Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-05-2011, 00:15   #2
Sam_u_raju
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
A.D 987 Gdzieś na morzu... ponad dwa miesiące temu

Cicho..
Ciemno....
Nie pamiętam nic z tamtego okresu. No prawie nic.... Fala uczuć, które wówczas przeszły przez moje ciało i zgasły natychmiast kiedy drewniany kołek przeszył moje nieumarłe serce.

Jestem Mariusz i ta historia opowie o mnie i o mojej rodzinie krwi, Koterii Thiamat

Z okresu, który krwiopijcy nazywają torporem pamiętam dźwięki, pokrzykiwania ludzi, skrzeki mew, jęk masztu pod naporem wiatru. Nie widziałem jednak nic. Byłem niczym leżący posąg, zimny, bez życia, dla niektórych piękny dla innych przerażający.
Czułem głód. Suchość mego ciała drążyła mnie od środka. Chciałem pić, dużo pić. Potrzebowałem nektaru który pozwoliłby choć na chwilę ugasić moje pragnienie. Potrzebowałem krwi.
Słyszałem bijące serca, krew krążącą po żyłach marynarzy kiedy przechodzili niedaleko mnie. Czułem pragnienie.
Nie czułem nic.
Słyszałem śpiew?
Do mych nieruchomych nozdrzy dochodził zapach drewna, soli morskiej.
Nie czułem nic.
Pić
Umieram ....na nowo
Szczęk oręża, zapach potu?
Cisza
Nie można skupić myśli, można tylko czuć i słuchać
Bądź nie...
Zgrzyt otwieranego wieka
Ciemność
Zagrożenie
Pić....!!
Krew popłynęła. MOJA KREW
Drewniany kołek opuścił moje ciało
Ogień
OGIEŃ!!!
Pali moje trzewia
Otworzyłem oczy
Czerwone i gorejące
Pić
Ktoś mnie trzymał
AAARGGGHHHHHHHHH! – wrzasnąłem
Krew
Słodka zimna krew zrosiła moje wargi i popłynęła do gardła
Dała życie
Przebudzenie
Kolejne
Dla nocy i jej ciemności

***

A.D 987 miesiąc później, gdzies w Alpach. Obecnie

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=jsyu34IxU_Y&feature=related[/MEDIA]

Śnieg chrzęścił pod moimi stopami. Nie byłem sam. Miałem towarzystwo, jednego z zakonu Czterech, moich wybawicieli. Szlachcic, rycerz, sir Corbin de Nancyvielle Był kompanem dobrym. Małomównym. Takim jakiego było mi teraz trzeba. Ścisnąłem mocniej lejce mego konia i pochylony brnąłem dalej przez śnieg. W kierunku domu, gdzie mogłem być niechciany.
Było zimno lecz ja tego nie czułem. Nie mogłem. Nie żyłem już od kilku lat. Od wydarzeń z Carscone. Miasta franków. Miejsca w którym przestałem żyć dla słońca. To było tak niedawno. Pogrążyłem się we wspomnieniach

