałam serdecznie podziękować ojcu za wspaniałą ceremonię. Piękne kazanie. Adrian bardzo pana szanował. A panu, panie Walker chciałam podziękować za to, że pomógł nam pan z tymi koszmarnymi papierami. To Adrian zajmował się tym w domu. Miał ku temu talent.

Zamilkła na dłuższą chwilę. Na zewnątrz zaczęło padać. Ciężkie, deszczowe krople uderzyły w szyby. Wiatr zginał gałęzie drzew.

- Brakuje mi go – powiedziała Lukrecja płaczliwym głosem, ale szybko wzięła się w garść.

- Wiecie – powiedziała zmienionym tonem, jakby chciała opowiedzieć jakiś żart. – Znaliście Adrianka, jak nikt inny. Wiecie, ze przed wyjazdem zachowywał się nieco dziwnie. Napisał listy i zaadresował je dla niektórych z was. Nie wiem czemu.

Sięgnęła do szuflady biurka i wyjęła kilka kopert.

- Proszę, kochanie – podała jedną z nich Samancie – Ta jest dla ciebie.

Na zielonkawej, zaklejonej kopercie widniał dziwny znak Wyglądał jak zwinięta spirala lub muszla ślimaka. Koperta miała starannie wykaligrafowane charakterem pisma zmarłego twoje imię i nazwisko.

- To dla was.

Podobne koperty otrzymała reszta, z tym, że Judith zaadresowaną dla niejakiej Lucy Cartenberg.

- A teraz, jeśli pozwolicie, chciałaby się położyć. Samantha, Solomon i Lucy. Czy możecie przejąć obowiązki gospodarzy domu. Dawno się nie widzieliście. Lucy to pewnie nawet was nie pamięta. Miała pięć albo siedem lat, jak widzieliście się ostatnio.

Nie czekając na waszą odpowiedź opuściła gabinet zmarłego. Większość gości już wyszła. W zasadzie w domu – poza dalszą rodziną – pozostała jedynie wasza piątka.

Za oknami lało jak z cebra. Niebo opłakiwało dobrego człowieka.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 25-03-2011 o 16:53. Powód: kosmetyka stylu, literówki - to co zazwyczaj
Armiel jest offline