Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-04-2011, 02:38   #8
Takeda
 
Takeda's Avatar
 
Reputacja: 1 Takeda ma wyłączoną reputację
Wola zmarłego to święta rzecz z tym nie można polemizować. Adrian był moim przyjacielem i jego śmierć bardzo mną wstrząsnęła. To co się wydarzyło było tak nagłe i niespodziewane. A teraz doszły do tego wszystkiego te listy. Gdy przeczytałem list po raz pierwszy poczułem się tak, jakby to sam Adrian do mnie przemówił zza grobu. Doprawdy nie przyjemne uczucie. Trwoga i poczucie zagrożenia jak biła z listu napawała mnie prawdziwym strachem. W tej sytuacji to właśnie ja powinienem nieść innym pomoc i wsparcie duchowe, ale niestety sam też go potrzebowałem. Nie przyznałem się przed nikim, że się boję ale taka właśnie była prawda. Zamiast jechać do Bass Harbor wolałbym wrócić do siebie i szukać pociechy w modlitwie i słowach naszego Pana.
Nie mogłem jednak odmówić udziału w tej wyprawie mimo, że wiedziałem jak daleko jest Bass Harbor i jak osobliwe to miejsce. Nie chodziło bynajmniej o konwenanse. Te były w tej sytuacji na drugim planie. Byłem to winien Adrianowi za te wszystkie lata naszej przyjaźni.

Tuż przed wyjazdem udałem się na zakupy oraz do banku. Podjąłem z konta niewielką ilość gotówki, by móc czuć się swobodnie wśród otaczających mnie ludzi. Część z nich wyraźnie wyglądała na zamożnych, ale mimo to nie zamierzałem liczyć na ich łaskawość i dobroczynność.
Udałem się do domu towarowego i kupiłem płaszcz przeciwdeszczowy, parasol, ciepły sweter i gumowce. Znam stan dróg w małych miasteczkach, a biorąc pod uwagę ostatnie opady deszczu wolałem uniknąć przemoczenia i choroby. W salonie papierniczym kupiłem skórzany i komplet ołówków. Mieliśmy bądź co bądź prowadzić coś w rodzaju śledztwa, więc pewne informacje trzeba będzie zapisywać. Nie wiem jak inni, ale ja często zapominam istotne rzeczy jeżeli ich nie zapiszę. Miałem co prawda swój notes, ale był to rodzaj osobistego dziennika wolałem, więc by takim pozostał. Pióro także miałem, ale mimo przymiotnika wieczne wiadomo było, że ołówek w terenie jest bardziej pewnym narzędziem pisarskim.
Moja zapobiegliwość aż mnie samego zaskakiwała. Pomyślałem jeszcze o latarce i paczce Aspiryny na wypadek przeziębienia.
Tak wyposażony pojawiłem się na dworcu.

Podróż była dla mnie istnym koszmarem. Druga klasa nigdy nie oferowała luksusów, ale to co musiałem przejść... Boże....Kochać trzeba wszystkich tą samą miłością, sam to często powtarzam moim wiernym, ale... ten smród bijący od siedzącego obok mnie mężczyzny był wprost nie do wytrzymania. Przemęczone ciało robotnika, które nie miało kontaktu z wodą od co najmniej tygodnia. Przesiadłbym się, ale niestety w pociągu panował taki ścisk, że nijak nie mogłem tego zrobić. Musiałem się więc męczyć tym fetorem przez kolejne sześć godzin. Wyciągnąłem z kieszeni chusteczkę i udając przeziębionego zatykałem nos.

