Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-04-2011, 23:46   #110
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Claire Goodman

Nie pamiętasz jak wróciłaś do domu po tym, jak podano ci środki uspokajające.

Możliwe, że dlatego, że po drodze odwiedziłaś kilka barów za dużo.

Zawieszona!

To było nieuniknione. Tego się spodziewałaś. Prędzej czy później. Stres związany z pracą. Ciągłe balansowanie na krawędzi. Nawet szybki, pozbawiony wszystkiego poza fizyczną przyjemnością seks, nawet alkohol nie potrafiły zmyć zimnej kuli strachu, którą odczuwałaś, gdy przypinałaś odznakę do paska wychodząc na ulicę. Teraz, kiedy odebrano ci odznakę, strach nadal nie chciał cię opuścić.

W głowie huczało ci, jak w tunelu metra przed przyjazdem pociągu. W ustach miałaś paskudny smak wymiocin. Wymiocin i wyrzutów sumienia.
Spojrzałaś za okno, gdzie panowała już szarówka dnia. Płatki śniegu wirowały za oknem w rytm podmuchów wiatru. Teraz jednak, kiedy poznałaś prawdę o życiu, o Metropolis i całym tym gównie, nie potrafiłaś patrzeć na nie w jakiś szczególny sposób. Zresztą nie pamiętasz czasu, kiedy patrzyłaś na nie z zachwytem małej dziewczynki. Te czasy przeminęły już tak dawno temu, że nawet nie miałaś pewności, czy kiedykolwiek istniały.

Odruchowo zerknęłaś na komórkę. Miałaś jakaś wiadomość. Od Strepsilsa. Wzywał cię do Komendy na 9.00. Na przesłuchanie przez wewnętrznych. Spojrzałaś na zegarek.

Kurwa!

Zostało ci nieco ponad pół godziny. Po kaszanie, jaką zrobiłaś w szpitalu lepiej było się nie spóźniać. Toaleta, kilka proszków na ból głowy i chwilę później jechałaś juz na swoim motorze przebijając się przez poranne korki w stronę komendy.

* * *

Zdążyłaś dosłownie w ostatniej chwili. W pokoju szefa, do którego wparowałaś jak szalona ścigana spojrzeniami rozchodzących się w teren detektywów, był już Piguła i jakiś dwóch sztywniaków w garniturach. Kobieta i mężczyzna. Scully i Moulder. Patrzyli na ciebie z wystudiowanym, profesjonalnym wyrazem twarzy.
Wiedziałaś, że jedno nieopatrzne słowo i polecisz nie tylko z policji, ale też tam, gdzie wcześniej udało ci się posłać kilkunastu szaleńców.

Piguła wskazał ci krzesło, zaproponował kawę (chyba nie umknął mu stan, w jakim się znajdowałaś), a kiedy już dopełnił formalności siadł z boku, przyglądając się rozmowie.

- Detektyw Goodman – zaczęła kobieta. – Jestem Lucy Teebag z Wydziału Wewnętrznego, a to mój partner Kent Walensky. Wie pani, w jakiej sprawie jest pani przesłuchiwana.

- Tak – odpowiedziałaś spokojnie, chociaż lisie oczy kobiety strasznie działały ci na nerwy.

- Chodzi o wczorajszy incydent w szpitalu – potwierdziła policjantka. – Przypominam pani, że rozmowa jest nagrywana, a zatajenie czegoś lub świadczenie nieprawdy jest karane zgodnie z obowiązującym prawem. Czy jest to dla pani jasne, pani Goodman?

- Tak.

Nie cierpiałaś takich służbistek. Wymuskanych pseudo twardzielek, które w życiu nie pracowały w terenie, nie wiedziały, czym jest praca w Wydziale Specjalnym. Potrafiły się jedynie wymądrzać. Powietrze wokół Lucy Teebag drżało lekko, jak widnokrąg podczas upału. Zacisnęłaś dłonie na krawędzi biurka. Nie miałaś ochoty zobaczyć prawdy o niej i o tym miejscu. Nie potrafiłaś jednak tego kontrolować.

- Proszę mi opowiedzieć o tym, co się stało.

