Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-05-2011, 10:18   #2
Ribesium
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
I. Przeniesienie

Piątek, 6 maja 2011. Po kilku dniach niestabilnej pogody, deszczu i przymrozków, nastąpiła w końcu długo oczekiwana zmiana. Co prawda nawet promienie słoneczne nie zdołały ogrzać zamarzniętej po nocy ziemi, niemniej w powietrzu na nowo dało się poczuć wiosnę. Dochodziła 16ta i miasto zaczynało się korkować. O ile komunikacja zazwyczaj o tej porze szwankowała, o tyle prowadzone od kilku dni prace renowacyjne torowiska na odcinku Płaszów-Limanowskiego skutecznie utrudniały mieszkańcom Kurdwanowa i Bieżanowa poruszanie się do pracy i domu. Przepełnione ludzką ciżbą autobusy zastępcze pełne były przekleństw, potępieńczych westchnięć i złorzeczenia. W takie popołudnie najlepiej było siedzieć w domu. Albo w barze. Albo nawet w bibliotece…

***

Zuzanna wyjrzała przez okno i zmrużyła ze złością oczy a jej usta wydęły się w grymasie mającym wyrażać całkowitą dezaprobatę dla tego, co działo się nazewnątrz. Korek. Piski opon. Klaksony. Hałas. „Debile, nie mogli poczekać do wakacji, tylko teraz, akurat na matury, musieli rozkopać pół miasta” pomyślała i z hukiem odłożyła trzymaną w ręku książkę. Ostatnimi czasy irytowało ją mnóstwo rzeczy – od drobnych pierdół po złożone problemy natury egzystencjalnej. Dziś jednak zdenerwowana była podwójnie – nie dość, że spóźniła się do pracy przez cholerne MPK, to jeszcze od rana musiała wysłuchiwać narzekań maturzystów o tym, jak ciężkie i mało rozrywkowe jest ostatnio ich życie.

-Jeszcze nie wiecie, co to jest ciężkie życie – mruknęła do siebie Zuzanna i skierowała się w stronę zaplecza na którym leżał stos nowych książek czekający na wprowadzenie do ewidencji. Istniała szansa, że przynajmniej tu nikt nie będzie jej się narzucał.

Zuzanna z impetem otworzyła drzwi, weszła do środka nawet się nie rozglądając i zamknęła za sobą podwoje. Dopiero kiedy się odwróciła poczuła, że coś jest nie tak. Wielkością pokój może i przypominał biblioteczne zaplecze, jednak umeblowanie kompletnie się tu nie zgadzało. Zamiast biurka zawalonego papierami zobaczyła starą zakurzoną sofę przykrytą posępnym materiałem, a na miejscu regału z książkami stała mała toaletka z lustrem pokryta pajęczyną. Przy toaletce stało równie zakurzone co sofa nieco zbutwiałe drewniane krzesło.

Co do cholery… przecież nie mogłam pomylić pokoi” – bibliotekarka otworzyła ponownie drzwi chcąc jak najszybciej ewakuować się z niepożądanego przybytku. Jakież było jej zdziwienie, gdy zamiast wnętrza biblioteki wypełnionego od podłogi do sufitu regałami zobaczyła długi, wąski korytarz, od którego odchodziło łącznie 8 drzwi ponumerowanych kolejno. Pokój, w którym znajdowała się Zuzanna, miał numer 207.

***

Dorota stała zamyślona nad sztalugą. Podczas gdy ręka sama bezwiednie prowadziła pędzel, jej umysł wędrował po niezbadanych zakamarkach jej zmęczonej jaźni. Jak dobrze, że miała dziś nocną zmianę. Przynajmniej zajmie się czymś, co odciągnie ją od myślenia o tym, jak bardzo jest zmęczona i ile już nocy praktycznie nie zmrużyła oka. „Ciekawe, czy dziś również pan Kosecki będzie przechodził obok” – zamyśliła się nad autorem książek, które umilały jej długie bezsenne noce. Trudno było go nie poznać, gdy stał równolegle do szyby, na wprost niej – na tylnej okładce niemal każdej książki widniało jego zdjęcie – wydawał się na nim być przygnębiony, zatroskany czymś i - tak jak ona – zmęczony. Dlaczego przechodząc tyle razy obok restauracji nigdy nie wszedł do środka?