W Bangor mieliśmy tyle czasu, by spokojnie się odnaleźć na dworcu i bez pośpiechu poczekać na podmiejski pociąg do Trenton. Ucieszyłem się na widok znajomych twarzy i wspólną dalszą podróż. Wszyscy wyglądali na zmęczonych, a perspektywa czekającej nas jeszcze drogi wcale nie poprawiała nastroju.
Czas do przyjazdu pociągu spędziliśmy w zimnej poczekalni, pełnej przeciągów i zapachu wilgoci. Niestety to nie był Boston i o kafejce z gorącą kawą, czy herbatą można było zapomnieć. W myślach przeklinałem się, że zapomniałem w moich sprawunkach o tak podstawowej rzeczy na wyjazdach jak termos.
Pociąg na szczęście przybył zgodnie z rozkładem, więc mogliśmy ruszyć w dalszą drogę.

W Trenton dzięki miłemu zawiadowcy stacji dość szybko dotarliśmy do przeprawy na wyspę. Słysząc, że czeka nas mały spacer uśmiechnąłem się na myśl o zakupach jakie poczyniłem. Wyjąłem z walizki płaszcz przeciwdeszczowy i z dumą założyłem go przy wszystkich, jakby był to jakiś pierwszy krzyk mody prosto z Paryża. Tak zabezpieczony z radością użyczyłem mego parasola damą z naszego towarzystwa.

Nasz długi jak się okazało spacer zakończył się w budynku przeprawy, które lata świetności miał już dawno za sobą. Popatrzyłem na majaczący na horyzoncie zarys wyspy, która była naszym ostatecznym celem. Emanowała od niej dziwna i niepokojąca mnie moc. I choć zrzucałem to na karb zmęczenia i świadomości, że to właśnie tam zakończył swój ziemski żywot mój bliski przyjaciel, to i tak moje nerwy były na granicy wytrzymałości. Marzyłem już o znalezieniu się w ciepłym zaciszu jakiegoś miejscowego hotelu i wypiciu filiżanki herbaty.

Gdy ujrzałem twarz naszego przewoźnika poczułem ukucie w sercu. Ten tym ludzi zawsze działa na mnie w ten sposób. Degeneracja i upadek do jakiego się doprowadzili napawał mnie strachem i lekkim wstrętem. I choć ganiłem się za tak pobieżne i grzeszne ocenianie ludzi to i nie potrafiłem się przemóc, by obdarzyć go choć cieniem uśmiechu.
Moje obawy szybko się potwierdziły. Mężczyzna okazał się nie tylko gburem i pijakiem, ale także osobą pozbawioną jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego. Tylko takie osoby wszak pozwalają sobie na niewybredne żarty na temat śmierci i tragedii innych.
W milczeniu zniosłem te wulgarne wygłupy na temat śmierci mego przyjaciela. Uświadomił mi one jednak w jak dziwnych okolicznościach Adrian rozstał się z tym światem.
- Jakiś prufysor czy ktuś. Latał na golca po lesie. Khe, khe, khe...
Adrian został znaleziony w lesie odziany tylko w nocną koszulę. Niewiarygodne. Fakt ten dopiero teraz poraził mnie z całą mocą swoim okrucieństwem i absurdalnością. Adrian zginął nago w lesie i to ponoć w skutek zawału.
Mój przyjaciel mógł być uznawany przez nie których za ekscentryka, ale nie do tego stopnia.