***

Kim byłem? Byłem człowiekiem.... może wyda się to śmieszne ale to stwierdzenie jest prawdziwe. Byłem człowiekiem, frankiem, szlachcicem. Ojciec nie był majętny ale rozpłodowy - sir Karol zwany na dworze jako Karol Ogier. Niech ich wszystkich, niech jego.... Miałem trzynaścioro rodzeństwa. Jedynie pięcioro z tej samej matki
Byłem człowiekiem bogobojnym oddanym na służbę Boemunda rycerza papieskiego, zaufanego papieża Jana XII. Miałem piękną żonę, młodą, z rodziny kupieckiej. Miałem ją krótko... dokonałem....strasznej rzeczy. Bóg mnie przeklął za ten czyn
Uciekłem do Lotaryngii do domu mej matki. Zostałem jednak znaleziony przez Boemunda. Szukał długo ale znalazł. Złożył mi propozycję. Nie do odrzucenia. Szansę na zmazanie grzechu. Polowanie na czarownice, polowanie na potwory, władców nocy i księżycowych bestii.
Wówczas nie wiedziałem, że sam nim byłem... potworem.
Przyjąłem propozycje. Zresztą nie miałem innego wyjścia. Dwa lata w służbie, tropienie, polowanie, śmierć, nasza i ich. Niejednokrotnie ginęli bogu ducha winni ludzie.
Koniec nastąpił w zamku władyki Leopolda. Ludzie gadali, że w mieście przylegającym do jego zamku giną ludzie. Zakon musiał odpowiedzieć. I odpowiedział. Było nas czterech. Wrócił tylko jeden.
Było przyjęcie, były pytania, śledztwo i na koniec był on krwiopijca. Sir Bodrick zginął od razu nie wiedząc nawet co go zabiło. Drugi z braci zakonnych wykrwawiał się w kącie komnaty dławiąc się własną krwią. Ja, ja stawałem najdłużej i wierzcie mi bądź nie, krwiopijca choć był szybki jak wiatr został przeze mnie ugodzony. Wielka jest wola ludzka dana nam przez Boga. Pewnikiem jest, że moja głowa odleciałaby od tułowia po ciosie zła wcielonego gdyby nie niespodziewani goście... inni krwiopijcy.
Umarłem tamtego dnia ale przebudziłem się na nowo właśnie za sprawą nowoprzybyłych, którzy dotarli na zamek by zatuszować głośne w okolicy zniknięcia ludzi. Krwiopijcy zabijający innych krwiopijców. Za sprawą swego walecznego czynu dano mi nowe życie. Mym wampirzym ojcem i opiekunem został Marek Aureliusz, kilkuset letni wampir który w czasach panowania Imperium Rzymskiego był jednym z jego wodzów, ale o tym dowiedziałem się już później. Dużo później. Trafiłem do koterii Tiamat. Loży, rodziny wampirzej jednej krwi. Przez wiele lat szkolono mnie, mamiono że będę walczył w słusznej sprawie, że będę zabijał potwory, że stałem się czymś pięknym. Miłość do Boga jednak mi nie pozwoliła oddać się tej sprawie w pełni. Buntowałem się, nie byłem pokorny. Za to zostałem ukarany w Konstantynopolu ale o tym później.
Nie byłem sam młodej linii krwi. Była nas czwórka. Ja, pochodząca gdzieś z Włoch urodziwa Diana Lukrecja, alchemik Bruno i tak piękna jak dzika córa wikingów Hjordis. To my, to włąśnia ta czwórka stała się dla siebie najbliższą rodziną. Mieliśmy strzec się i miłować jak rodzeństwo.
Moje oddanie mieli. tylko czy ja mogłem liczyć na ich? Nie czułem by mnie szukali kiedy zabrano mnie z królewskiej sali w Konstantynopolu. Musze wierzyć, że nie mogli, chcieli ale nie mogli...
Musze w to wierzyć...

Pamiętam jedną z rozmów z mym wampirzym ojcem, jedną z wielu jakie prowadziliśmy. Dawno. Rozmowę, która miała mi przynieść spokój i ukojenie. Pogodzenie się z losem. Siedzieliśmy w jego komnacie. Palenisko było zimne od wielu nocy

- Kim my jesteśmy? – przerwałem ciszę – Jesteśmy aniołami czy demonami?

- Na to pytanie nie ma odpowiedzi – Aureliusz przestał obracac w dłoni monetę – Jesteście wybrańcami naznaczonymi przez Boga. To, czy będziesz potępieńcem czy będziesz wybawieneim dla śmiertelników jest jedynie twoją decyzją

- Jak mamy uzyskać przebaczenie? – wylewałem z siebei nurtujące mnie od miesięcy pytania

- Przebaczenie? A za co? Jaki grzech popełniłeś, byś musiał prosić o taką łaskę. Czyńtak w swoim nieśmiertelnym zyciu, byś nei musiał błagać nikogo o wybaczenie. To proste i trudne zaraze. Istnieje ponoć sposób stania się na powrót śmiertelnikiem zwany Golcondą, lecz jak to zrobić chyba nikt nie wie… - były cezar oparł się wygodnie na pięknie zdobionym fotelu lustrując mnie badawczym spojrzeniem

- Jaki zatem jest cel naszego istnienia?

- A jakiż jest cel istnienia człowieka? Jeśli znajdziesz odpowiedź w swym sercu na to pytanie, będziesz mędrcem ponad mędrcami. Sam musisz znaleźć swój cel. Tak, jak musiałeś to czynić bedąc śmiertelnikiem

Wówczas byłem za głupi by pojąc jego słowa. Konstantynopol wiele mnie nauczył

- Ojcze. Jak mamy znależć odkupienie żywiąc się krwią?

Odkupienie. To chyba wracamy do Twojego drugiego pytania, drugi synu. Odkupienie i przebaczenie. Dla mnie te słowa znaczą to samo.

Skinałem glową i po chwili wstałem podchodząc do okna. Gwiazdy świeciły jasno. Na dole słychać było dźwięk uderzających o siebie mieczy. Hjordis i Scypion…

- Kim jest Cabal? Dlaczego pomagamy demonowi w ludzkiej skórze? – wampirzy brat Aureliusza przerażał mnie. Nikomu innemu nie zadąłbym tego pytania. Wiedząc jednak jaka więź wiąże mnie mnie z Aureliuszem pozwoliłem sobie na nie.