Więc opowiedziałaś. O pracy nad sprawą Tarociarza. O tym, jakie postępy robiliście z Cohenem i Baldrickiem. O tym, jak poszłaś odwiedzić Kingston w szpitalu i jak wydawało ci się, że pielęgniarka ma pistolet. Zgrabne kłamstwo, w którym pokazałaś, że waszym przeciwnikiem jest kult, a Kingston mogła mieć ważne informacje, które mogą pomóc w jego rozpoznaniu i ujęciu sprawców mordu w magazynach. Nie mówiłaś o żadnych nadprzyrodzonych sprawach. O Grandzie, czy Alvaro. Nie byłaś szalona.

Pozwalali ci mówić, a ich twarze pozostały niewzruszone, chociaż Piguła wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć.

Gdy skończyłaś, Teebag spojrzała na Strepsilsa.

- Poruczniku, chyba zgodzi się pan z nami, że można zrobić tylko jedno.

Piguła pokiwał głową unikając twojego wzroku.

- Musimy cię zamknąć, Claire. Na jakiś czas. Ale nie w więzieniu. Musisz odpocząć ... w pewnym miejscu.

Drzwi otwierały się i weszło przez nie dwóch monstrualnie grubych mężczyzn w mundurach policjantów.

- Co jest? – poderwałaś się z miejsca. – Co się kurwa, dzieje!?

- Claire, kochanie – powiedział spokojnie Strepsils używając tonu, jakim mówi się do dzieci. – Wiesz dobrze, że Jessica Kingston i Patrck Cohen zginęli we wrześniu podczas akcji na Red Hook. Nie żyją. Byłaś na ich pogrzebie, jak każdy z Wydziału. A Baldrick zastrzelił się miesiąc temu. Składałaś się nawet na wieniec, narzekając, że kutafon nie zasłużył, bo był wrednym bucem. Pamiętasz?

Obrazy przepłynęły ci przez głowę. Salwy z karabinów w deszczowy dzień. Dwie trumny opadające do grobów. Cohen i Kingston. Bohaterowie spod Red Hook, którzy ocalili wielu funkcjonariuszy podejmując się negocjacji z Tarociarzem i jego wspólnikami. Innym się udało, oni zginęli. I inne obrazy, poważna mina Cohena, w jego mieszkaniu tuż przed tym nim zniknęła Jessica. Twarz znika. Widzisz siebie, jak siedzisz w pustym, zimnym pomieszczeniu – salon, w którym odbywała się wasza narada. Jesteś tylko ty. Nikogo więcej. Puste, zimne mieszkanie, do którego poszłaś zamykając sprawę Tarociarza, by pożegnać się z dawnym kolegą.

Znów salwa honorowa. Tym razem nad grobem Baldricka. Pamiętasz. Stał dalej od epicentrum wybuchu. Przeżył, lecz oberwał tak, że niewiele z niego zostało. Strzelił sobie w głowę we własnym mieszkaniu.

Znów widzisz ulicę, na której stoi Baldrick, kiedy wróciłaś z infiltracji baru De Sade. Coś się stało, a nikt z technicznych nie zareagował. Miałaś im powiedzieć parę słów, ale dałaś spokój. Scena zmienia się. Widzisz zdziwioną twarz technicznego, który patrzy na ciebie dziwnie, jak rozmawiasz z pustą ulicą.

Metroplis, martwy Alvaro – wampir, Grand – legionista. Boze! Boze! To brzmi, jak szaleństwo! To jest szaleństwo!

Oszołomiona bolesną świadomością, że straciłaś rozum dałaś się grzecznie złapać dwóm spaślakom. Jeden z nich zrobił ci zastrzyk i odpłynęłaś w ciemność.


Jessica Kingston

Ciało rozrywane na strzępy! Pękające kości. Kawałek blachy przebijający się przez tkankę miękką brzucha i masakrujący trzewia. Ból! Odczuwany na tyle sposobów, że nawet nie miałaś pojęcia, że istnieje aż tyle odmian bólu.

To jest jak sen.

