Niedzielne spotkanie w domu wujostwa, po za podjęciem decyzji o wyjeździe w poniedziałek rano, niewiele wniosło do śledztwa w sprawie Adriana. Skoro jednak wszystkie jego ostatnie notatki o materiały pozostawały w Baas Harbor nie było w tym nic dziwnego. Dziwne było jednak to, że Lucy nie stawiła się na nim. Ciekawe jakie ważne sprawy ją od tego odciągnęły?
Ze względu na umówione wieczorem spotkanie z Alanem Croslandem, nie została na kolacji u ciotki. Mężczyzna zaskoczył ją. Nie sądziła, słysząc o jego dotychczasowych osiągnięciach, że jest taki młody, był chyba w jej wieku lub niewiele starszy, i jednocześnie tak cudownie ogarnięty pasją. Jego entuzjazm był zaraźliwy, ale niestety z tego co dziewczyna zdołała stwierdzić w wyniku rozmowy, do nakręcenia fabularnego filmu, w którym dźwięk nie będzie tylko muzycznym podkładem, była jeszcze daleka droga. Mimo to jednak spotkanie było naprawdę przyjemne i inspirujące. Samantha doszła do wniosku, że po rozwiązaniu sprawy śmierci wuja powinna spróbować szczęścia w Hollywood. Nic jej już nie trzymało po tej stronie kontynentu, więc dlaczego nie zmienić swego życia?
Do hotelu wróciła dobrze po północy, ale napisała jeszcze telegram do Denisa. Postanowiła oddać go do wysłania rano przed wyjazdem służbie hotelowej. Mężczyzna z pewnością będzie rozczarowany kiedy się dowie, że ona nie wraca na razie do Nowego Yorku. Sam nie była jednak pewna czy teraz jest odpowiedni moment na pogłębienie tej znajomości. Będzie pewnie sporo czasu na przemyślenia, w tej zabitej dechami dziurze w Nowej Anglii do której musiała jechać.
***
Pierwsza część podróży minęła spokojnie. Pozostali uczestnicy wyprawy, choć z pewnością jechali tym samym pociągiem jakoś nie rzucili jej się w oczy. O tak nieludzkiej porze, nigdy nie była w nastroju do towarzyskich konwersacji, więc nawet nie próbowała ich szukać. Paskudna pogoda współgrała z jej nastrojem. Samantha nigdy nie lubiła Nowej Anglii, zbyt mocno kojarzyła jej się z półrocznym zesłaniem na pensję panny Prudence Larusse.
Spotkali się dopiero na stacji w Bangor. Na szczęście nie musieli długo czekać na kolejny pociąg. tym razem wszyscy usiedli razem i James Walker, najwyraźniej najbardziej w tym towarzystwie zainteresowany zacieśnieniem więzi i dowiedzeniem się czegoś o swych współtowarzyszach, rozpoczął rozmowę, do której w końcu przyłączyła się i Samantha. Nie sądziła, że ich prowadzona w lekkim tonie konwersacja tak bardzo zgorszy pastora. Ze wspomnień jakie zachowała po wuju, sądziła że jego przyjaciel będzie miał mniej ciasne i purytańskie poglądy. Najwyraźniej jednak nie znała go tak dobrze jak myślała. Zresztą przez lata ludzie się zmieniają, a ona nie była z nim blisko od prawie dziewięciu lat.
Kiedy więc wyraźnie oburzony mężczyzna oddalił się od nich, Samantha także wstała i ruszyła w kierunku wielebnego. Nie należało zaczynać śledztwa w sprawie śmierci wuja niepotrzebnymi sporami z jego przyjacielem:
-
Proszę się na nas nie gniewać pastorze. Każdy człowiek na swój sposób radzi sobie z bólem. Kiedy umarli moi rodzice, wuj Adrian zabrał mnie do siebie do gabinetu, posadził na kolanach i powiedział, żebym nie płakała bo oni są już w lepszym świecie i na pewno byliby szczęśliwi gdybym i ja była szczęśliwa. Że bardziej uraduje ich mój śmiech niż płacz i smutek, ponieważ jeśli ludzie kochają naprawdę, pragną by ci, których ukochali byli szczęśliwi.
