Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-05-2011, 00:46   #22
Fabiano
 
Fabiano's Avatar
 
Reputacja: 1 Fabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumnyFabiano ma z czego być dumny


- W dawnych czasach, - głos był cichy. Ciepły i leniwy, ale cichy. Kilkadziesiąt par oczu świeciło w blasku ognia, wpatrzone w sędziwą kobietę. - W czasach, których nie pamiętają już nawet najstarsi mieszkańcy. Opowiadało się dużo historii. Bardzo dużo historii. Historie te bawiły, smuciły i wzruszały. Jedne opowieści były krzepiące, a inne prześmiewcze. Ludzie opowiadali sobie je na wiele sposobów i w wielu językach. Co ciekawsze, choć wszystkim znane i przez wszystkich lubiane, opowiadane były przez wielu opowiadaczy.


Ręce, którymi staruszka podpierała się o kawałek sękatej laski, pokryte były niezliczona ilością zmarszczek, i drżały, a drżały okropnie. Podniosła wzrok. Oczy mętne, lekko przymknięte, mierzyły każdego ze słuchaczy z osobna. Trwało to długo, ale ludzie zebrani dookoła czekali cierpliwie. W lesie pohukiwały zwierzęta.

- Nie wszystkie były prawdziwe. O nie. Wielu opowiadaczy zmyślało swoje opowieści, swoje historie. Te zmyślone, czym bardziej zmyślone, czym bardziej nieprawdopodobne, tym były ciekawsze. Ja, moi drodzy mam już dużo lat, myślę, że nikt z was nie wie ile. Sama nie pamiętam już chyba ile. Wydaje mi się... ale tak, może mi się tylko wydaje. Dużo się zmieniło. Dużo ludzi odeszło, wilu nowych przybyło. A jeszcze więcej, młodych berbeci, przyszło na świat. - Staruszka pomarszczona dłonią poczochrała chłopca siedzącego przy nodze. - Wielu młodych jeszcze przyjdzie, gdy już mnie nie będzie. A historie zostaną. Te zmyślone, mimo ciekawości, są szybciej zapominane. Sama już mało ile z nich pamiętam. Za to, te prawdziwe, - Staruszka przyłożyła rękę do zmartwionego czoła. - Te prawdziwe zostają. Je ciężko zapomnieć.

- Jadłam borówki, kiedy to się stało. Wy nie wiecie, co to są borówki. Wiecie za to, czym jest kana. Moja babcia z dziadkiem, niechże wiatr rozwiewa ich po wieki, na kana mówili borówki. Palce miałam ubabrane. Mama chciała żebym uzbierała całe wiaderko, ale ciężko było to zrobić. Były takie smaczne. - Starowinka zachichotała. - Dwa do wiaderka, dwa do buzi. - Zrobiła pauzę. Gdzieś, jakiś zciszony męski głos kazał komuś się uciszyć. - To były złe czasy na rodzenie dziecka, a ja byłam młoda. Ale Turen był taki przystojny. Moja córeczka miała półtorej lata i uwielbiała borówki. To było lato stalowych łowców. Moja rodzina wraz z całą wioską uciekła, jak tylko usłyszeliśmy wieści o łowcach. Gdy na wozach uciekaliśmy coraz dalej i dalej sparaliżowani strachem, inne osady, a nawet całe wioski, stawały w płomieniach. Wilkacze wyły, a my zmrożeni strachem strzelaliśmy batem, by ze zwierząt wyrwać ostatki sił. By wozy jechały szybciej i szybciej. Dalej i dalej. - Przerwała, nie patrząc nigdzie konkretnie. Cisza zdawała się tylko ulotna. Słuchacze czekali na ciąg dalszy opowieści.
- Ile masz lat, podrostku?
- Sześć, starowino.
- Moja siostra miała syna w twoim wieku. Ucieczka była jedynym, co mogliśmy zrobić. Tak jak wy, całą naszą siłę i nadzieję wsadziliśmy w to by uciec. Każdy z nas znał historię o tym, co się dzieje podczas rejzy. Nieliczni nawet ją przeżyli. Nikt jednak nie powrócił. Nikt oprócz mojego brata.