Idziesz długim, niekończącym się korytarzem, którego ściany ktoś wyłożył brudnymi, niegdyś pewnie białymi kafelkami. Bose stopy ślizgają się po zniszczonym, zagrzybionym linoleum. Wszędzie unosi się zapach pleśni i grzyba oraz odór fekaliów i stęchłej krwi.
Co jakiś czas mijasz jakieś drzwi. Wszystkie wyglądają podobnie. Są brudne, spaczone i łuszczą farbę. Niektóre z nich są półotwarte i widzisz w nich jakiś ludzi.

Kobietę bez oczu, która siedzi sobie na sfatygowanym krześle i własnoręcznie zaszywa powieki.

- Ślepa – jęczy – Nie chcę już widzieć!

Jej wrzask prześladuje cię przez kilka kolejnych drzwi. Znów uchylone. I jakiś mężczyzna parzący się z opasłą, czarną kobietą. Czy raczej demonem w kobiecej skórze. Widzisz szpony kreatury które zmieniają plecy kochanka w plamę pokrwawionego mięsa. Ten jednak wrzeszczy nie z bólu, lecz z rozkoszy.

- Nie ma granic! Nie ma granic!

Odeszłaś z obrzydzeniem.

Kolejny pokój i kolejna jatka. Tym razem mężczyzna cały we krwi. W jego rekach widzisz młotek, obok stoi pudełko gwoździ. Całe nogi ma poprzebijane nimi. Krew ścieka po udach i tworzy wielką plamę u stóp masochisty.

- Ból. Tylko on jest prawdziwy! Reszta jest wielkim kłamstwem! Ból cię wyzwoli z okowów Iluzji .Pamiętaj!

Kolejne drzwi.

Za nimi stoi Grand. Jest całkowicie nagi i najwyraźniej podniecony twoim widokiem. Uśmiecha się do ciebie obłąkańczo.

- Znalazłaś mnie – szepce, a potem wyciąga skądciś broń i strzela ci prosto w twarz.


* * *

Rozbłysk strzału oślepił cię na moment, a kiedy otworzyłaś ponownie oczy poczułaś na twarzy chłodny wiatr.
Stałaś na szczycie jakiejś wysokiej, zrobionej z metalu konstrukcji. Niczym gigantyczna wieża transformatorowa górująca nad wielkim miastem ruin. Nad Metropolis.

Nie byłaś sama. Mężczyzna miał brzydką, zdeformowaną twarz i potężne ciało atlety. Ciemne, kręcone włosy szarpał mu wiatr. Podobnej barwy oczy wpatrywały się w ciebie z intensywnością, od której poczułaś się naprawdę nieswojo.

- Wiesz, kim jestem? – zapytał donośnym, chrapliwym głosem.

Znałaś ten głos. Znałaś bardzo dobrze. Tylko nie wiedziałaś skąd.

- Astaroth.

Uśmiechnął się słysząc swoje imię. Przez chwilę widziałaś nierówne, czarne i szpiczaste jak ostrza sztyletów kły.

- Zaraz wrócisz. Obudzisz się. Musicie mnie znaleźć. Wasza trójka. Od tego zależy wasze dalsze istnienie. Rozumiesz mnie?

Milcząco pokiwałaś głową. Czułaś niewypowiedzianą grozę.

- A teraz, obudź się – dotknął palcem twojego czoła.

Zabolało jeszcze bardziej, niż kula wystrzelona przez Granda.


* * *

Obudziło cię światło jarzeniówki. Znajdowałaś się w łóżku, które wyglądało jak szpitalne. W twojej ręce tkwił wenflon Zostałaś także zacewnikowana i podpięta do kroplówki.
Gdzieś przez okna do twoich uszu doleciał znajomy szum ulicy.

Wróciłaś. I choć nie miałaś pojęcia, jak to się stało, wzruszenie ścisnęło ci gardło.



Rafael Jose Alvaro


Seal mieszkał na obrzeżach Manhattanu. W jednej z lepszych dzielnic miasta. Przez czas, kiedy żyłeś jako Silent nauczyłeś się połączeń metra na pamięć. Wybrałeś właściwe połączenie i zszedłeś w dół, na podziemny peron.