- To bardzo podobne do Adriana - powiedział ze smutkiem w głosie pastor -
Jednak zarówno w tej, jak i wielu innych sprawach się różniliśmy. Zmarłym należy się choć chwila zadumy i refleksji. Tym bardziej komuś kto odszedł w takich okolicznościach. Ja wiem, że wy młodzi inaczej podchodzicie do wielu spraw. Jednak w waszym pędzie do nowoczesności nie możecie jednak zapomnieć o pewnych rzeczach, które są na tym świecie stałe i niezmienne. A jedną z tych rzeczy jest właśnie żałoba. Nie da się jej przeżywać z uśmiechem na ustach.
-
Tutaj pastor się myli. Słyszał pan o “Krainie uśmiechu?” Uśmiech na ustach na dobre i złe, nikt nie odgadnie, że prawdy są dwie - inna dla siebie i dla świata... Albo Indianie? Wuj opowiadał mi kiedyś, że swoich zmarłych czczą pieśnią i tańcem. Myślę, ze żałoba bardziej potrzebna jest tym którzy pozostają by pogodzili się ze swoją stratą niż tym, którzy odeszli. Widzi pastor... ja nigdy się nie pogodzę ze śmiercią wuja. Tak jak nie pogodziłam się z tym, że moi rodzice zostawili mnie kiedy miałam pięć lat. Co z tego że umarli? Jeśli tak miało być to dlaczego nie zginęłam razem z nimi?
- Indianie to poganie i daleko im do naszych etycznych standardów - rzekł już mocniejszym tonem wielebny Twinkelton. -
Nie można przyrównywać ich pogańskiej moralności i zwyczajów do nas. Spierałem się na ten temat wielokrotnie z Adrianem. Moja postawa była i pozostanie niezmienna. Naszym celem nie jest zrównanie się z nimi, ale wyniesienie ich do prawdziwej godności człowieka. Nakłonienie ich do porzucenia bożków i wskazanie drogi do zbawienia.
Samanthę zaskoczyła reakcja wielebnego. Z całej jej wypowiedzi uchwycił się tej według niej najmniej istotnej jej części, dotyczącej czerwonoskórych. Niewiele ją obchodziły ich wierzenia. Przytoczyła to tylko jako pewien przykład. Nie sądziła, że jej słowa rozpętają burzę, której źródłem okazała się kuzynka Lucy. Nie miała ochoty przysłuchiwać się ich dyskusji, a na udobruchanie starszego mężczyzny nie było w tym momencie szans. Obrzuciła dziwnym spojrzeniem swoją krewną i powróciła do pozostałych uczestników tej dziwnej wyprawy.
***
Dalsza część podróży minęła spokojnie. Chyba wszyscy mieli dość spięć jak na jeden dzień.
Trenton okazało się zapyziałą dziurą, bez porządnej obsługi i bagażowych. Zresztą niczego innego Sam nie spodziewała się po tym zapyziałym kawałku świata. Dlatego przezornie spakowała tylko jedną walizkę i pudło na kapelusze, resztę bagaży odsyłając z hotelu do domu cioci Lukrecji, oczywiście za jej pełną aprobatą. Miała nadzieję, że nie zostaną tutaj długo. Droga do przystani była koszmarem w końcu jednak udało im się tam dotrzeć, a nawet znaleźć jakieś brakujące ogniwo w teorii Darwina, które miało ich przewieść na wyspę. Naprawdę trudno było kogoś o takiej fizjonomii nazwać człowiekiem. Przynajmniej jednak, mimo sporych obaw panny Halliwell, okazał się kompetentny i bez większych problemów przeprawił wszystkich na wyspę, a nawet zasugerował jak się dostać na drugi jej koniec, a potem szybko odpłynął.
Po drodze do wskazanego przewoźnika mężczyźni wdali się w jałową dyskusję czy skorzystać z tej propozycji.
Sam, mimo parasola, w który zaopatrzyła się przed podróżą była całkowicie przemoczona. Teraz chciała po prostu jak najszybciej dotrzeć do jakiegoś suchego miejsca i powoli zarówno sposób jak i warunki podróży zaczynały jej być całkowicie obojętne.