Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-05-2011, 08:48   #1
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[WAMPIR: DA + autorskie innowacje] MASKA FERROCII

31 GRUDNIA 2000 roku – godzina 21.00, NOC SYLWESTROWA, GDZIEŚ ....

Potężny wieżowiec górował nad miastem. Widok z płaskiego dachu był imponujący. Panorama świateł. Luminacja, która oszałamiała swoją intensywnością, barwami. Tryumf światła nad mrokiem. Nad miastem krążyły śmigłowce – zarówno policyjne, jak też służb miejskich i dziennikarzy. To był szalony czas. Kończyło się kolejne millenium

Spotkali się tam we czworo. Wiatr szarpał ich zimowymi szatami, rozwiewał włosy. Nie widzieli swoich twarzy, ale doskonale je znali. Mogli przywołać je z pamięci. Przetrwali ze sobą tyle czasu, że mogli powiedzieć, iż wiedzą o sobie wszystko.

Szli poważni i zamyśleni, wpatrując się w widoczne wokół nich światła, przejęci wagą tego spotkania. I bynajmniej nie chodziło im o odgłosy zabawy noworocznej, jaką zaczynali śmiertelnicy. Nie mieli pewności, czy uda im się wmieszać w tłum, nasycić zmysły wypalone przez tysiąclecie nowym doznaniem, nasycić Głód krwią zmieszaną z szampanem czy z inną używką, która podnosiła jej walory smakowe. Po upływie tego czasu, jaki przeżyli krew śmiertelnych nie smakowała już tak samo i z trudem podtrzymywała ich mroczną egzystencję. Teraz musieli pić już silniejszą vitae. Innych Spokrewnionych, których przez wieki namnożyło się na świecie. Księżycowych Bestii, które już nie były sługami wampirzych władców, lecz tropiącymi dawnych panów myśliwymi. Lub Nowej Krwi, zdradzieckiej linii buntowników stworzonej przez Demiurga z bliżej niejasnych wampirom powodów.

Spojrzeli na siebie z powagą.

Mieli niewiele czasu. Pierwszy raz od tysiąca lat, kiedy to wszystko się zaczęło .....

Ich myśli poszybowały w przeszłość .......

Jeszcze raz wspominali wydarzenia, które doprowadziły ich aż tutaj, na szczyt potężnego, górującego nad metropolią drapacza chmur.

Wspominali .....



Ponad 1000 lat wcześniej ......, rok 987, Alpy


Wysoko, na ośnieżonych górskich szczytach wznosił się niewielki, zagubiony pośród przełęczy zamek. Stary wampir stojący na szczycie skutej lodem wieży spoglądał w dół, na zasypaną śniegiem, śpiącą wieś przyklejoną do zbocza zamkowej góry. Nawet z tej odległości wyczuwał bijące serca jego śmiertelnej trzody – główne źródło krwi dla ukrywającej się w zamczysku jego koterii. Stary wampir spojrzał dalej, na ciemne wierchy lasów. Wsłuchał się w wilcze wycie, niesione wiatrem i zimny uśmiech wykwitł na jego twarzy.
Aureliusz, brat stojącego na wieży wampira, wszedł bezszelestnie po schodach. Skłonił się nisko starszemu, bo mimo, że łączyła ich więź pokolenia, to jednak oddzielała przepaść wieków.

- Już czas, Cabalusie – oznajmił nowoprzybyły.

- Piękne miejsce – stary wampir raz jeszcze spojrzał na otaczające go góry. – Będzie mi go brakowało.

- Ona chce, byś dołączył do niej.