Przechodząc pasażem wypełnionym sklepikami, mijając ulicznych muzykantów, dołączyłeś do tłumu anonimowych mieszkańców Nowego Yorku.

Kiedy znalazłeś się już przy ruchomych schodach usłyszałeś nagle zbiorowy, głośny jęk przerażenia wydobywający się z ust tłumu. Ktoś krzyczał, jakaś kobieta wpadła w histerię. Ale większość ludzi zwyczajnie stała i oszołomiona wpatrywała się w wielkoformatowy telewizor zawieszony w przejściu.

To, co pokazywała TV zmroziło również ciebie.
Głos był ściszony, ale i sam obraz wystarczył za wszystko.

Widziałeś San Francisco. Film kręcony amatorską kamerą przez jakiegoś turystę. Widziałeś znany na całym świecie most Golden Gate. I potem ujrzałeś to. Pojawiający się w centrum miasta grzyb nuklearnej eksplozji. Falę uderzeniową zmiatającą budynki w centrum z powierzchni ziemi.



Ekran TV płonął czerwonymi napisami: NAJNOWSZE WIADOMOŚCI. USA W STANIE WOJNY! ATAK TERRORYSTYCZNY PRZY UŻYCIU BRONI ATOMOWEJ W SAN FRANCISCO. SETKI TYSIĄCE ZABITYCH! DO ZAMACHU PRZYZNAJE SIĘ AL KAIDA.

Nad tłumem ludzi pojawiło się coś. Jakieś migotania, falowanie powietrza.



Peron zaczął znikać, zastąpiony czymś w rodzaju wielkiej jamy. Z sufitu zwieszały się jakieś kable, liny i łańcuchy, a na nich dyndały ludzkie zwłoki. Setki ludzkich, pozbawionych głów, zwłok.

Przyszedł SMS.

- Za godzinę przy północnej bramie do Central Parku.

To był Zdradzony. Spojrzałeś na zegarek. Czasu akurat, by zdążyć.

Wraz z tłumem zszokowanych ludzi wsiadłeś do metra. W środku huczało od plotek. Jedna z nich mówiła, że terroryści ukryli brudne bomby również w innych miastach USA. W tym także w Nowym Yorku. Plotka rozprzestrzeniała się lotem błyskawicy, do rana Nowy York opanowała panika.

* * *

Północne wejście do Central Parku zbudowane było z piaskowca. Oświetlały go wspaniałe, wykute z żelaza i stylizowane na zabytkowe latarnie. Śnieg odgarnięto na boki, gdzie tworzył zaspy. Niedaleko słychać było wesołą muzykę z lodowiska. Tam chyba jeszcze nie wiedzieli o grozie z San Francisco.

Pojawił się znikąd, wynurzając z plamy cienia. Drobna sylwetka w długim, szarym, wełnianym płaszczu, za szalem maskującym całkowicie twarz. Poruszał się płynnymi, kocimi ruchami drapieżnika, a kiedy podszedł bliżej zauważyłeś jego intensywne, płonące zimnym błękitem oczy.

- Zaczęło się – powiedział cicho, a ty wiedziałeś, że ma na myśli San Francisco.


Terrence Baldrick

Wiadomości pokazywane w TV były szokiem. Szokiem, który oddalił na moment myśli o Metropolis, aniołach, demonach i wojnie pomiędzy nimi. Tam, tak niedaleko, w jednym rozbłysku niszczycielskiej energii zginęły setki tysięcy ludzi.




Wycia syren za oknem hotelu, w którym się zatrzymałeś i informacje podawane w mediach wprost sugerowały, że bomb może być więcej i że wielkie metropolie Stanów Zjednoczonych również mogą zostać zaatakowane.

Eksperci, starając się zachować spokój, informowali o tym, że bomba która eksplodowała w SF była tak zwaną brudną bombą walizkową, przewiezioną nielegalnie z byłego ZSRR, na statku i przetransportowaną w furgonetce do centrum miasta. Ładunek odpalił zamachowiec samobójca, a Al Kaida na swoich stronach internetowych informowała, że to ich dzieło i zapowiadała, że „potęga wrogów zostanie zmieciona ognistymi szablami” a butna Ameryka, największy wróg islamu, „zapłacze tak, jak płaczą kobiety nad ciałami swoich dzieci zabitych amerykańskimi bombami w Iraku, Iranie, Syrii i innych krajach Wielkiego Islamu.