Dorota odsunęła się na długość ręki i zamarła z bijącym sercem. Krzyk zaskoczenia połączony z przerażeniem uwiązł w jej ściśniętym gardle. Na obrazie widniała jakaś postać – najprawdopodobniej ludzka i to kobiety, sądząc po koralach na szyi i kroju krwistoczerwonej bluzki. Co jednak było przerażające, to fakt, że postać miała całkowicie zniekształconą głowę – puste cieliste oczodoły nie zawierały w sobie oczu a usta wypełniał szereg spiczastych i ostrych jak igły zębów. Usta i zęby postaci były poplamione krwią. Dorota upuściła pędzel i dłonią zakryła usta z których w końcu z opóźnieniem wydobył się krzyk. Zrobiła parę kroków w tył, pragnąc jak najbardziej oddalić się od „czegoś”, co sama nie wiedząc jak i dlaczego stworzyła. Zamiast jednak wpaść na ścianę odbiła się od czegoś miękkiego i upadła. W tej samej chwili poczuła, jak kilka kropel deszczu spada na jej dłonie, twarz i głowę. Czym prędzej wstała i z zaskoczeniem odkryła, że znajduje się w wąskiej uliczce otoczonej z obu stron posępnymi kamienicami. Co więcej, był środek nocy, choć Dorota mogłaby przysiąc, że po pierwsze była jeszcze przed sekundą w swoim pokoju, a po drugie – że do zmierzchu zostało jeszcze co najmniej kilka godzin.

- Czy mogę w czymś pomóc? – usłyszała za plecami kobiecy głos. Natychmiast zesztywniała bojąc się kogo lub co może ujrzeć. Oczami duszy widziała oplatające szyję korale i długie, iglaste zęby. Serce waliło jej jak młotem – zacisnęła dłonie w pięści i spięła ciało jak do potencjalnej walki. Ostrożnie odwróciła się w stronę mówiącej modląc się, żeby jej bujna wyobraźnia znów nie spłatała jej figla. Na moknącej od deszczu uliczce zobaczyła drobną, niską staruszkę ubraną na czarno, w czarnym kapeluszu i z czarną parasolką w dłoni. Jej posrebrzone wiekiem włosy upięte były w dostojny kok a usta zaciśnięte w wąską linijkę trudno było pomylić z uśmiechem.

***

To nie był dobry dzień dla Jacka Koseckiego. Przez cholerne zawirowania komunikacyjne spóźnił się na umówione spotkanie z wydawcą. Jakby tego było mało, kolejny raz podczas spotkania powiedział o parę słów za dużo. Ale to nie była jego wina – ten bałwan dobrze wiedział, że Jacek NIC nowego nie napisał. Uprzedzał o tym jeszcze przez telefon. Po kiego diabła zatem w ogóle zgodził się na tę farsę… chyba tylko po to, żeby zepsuć sobie i tak już doszczętnie zszargane nerwy. Mamrocząc pod nosem przekleństwa Jacek szedł okraszoną promieniami słonecznymi ulicą Czarnowiejską z solennym zamiarem olania wszystkiego, wrócenia do domu i wzięcia długiej, kojącej kąpieli. Przystanął na chwilę koło placu budowy i podniósł na wysokość wzroku dłoń, w której trzymał zapisaną na maszynie kartkę… Koncept książki… dobre sobie. Czy nie wystukał tego dla świętego spokoju rano przed spotkaniem? Nagle za plecami mężczyzny rozdźwięczał się charakterystycznie dzwonek roweru. Zaskoczony Jacek w ostatnim momencie odskoczył na bok wypuszczając z dłoni kartkę, którą jak na złość w tej samej chwili poderwał do lotu mocniejszy podmuch wiatru.

- Uważaj jak jedziesz! – krzyknął za kierowcą pisarz i ruszył w pościg za znikającą z pola widzenia kartką. Dopadł ją na rogu Czarnowiejskiej i Dolnych Młynów, przy których zwykł się znajdować dworzec autobusowy. Kiedy jednak schylił się, aby podnieść zabrudzony już nieco świstek, usłyszał w pobliżu wyraźny tupot stóp, przyspieszony, urywany oddech i szczekanie psów – dość sporych sądząc po tembrze głosu. Mężczyzna szybko podniósł papier i rozejrzał się wokół. Czy to niebo zaszło chmurami, czy może jemu pociemniało w oczach? Wokół panował półmrok oświetlony mrugającym światłem przydrożnych latarni. Spojrzał w lewo, w kierunku, z którego dobiegały niepokojące odgłosy. I nagle stało się. Z mroku zaczęła wyłaniać się ubrana cała na czarno postać mężczyzny, z trwogą oglądającego się co jakiś czas. Mężczyzna mógł być po trzydziestce, ale trudno było ocenić jego wiek czy nawet aparycję, gdyż na głowie osadzony miał ciasno przylegający do czaszki melonik. Uciekinier przebiegł obok Jacka, kompletnie go nie zauważając, pozostawiając po sobie jedynie powiew powietrza świadczącego o przyspieszonym ruchu. Szczekanie narastało. Jacek Kosecki, jak na pisarza przystało, miał bujną wyobraźnię, i jako 29letni mężczyzna niejedno w życiu widział. Jednak to, co ujrzał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania i wyobrażenia. Z mroku wypadły dwa wielkie ogary, budową i wzrostem przypominające dobermana. I w tym nie byłoby jeszcze nic dziwnego. To, co zmroziło jednak krew w żyłach Jacka to fakt, że zamiast głowy bestie miały długą, sterczącą do góry, połyskującą metalicznym blaskiem igłę. Z nieba spadło kilka kropel deszczu.
 
Ribesium jest offline