Ona. Thiamat. Ich wspólna protoplastka. Jej krew dała początek linii, którą podążała koteria. Jej szaleństwo czaiło się w ich żyłach. Odnaleziona przez przypadek, przebudzona z torporu przez przypadek, wróciła na scenę polityczną nieumarłych dzieci Kaina z właściwym dla siebie wdziękiem i szaleństwem nieliczenia się z konsekwencjami zamieszała stolicą ich świata – Konstantynopolem. A teraz on, Cabalus, musiał ruszyć w drogę do tego miasta, by wspomóc ją w jej knowaniach. Była to ostatnia rzecz, jaką miał ochotę zrobić. Ale komuś takiemu jak Pramatka Thiamat, nie można było odmówić. Ruszył więc w dół spiralą schodów. Do powozu eskortowanego przez sługi. Jeszcze tej nocy odjechał pozostawiając w zamku swego brata Aureliusza oraz swoje potomstwo – alchemika Bruno i Dianę Lukrecję, a także swoją bratanicę krwi z dalekiej północy zwaną Hjordis, córkę potężnego wampira z Norski, noszącego imię Haggard. Cabalusa i Haggarda łączył krwią wspólny ojciec – Daimonion, który zaginął przed wiekami. I mimo, że obaj bracia krwi różnili się miedzy sobą, jak lód i piasek pustyni, to jednak łączyła ich nie tylko wspólna krew, ale przyjaźń. Mało kto jednak o tym wiedział.



Hjordis nudziła się. Od wyjazdu Cabalusa minął prawie miesiąc. Zima na dobre zagościła w górach. To akurat podobało się wampirzycy. To i brak Cabalusa, który zazwyczaj narzekał na jej upodobania do nocnych gonitw po lesie, do szaleńczych biegów po górach, do polowania za dzikimi zwierzętami, których krew smakowała dumnej kobiecie Wikingów lepiej, niż pełna dymu krew ludzkiej trzody zamieszkującej podnóże zamku.
Było coś w tych gonitwach, co przypominało Hjordis wędrówki u boku Harrarda w ojczystym landzie. Patrząc na rozgwieżdżone niebo tęskniła za swoim stwórcą. Ale wiedziała, że zobaczy go dopiero za siedemdziesiąt lat, kiedy skończy się jej służba dla koterii Cabalusa. Słowo dane przez jej ojca było wiążące i trzymało ją tutaj, w górach zwanych Alpami, z dala od utęsknionej północy i jej ukochanych fiordów. Wampirzyca szukała więc podniet, które trzymałyby od niej nudę z daleka. Jak na razie wszystko, co robiła miało na celu utrzymywanie nerwów w ryzach. Szczególnie teraz.





Bruno spędzał czas w swojej pracowni, zajęty eksperymentami. Szukał sposobu na poznanie tajemnic Vitae. Tej wspaniałej substancji, która dzięki Cabalusowi, płynęła teraz w jego żyłach. Sprawdzał ją na wszelkie możliwe sposoby, dokonywał pomiarów, analizował a wyniki zapisywał w księdze, którą nazwał „Alchemią Vitae”, dokładnie tak, jak swoją dyscyplinę krwi nazywał jego ojciec.

Zapach substancji, odczynników minerałów i destylatów przenikał pracownię alchemiczną, którą Bruno urządził w jednej z sal zamku, w bocznym skrzydle, by czasami nieprzyjemne zapachy nie przeszkadzały innym nieumarłym ukrywającym się w tym samym miejscu. Jego koterii. Wystawionej ostatnimi czasy na ciężką próbę. Powrót Thiamat sporo zmienił wśród wampirzej społeczności. Pramatka miała chyba obecnie więcej wrogów, niż sojuszników. Na szczęście oni nie musieli wracać do Konstantynopola wraz z Cabalusem. Właściwie nie mogli. Za przekroczenie granic miasta groziła im ostateczna śmierć.

Polityka, na którą nie mieli wpływu, zdecydowała za nich.






Diana Lukrecja zimową porą, podobnie jak Hjordis, nudziła się. Próbowała zabijać czas czytaniem ksiąg i pergaminów z dość imponujących rozmiarów zbioru zgromadzonego przez Aureliusza i Cabalusa przez wieki. Czasami spacerowała do wsi, by porozmawiać z ludźmi, którzy obawiali się jednak jej obecności. Najczęściej kończyła spacer pożywiając się odrobiną krwi któregoś ze śmiertelników i odurzona jej ciepłotą i prostym, ale krzepiącym smakiem, wracała do zimnego zamczyska.
Diana Lukrecja tęskniła do Wenecji. Do swojego bogatego domu. Do malowideł na ścianach. Do ludzi, których jedynym zajęciem było obgadywanie sąsiadów. Do jedzenia pachnącego słońcem i przyprawami. No i do samego słońca, którego dotyk był teraz śmiertelnie niebezpieczny dla jej martwego ciała.