Kiedy wychodziłeś media podawały informację o znalezieniu podejrzanego ładunku w Filadelfii. Nie zdążyłeś jednak usłyszeć, czy jest to kolejna „brudna atomówka”, czy też tylko fałszywy alarm.

Wziąłeś kurtkę i taksówkę i pojechałeś do „Brzytwy”. Na ulicach panował amok. Tysiące samochodów próbowało wydostać się z miasta. Na głównych węzłach komunikacyjnych pojawiła się Gwardia Narodowa. Nad miastem krążyły dziesiątki helikopterów. Pojawili się też pierwsi szabrownicy i policja miała pełne ręce roboty.

Taksówkarz nie odważył się podjechać pod wskazany adres i musiałeś ostatnie kilkaset metrów przejść pieszo. Z pistoletem pod ręką, pomiędzy brudnymi ruderami i garfitti na ścianach. Wiele z nich nosiło „okultystyczne” znaczenie. Widziałeś też takie, które wydawały się poruszać.
Kilka razy minąłeś jakiś ludzi. Najczęściej pijaną lub naćpaną młodzież lub bezdomnych włóczęgów, ale odbyło się bez incydentów.

* * *

„Brzytwa” była zwykłą mordownią. Taką, w której smród piwska, petów, spermy i wymiocin tworzy niezapomniane wrażenia zapachowe, a podłoga lepi się do podeszwy butów. W środku nadal byli goście. Kilka osób wyglądało jak przećpani lunatycy. Wychudzeni, bladzi, z oczami patrzącymi gdzieś w dal. Być może poza kraty Iluzji.

Barman wyglądnął jak jeden z miejscowych ćpunów. Ubrany na czarno, z pircingiem na twarzy, wydziarany i wychudzony, jak kokainista w stadium finalnym. Kiedy podałeś mu hasło bez słowa wskazał ci drzwi na zaplecze. Minąłeś go i ruszyłeś tam, gdzie pokazywał.

Pomieszczenie za nimi było prawie puste i zwyczajne. Jednak ujrzałeś tam kolejne drzwi, przed którymi na krześle drzemała blada dziewczyna o utlenionych włosach na jednej połowie głowy i wygolonej skórze na drugiej. Była ubrana jedynie w skąpą, znoszoną bieliznę i długie pończochy. Na chudym przedramieniu widziałeś jeszcze założony wężyk, a na podłodze obok punkówny leżała opróżniona strzykawka.

Minąłeś ją upewniając się, że żyje i przeszedłeś kolejne drzwi. Za nimi zaczynały się metalowe schody prowadzące do piwnicy. Na ich końcu zobaczyłeś niewyraźną postać. Młody mężczyzna o bladej skórze, ubrany na czerwono i z czarnymi włosami.

- Czekaliśmy na ciebie – powiedział uroczystym tonem. – Ona powiedziała, że przyjdziesz.

Zachęcił cię gestem, byś ruszył za nim i po chwili weszliście do niedużej piwnicy wyglądającej jak typowy squat. Oczekiwało w niej kilka osób. W wieku – na oko – między osiemnaście a dwadzieścia parę lat. Wszyscy byli bladzi, jakby schorowani i ubrani w jednolite barwy – czerń, czerwień lub biel.

- Ona chciała, byś patrzył – powiedział twój przewodnik.

Wskazał ci miejsce pośród bladych dziewczyn i chłopaków.

Jedna z nich ubrana w biel wyszła na środek. Płakała. Po jej twarzy spływały łzy rozmazując makijaż.

- Śmierć jest kłamstwem – powtarzała niewyraźne słowa i ze szlochem targającym jej drobną, wyniszczoną przez kokainę sylwetką położyła się na solidnym, drewnianym stole. Z niepokojem zauważyłeś brudne zacieki na jego powierzchni wyglądające jak krew.