Szum przeszedł przez obozowisko. Zdawać by się mogło, że oczu przybyło. Ktoś podłożył drwa do ogniska. Ktoś kołysał płaczące niemowlę by się uspokoiło. Ktoś kaszlnął.

- Był moim przybranym bratem. Z matki mojej, a innego ojca. Był starszy ode mnie o lat, chyba, piętnaście. Może siedemnaście. Oj pamięć już nie ta. Nalejże wody starowinie. Paplam i paplam aż w gardzieli zaschło. Oo, starczy. Dziękuje.

- Zatem, mój brat uciekł. Nikt nie wierzył. Nikt. No bo jak? A on nie skorzył do zwierzeń, a pytany odpowiadał zgodnie z prawdą. Tak, mówił wtedy, porwali mnie i uciekłem. Gdy pytali w jaki sposób, czy, jak tam było? kręcił tylko głową i odchodził. Ja widziałam jednak szramy na plecach. Widziałem dziurę w boku, tak dużą, że kciuka mogłam włożyć. Widziałem jego wzrok. Smutne oczy. A co chyba było gorsze, czujne oczy. Wstawał wcześniej niż ktokolwiek z wioski. Chodził spać najpóźniej. Nigdy się nie uśmiechał i nigdy nie założył ponownie rodziny. Według mnie, był u łowców łosiem lat. Długo to, prawda? Prawda, ale, Runo, ponad trzy lata poświecił na powrót do nas. My nie wróciliśmy do naszej dawnej wioski. Zrobiliśmy, tak jak pewnie wy zrobicie. Osiedliliśmy się dzień drogi od niej, a całość spaliliśmy. Na zgliszczach posadziliśmy dęby, by, na naszym cierpieniu, urosły silne i wielkie. Gdy umierał, wezwał mnie przed swoje blade oblicze. Dla niego byłam jedyną rodziną. Wezwał i mi opowiedział.

- Na naszą wioskę napadli gdy miałam lat z szesnaście. Jakoś tak. Jak już wspomniałam, prawie wszyscy uciekali już, bo wieści szybko pędzą. A najszybciej te straszliwe. Wycie wilków, niewygoda na zatłoczonych wozach. Jechaliśmy do poręby. Tam wędrowała większość. Ale nie wszyscy. Część musiała zostać i próbować powstrzymać pogoń. Nie było szans, by ich pokonać. Nie o pokonanie chodziło jednak tym co zostali. Tylko o zmylenie. Rozproszenie. O jakiekolwiek szanse dla nas. Kobiet, starców, dzieci. Duża część wiosek wzięta była zanim ktokolwiek się zorientował, zanim się wieść rozeszła. Jak to zwykli mówić: pierwszego dnia. Wtedy o świcie zawsze widać na północy czarny dym. A cała reszta trzęsie kolanami. Wiem co mówię. A wam się nie trzęsły? No i właśnie. Dlatego uciekamy. I dlatego niektórzy zostają. Być może tylko dlatego żyjemy. Żyję ja, żyjesz ty podrostku i ty. My wszyscy.

- Runo, też został. Pędzili wozy z ziemią, kamieniami i drewnem na wschód. Tak by robiły jak najwięcej hałasu. Jak najwięcej śladów. Nie mieli szans, gdy z nieba spadły na nich wielkie ptaszyska, gdy z krzaków wyłoniły się wilkacze. Zęby miały ostre, a ciała sprężyste. Jeden z ptaków złapał szponami Runo i poderwał. Nie uniósł daleko, ale przebił bok swym ostrym pazurem. Runo upadł i stracił przytomność. Gdy się ocknął, jechali na północ na wielkich wozach, ciągniętych przez wielkie skuny. Wykrwawiał się i gdyby nie kawałek szmaty zerwanej z koszuli swojego martwego już kolegi, może i by wyzionął tam ducha. Nie pamiętał dużo z tej podróży. Zimno trochę, nie? Podłóżże ktoś do ognia. No. Dojechali do jakiegoś miejsca, którego nigdy na oczy nie widział. Tam nakarmili. W ranę wdało się zakażenie i Runo prawie umierał. Jednak licho go nie chciało. I to jest chyba jedyna rzecz jakiej mój brat żałował. Że wtedy nie umarł.