Gdy usłyszałem jak nasze przewoźnik poleca na usługi swego kuzyna, aż zbladłem. W żadnym razie nie miałem ochoty na poznawanie rodziny tego wulgarnego typa. Jak tylko postawiłem nogę na stałym lądzie podzieliłem się moimi obawami z towarzyszami.
- Jeżeli kuzyn naszego przewodnika jest podobnym typem człowieka - rzekłem półgłosem - To ja jednak wolałbym znaleźć inny środek transportu. To grzech tak dyskwalifikować ludzi, ale czuję dziwny niepokój patrząc na tego człowieka - dokończyłem głową wskazując rudego mężczyznę.
- To długa droga - stwierdził Solomon - Myślę, że możemy z nim chociaż porozmawiać.
- Ma pan chyba rację - zgodziłem się, choć mój drżący głos mówił co innego - Ruszajmy zatem. Ta pogoda jest okropna. Chciałbym się napić już ciepłej herbaty i troszkę ogrzać.
- Oj Pastorze wielebny, dobrze, że w pokorze swojej przyznaliście się do grzechu. Ale odwagi. Wszak i Pan Jezus z celnikami, złodziejami i ladacznicami się otaczał wybierając ich towarzystwo nad współczesnych mu dżentelmenów faryzejskich. - James wtrącił rozbawionym tonem. - Ludzie prości są takimi samymi świniami jak i ci z manierami, zapewniam ojca Twinkeltona. - Czasem może tylko ci drudzy mniej śmierdzą. Ciężarówka to nie taksówka lecz może nasze damy przymkną oko na tę nie dogodność tratując ją jako przygodę? - zagadnął.
- Nie chodzi o to, że boję się prostych ludzi, panie Walker. Na co dzień pracuję właśnie z takimi ludźmi, ale ten który nas tu przywiózł... No cóż, jak to powiedzieć... Widzę w nim pewien rodzaj zachowania, który nie wróży nic dobrego.
- Zatem zdajmy się na wiarę. Wróżby zostawmy Indianom - zaproponował z uśmiechem.
- Dziękuję panu, panie Walker. To co się stało z Adrianem i to miejsce źle na mnie wpłynęło. To ja powinienem dawać innym wiarę i nadzieję, a tu taki wstyd. - powiedziałem pochylając ze smutkiem głowę.
- Ojcze, bez przesady. To całkiem zrozumiałe. W końcu to na wyspie Adrian zginął, niejako na miejscowych wytykając palcem między wierszami, co najmniej co do zaufania w nim pokładanego. Niemniej abyśmy nie dali się zwariować, nie każdego miejscowego trzeba tak w jeden worek wrzucać. A swoją drogą wygodniej by mi było, gdyby ojciec po imieniu mi mówił, darując sobie etykietę. - dodał przyjaźnie.
- Jak pan... to znaczy, jak sobie życzysz James. Masz zupełną rację. Muszę się wziąć w garść. Gorąca herbata i odpoczynek na pewno mi pomogą i wtedy będę bardziej użyteczny. Ludzie mieszkający w takich małych społecznościach, z dala od cywilizacji mają specyficzne zachowania, ale zapewniam, że potrafię do nich dotrzeć. Proszę wybaczyć mi tę chwilę słabości.
- Oh nie było tematu. W przydatność ojca ani przez chwilę nie wątpiłem. Odrobina herbaty z odrobiną rumu zmyje zmęczenie podróży.
- Raczej unikam alkoholu, ale w tej sytuacji... -powiedziałem zawstydzony - Tylko nie wiem, czy dobrze na samym początku znajomości z miejscowymi pytać ich o dostępność alkoholu. To rzuciłoby na nas całkowicie złe i mylne światło.
- Jakby się pastor jednak przełamał, to mam buteleczkę przedniego rumu. Obiecuję nie myśleć nic gorszącego. - powiedział odpalając papierosa.
- Dobry z pana.. przepraszam.. dobry z ciebie człowiek James. O tym rumie do herbatki to porozmawiamy jeszcze jak już będziemy na miejscu. Teraz chodźmy już do naszego potencjalnego kierowcy - uśmiechnąłem się. Rozmowa z Jamesem wyraźnie poprawiła mi humor. Jego radosne podejście i serdeczność były jak balsam na moją duszę. Zazwyczaj to jak się tak zachowuje, ale widać tragedia Adriana wstrząsnęła mną bardziej niż mogłem przypuszczać. Muszę się wziąć w garść. Na żałobę, ból i łzy przyjdzie jeszcze czas. Teraz muszę się skupić na wypełnianiu ostatniej woli mego serdecznego przyjaciela.
 
__________________
"Lepiej w ciszy lojalności dochować...
Nigdy nie wiesz, gdzie czai się sztruks" Sokół
Takeda jest offline