- Śmierć jest kłamstwem – powtórzyła dziewczyna.

Twój przewodnik podszedł do niej i wręczył dziewczynie ciężkiego colta pythona. Dziewczyna w bieli wzięła broń do ręki i z wahaniem, płacząc i smarkając przyłożyła sobie do skroni.

- Śmierć jest kłamstwem – skandował mały tłumek zgromadzony w sali.

Nim zdołałeś coś powiedzieć dziewczyna w bieli nacisnęła spust. Huk wystrzału w piwnicy zabrzmiał niczym eksplozja granatu. Widziałeś, jak kula rozbryzgała skroń samobójczyni w drobny mak. Krew chlapnęła na bok, z ust ofiary wylała się krew, a ona sama legła nieruchomo. Rewolwer wypadł z jej martwej ręki.

Oszołomiony i zszokowany słyszałeś głosy ludzi mówiące, że śmierć jest kłamstwem. Krew zastrzelonej dziewczyny, zmieszana z mózgiem skapywała ze stołu na podłogę piwnicy.


Patrick Cohen, Clause Grand


Negocjacje zakończyły się fiaskiem. Bolesna świadomość tego, co to oznacza gnębiła Cohena podczas drogi powrotnej przez piekielny lunapark. Zrobili wszystko, co mogli, by osiągnąć sukces. Może po pierwszym pochopnie wypowiedzianym przez Granda zdaniu o niszczeniu zwierciadeł. Musieli przełknąć gorzki smak porażki, która – analizując sytuację – była konsekwencję ich słabej pozycji w negocjacjach. Nie wiedzieli nic o motywacjach, celach czy upodobaniach drugiej strony, nim zabrali się za rozmowę. To był błąd, jakiego nigdy nie popełniłby policyjny negocjator. Ale oni mogli mieć czyste sumienia. Żaden z nich nie był negocjatorem. Obaj, mieli zupełnie inne specjalizacje i zupełnie inne szkolenia w wykonywanych obowiązkach.

Pokraczne sługi Matrony czekały w cieniach koło bramy wejściowej. Nie pytały o nic. Nie musiały. Ich zadaniem było przeprowadzenie was przez pokręcone ścieżki Miasta Miast do leża Matrony Unkath. Procedura zawiązywania oczy została powtórzona i ruszyliście w drogę.

* * *

Atak nastąpił dosłownie w chwilę po tym, jak ruszyliście w drogę.
Dla was pierwszym sygnałem, że coś idzie nie tak, był upiorny, przeciągły i pełen bólu kwik szczura, a za nim kolejny, kolejny i kolejny.
Wasze ręce odruchowo sięgnęły przepasek na oczach, zaczęły zrywać lepkie i brudne, ale za to szczelne, płótno.

Jednak szybkość napastnika lub napastników była niewyobrażalna.

Cohen – poczuł, jak ktoś silnie chwyta go za ramię, a potem za drugie i gwałtowne szarpnięcie poderwało go do góry.

- Na twoim miejscu bym się nie szarpał – usłyszał nad sobą jakiś głos. – Możesz zrobić sobie krzywdę.

Patolog czuł wokół siebie silne powiewy powietrza. Szarpnięcia i zimny, wręcz lodowaty wiatr. Opaska spadła mu z oczu i ujrzał w dole, pod swoimi nogami, oddalające się budynki. Leciał unoszony przez skrzydlatą istotę, która trzymała go w specjalistycznym chwycie Nelsona i machając wściekle skrzydłami unosiła w przestworza,
Grand – zerwałeś opaskę i zobaczyłeś skrzydlatego, chudego stwora o zdecydowanie zbyt ptasiej fizjonomii, który właśnie wyszarpywał miecz z ciała szczurołaka Unkath. I drugiego, znacznie większego, który wzbijał się w powietrze unosząc ze sobą Cohena. Skoczyłeś w ich stronę, by pomóc Patrickowi, ale ten z ptasią fizjonomią zaatakował ciebie i tylko błyskawicznym reakcją zawdzięczałeś życie.