Tak. Diana Lukrecja nudziła się. I jeśli tak miała wyglądać oferowana jej przez krew Cabalusa nieśmiertelność, to po kilkunastu latach istnienia, jako wampir mogła się jedynie zastanawiać, czy przeistoczenie było warte swej ceny. Czy nie lepiej by było dla niej, gdyby zginęła wtedy, od ciosów wrogów swego obecnego ojca. Jednak ocalała, jako jedyna członkini szabatu znudzonych bogobojnością mieszczan. I teraz trwała w ciemnościach karmiąc się krwią innych. I ... poza nudą ... podobał się jej ten stan. Nawet bardzo.






Wampir Mariusz pogrążony był w letargu, wywołanym wbitym w serce kołkiem. Nieświadomy niczego, co dzieje się wokół niego, wędrował w skrzyni ku swemu przeznaczeniu. Ku miejscu, gdzie czekało na niego przebudzenie i krew, gasząca pragnienie wywołane torporem.

Przebudzenie było niczym wyrwanie się z koszmarnego snu. Martwe płuca wciągnęły powietrze, którego przecież nie potrzebowały do przetrwania. Wampir usiadł i rozejrzał wokół. Miał na sobie te same szaty, które nosił na sobie podczas nieudanej audiencji w Konstantynopol okazał się być nowym rozdziałem w nie-życiu byłego rycerza. Krokiem w przód, którego nawet się nie spodziewał.
Kilka tygodni potem Mariusz był już w drodze do zamku, gdzie czas spędzała jego koteria. Jego rodzina. Jedyne istoty, którym mógł zaufać i podzielić się tym, czego się dowiedział. Nie jechał sam. Towarzyszył mu inny krwiopijca. Nazywał się Corbin de Nancyvielle.



Był, podobnie jak Mariusz kiedyś, rycerzem, i podobnie jak Mariusz teraz wampirem.

Jako towarzysz wędrówki spisywał się doskonale. Nie mówił za wiele, potrafił odszukać kryjówkę na dzień, zdobyć krew i mimo, że jego vitae była słabsza, to jednak przetrwał na świecie wystarczająco długo, by teraz, podczas tej dwuosobowej wędrówki, stać się jej przewodnikiem i organizatorem.

Powoli zbliżali się do zasypanych przełęczy Alp. Ich cel był już niedaleko.








Pierwsza wypatrzyła ich Hjordis. Jak zwykle polująca w okalającej zamczysko kniei. Zaraz po niej o wędrowcach dowiedziały się wilki, od nich służące zamkowi Księżycowe Bestie, a od nich sam Aureliusz. Na wieść o tym, że wraca jego syn ponoć zgładzony w Konstantynopolu przez Radę poczuł zarówno potężną radość, jak też i strach.
Wiedział, że powrót z martwych młodego wampira musiał przynieść zmiany.

Śnieg trzeszczał pod kopytami prowadzonych za uzdy koni. Oddechy zwierząt zamieniały się w mgiełkę otulającą ich pyski. Dwa wampiry nie oddychały. Był to jeden ze znaków rozpoznawczych ich gatunku. Szli lasem, wyczuwając już zainteresowanie ich osobami. Konie płoszyły się czując otaczające ich wilcze watahy, ale uspokajająca moc władania zwierzętami, jaką posiadł Corbin, trzymała je w ryzach.

Hjordis też obserwowała wędrowców przyczajona na jednym z głazów polodowcowych, jakimi licznie upstrzony był las. Widziała już, że jednym z jadących jest jej „krewniak krwi” Mariusz. Drugiego z wampirów jednak widziała po raz pierwszy. Odziany w ciepłe szaty przypominał jej rycerzy obcych królestw, którzy drżeli na samą myśl o tym, że wikingowie najadą ich wybrzeże.

Obaj wędrowcy byli coraz bliżej granic lasu, za którym rozpościerała się przecięta wstęgą rzeki kotlina, gdzie wznosił się ich zamek. Za godzinę dotrą na miejsce....
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 12-05-2011 o 18:13. Powód: dodanie twarzy NPCa
Armiel jest offline