*

Narozrabiali. Teraz trzeba było to wszystko posprzątać. Przez chwilę, mimo, że walka ustała, zdawało się słychać jeszcze odgłosy o niej świadczące. To podrygiwał jakichś mant, to któryś się odezwał. Ktoś charczał. Ktoś kaszlnął. Biegł ktoś. Wojownicy, którym się udało doczekać końca walki dyszeli, a ci co konali - robili to z krzykiem. Słowa wypowiadane były szybko i raczej nie należały do przyjemnych. A ziemia chłonęła krew. Powoli. Powoli wiatr przedmuchiwał powietrze nasączone zapachem krwi i żelaza. Było w tym coś, co można było pokochać. Nagle krzyk. Krzyk triumfu.
Marek obejrzał się. Grupka pod dowództwem Białomaskiego wiwatowała. On sam odbierał właśnie broń jeńcowi. Nie śmiał się, nie cieszył. Biała maska naznaczona była czerwienią. W oczach błysnęła złość. Podszedł szybkim krokiem do radosnych jeźdźców i z impetem uderzył jednego z nich w twarz. Jedno trzeba było mu przyznać, wie jak zdobyć uwagę. Warknął coś do uderzonego. Zacisnął pięści i rzucił odebraną włócznię na ziemię.

Znowu uderzy!
Nie uderzył.

Podszedł do Silasa. Wściekły - jak go wcześniej nazywał Mróz - zrobił krok w tył, nie odłożył jednak włóczni. Białomaski powiedział coś. Tym razem spokojnie i z opanowaniem godnym największych polityków. Jednak wrażenie, które odniósł Marek, mimo, że nie zrozumiał, było pozytywne. A może po prostu, spodobało mu się jak strzelił kolegę w pysk? Silas odpowiedział i skinął głową. Trochę bardziej niż na “tak”. Białomaski, położył mu rękę na ramieniu i tez skinął głową, po czym spojrzał na Marka.

Gdy podchodził patrzył z pewną nutką ciekawości. Subtelnej, można by rzec. Marek stał z dwoma długimi nożami w rękach spuszczonych wzdłuż ciała. Stoczył niezłą walkę. Był obity i zraniony. To trzeba, na bank, obmyć i zdezynfekować. I opić. Czarne spodnie ubabrane były w błocie, wytworzonym z ziemi, roślinności i posoki. Z tego, co tutaj się rozlało, na pewno, wyrosną krwawniki. Patrzyli chwilę na siebie. Na moment wzrok Białomaski powędrował za plecy Marka, gdzie wyłaniać się zaczęli inni uciekinierzy z orszaku. Białomaski zdjął ją, ukazując jakiś czas niegolone policzki, na twarzy wymalowaną miał złość, lecz słowa wypowiedział łagodne. Niezrozumiałe ale łagodne. Oczy też straciły na ostrości gdy zogniskowały z powrotem na twarzy Polaka.

- Czert - mówiąc to położył rękę na ramieniu Marka i uścisnął.

Gdy się odwrócił, jego łagodność uszła jak smród rozwiany wiatrem. Jeniec ze spuszczoną głową klęczał. Jeden z dwóch pilnujących go jeźdźców, zawiązał mu ręce za plecami. Białomaski kazał go poderwać i poprowadzić w pobliże ognisk. Wykrzykiwał rozkazy, Marek, nawet jeśli do tej pory miał wątpliwości, teraz się ich pozbył. Jest ich szefem. To on tu rządził, mimo, że innym może się to nie podobać. Do tych, co nie uczestniczyli w walce, a teraz schodzą się jak mrówki do miodu, rzucił kilka razy niezbyt miło brzmiącymi (Marek nawet kilka znał) słowami.
Zaczęło się wielkie sprzątania.

____________________________
źródło obrazka:
tutaj

 
__________________
gg: 3947533

Fabiano jest offline