Miecz sam znalazł się w twoich rękach i zwarłeś się ze skrzydlatym.
Był naprawdę wymagającym przeciwnikiem, ale i ty nie należałeś do byle, jakich wrogów. Zawsze starałeś się rozwijać swoje umiejętności walki i swoją sprawność fizyczną, a ciało Legionisty wydawało się być nie gorsze, niż ptako-człeka. W pewnym momencie naznaczyłeś mu żebra żelazem, a ten odwinął się uderzając cię w twarz skrzydłem. Kiedy przyjąłeś instynktownie defensywę napastnik poderwał się do lotu. Udało ci się jeszcze smagnąć mieczem jego stopę, odcinając kilka palców, ale skrzydlaty drań odleciał.

Poczułeś zmęczenie. Cohen został porwany nie widomo gdzie. Walka z wrogiem, który zabił dzieci Unkath zginęły i nie miałeś pojęcia, jak znaleźć Matronę. Zostałeś sam. Ponownie sam. Spojrzałeś w tył, gdzie nadal widoczne było charakterystyczne diabelskie koło szalonego lunaparku. Marou mógł być teraz twoją jedyną nadzieją. Nie zdziwiłbyś się, gdyby okazało się, że te ptako-stwory były jego sługami.


Patrick Cohen


Skrzydlaty mężczyzna leciał nad Metorpolis z prędkością, która wyciskała ci łzy z oczu. Pęd zapierał ci dech w piersiach, dławił i przerażał, nawet osobę taką jak ty.

- On chce cię widzieć TAM.

To były słowa Skrzydlatego, które usłyszałeś, nim zacząłeś spadać. Próbowałeś schwycić się jeszcze nogi skrzydlatego drania, który właśnie cię wypuścił, ale nadaremnie.

Poleciałeś w dół, wprost na spotkanie ciemności i twardych, betonowych płyt, na które gruchnąłeś jak worek kartofli. Zgasła ci świadomość, a kiedy ją odzyskałeś poczułeś, że leżysz w pryzmie śniegu. Powoli wstałeś na nogi rozglądając się wokół. Szybko poznałeś miejsce, w którym się znalazłeś.

Brudny śmietnik, ‘oko diabła” – dzieło Natashy spoglądające na ciebie z pewną kpiną, szum ulicy w dali, parująca wentylacja na ścianie i klapa od kanałów na ulicy. Ciche, stłumione dźwięki miasta. Byłeś znów w Nowym Yorku. Na tyłach pubu „Pojutrze”, gdzie znaleziono pierwszą ofiarę Tarociarza. Tą, którą Mac Nammara omyłkowo wziął za Annie Waterman.
Tu wszystko się zaczęło.

Wyszedłeś na główna ulicę. Czułeś się przemarznięty i głodny. Wezwałeś taksówkę, zastanawiając się, co powiesz taksówkarzowi, jako miejsce docelowe. W twojej głowie panował zamęt.

Taksówkarz, czarnoskóry mężczyzna mówiący nadal z afrykańskim akcentem spojrzał na ciebie z mieszaniną niepokoju i żalu. Musiałeś prezentować się nienajlepiej.

- Dokąd? – zapytał.

Chwilę trwało nim podałeś mu adres.

- Ale ominiemy główne drogi. Są zajebane na amen – miałeś wrażenie, ze wulgaryzmu użył kompletnie nieświadomie - Ludzie uciekają z Nju York.

- Czemu?

- Nie słyszał pan – zdziwił się kierowca. – Terroryści wybuchli bombą atomową w San Francisco. Mnóstwa ludzi zginęło. Mnóstwa. W radio gadają, co jest ich wiencej. Tych bomb. W Nju York też. Ja nie wierzę.

- Może pan włączyć radio.

- Robi się szef.

Po chwili taksówkarz znalazł pasmo z wiadomościami, gdzie spiker pobudzonym głosem relacjonował działania ratunkowe po wybuchu nuklearnym w San Francisco.

Słuchałeś tego potoku słów z niedowierzaniem. Nawet Metroplois zdawało się teraz mniej straszne.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 19-04-2011 o 23:17.
Armiel jest offline