- Cabalus jest starszym – odezwał się po chwili milczenia Aureliusz – Jest potęznym dzieckiem Kaina, któremu Rada powierzyła odpowiedzialne i trudne zadanie Justicara – sędziego i kata. Czemu uznajesz go za demona? A anioły zsyłające pogrom na Sodomę i Gomorę? A boski potop? Czyz nie znane są przypadki, iż masowe ludobójstwo dokonywane przez sługi boże nie czyniły dobra? Czemu osądzasz Sędziego nie znajac tych, którym wymierza karę ani ich zbrodni? Czemu nie chcesz założyc, że czyny jego maja sens wiekszy i głębszy niż puste okrucienstwo. Wiedz synu, że pomagamy mu, ponieważ jest wnukiem Tiamat, tak jak i my wywodzimy się z jej linii. Krew Cabalusa jest naszą wspólną krwią.

- Nie zmienia to jednak mego pojmowania jego osoby. On mnie przeraża ojcze. Widziałem demona na jego usługach. Pewne księgi powiadają że upadły anioł, ten który włada samym piekłem kiedyś był aniołem w zastępach Pana. Jego imię brzmiało ponoć Niosący Światło. Czy zwalczając zło złem nie stajemy się tacy sami? Jak ten anioł? Najpierw piękni a poterm upadli z łoskotem w samą czeluść piekła.

- Cabalus przeraża każdego Spokrewnionego synu. Taką pełni rolę i widać, że pełni ją dobrze, Jest moim bratem i to co powiem może wydawać ci się dziwne. Stoję u jego boku już trzysta lat, wypełniam powierzone mi zadania i rzec ci mogę, iż ufam mu w tym co czyni. Czy zwalczając zło, złem się stajemy? Kto wie? Dogmaty filozofii nieobce nikomu kto włada rozumem. Nie tak łatwe do pojęcia i zrozumienia.

Na dole zakończyły się ćwiczenia jakimi z lubością oddawała dla Hjordis i na dziedzińcu zrobiło się cicho.

- Popełniłem grzech ojcze – powiedziałem cicho – zabiłem z zimna krwią z zemsty. Walczyłem z potworami, demonami w ludzkiej skórze, z tymi co szargają ludzkim życiem bez żadnej potrzeby, jeno by zaspokoić swoje krwawe żądze.

- Grzechy… – komnatę na nowo wypełnił miły do słuchania głos Aureliusza – Nie nam oceniać co nim jest a co nie. Ja również byłem złym człowiekiem, jak powiedzieli by jedni. Rzucałem chrześcijan lwom na pożarcie, skazywałem ich na okrutne męki. Nie robiłem tego jednak z żądzy krwi, lecz z miłości do kraju. A nauki twego Boga synu są mądre. Miłuj kogoś, jak miłujesz siebie. To dobra droga. Lepszej chyba nie ma.

- Żądza krwi jest tak potężna... wieczne pragnienie... – powróciłem na swoje miejsce przy stole – Będę starał się zbierać krew tym, którzy na to zasługują... o ile uda mi się ujarzmić bestię drzemiącą w mych żyłach.

- Żądza krwi jest twoim sprawdzianem. Twoją Bestią. Każdy z nas zmaga się z nią oddzielnie. Każdy z nas znajduje własną drogę by nie ulec zatraceniu. Czyń tak, jak czyniłeś w życiu mój synu a nie obawiam się o twoją kontrolę. Musisz trzymać się z dala od Głodu, nie dopuszczać do momentu, kiedy będziesz łaknął krwi silniej niż zazwyczaj. To też pomaga

- Mówiłeś mi ojcze o więzach krwi. Czyż one nie staja sie z czasem więźniem naszej woli i czynów naszych? Czy nie możemy kochać sami z siebie? Z czystości ducha a nie jedynie poprzez krew. Umarłem wiem, ale przecież teraz czuję po stokroć mocniej. Radość, gniew... miłość. Widzę piękno w miejscach, których wcześniej bym takimi nie nazwał. Chce miłować ale nie z nakazu krwi czy rozkazu tylko sam z siebie. Czyż nie możemy być spętani bezgraniczną miłością i wykorzystywani do niecnych czynów? – poruszyłem się niespokojnie na krześle

- Więzy krwi to trucizna, której nie powinieneś się poddawać dla własnego dobra. Jeśli dzielisz się swoją krwią z innym nieumarłym, czyń to powodowany przyjaźnią, miłością. Podobnie rzecz się ma ze śmiertelnikami. Czujesz mocniej, bo to nasz dar i nasze przekleństwo zarazem Mariuszu.. Uważaj na krwawe więzi by nie stały się one krwawymi łańcuchami

- Ojcze czy my.... istoty nocy... czy możemy posiąść cieleśnie kobietę?

- Możesz ją mieć cieleśnie ale wierz mi synu nie da ci to żadnego spełnienia i żadnej satysfakcji. Będzie to akt pusty, pozbawiony przyjemności, niemalże.... nudny. Picie krwi zastąpiło ci wszystkie rozkoszne doznania a faktu sycenia głodu nie przebije żadna inna rozkosz. Żadna...
To było dawno, dawno temu...

Zapytacie co było potem....
Potem była Tiamat. Jakiś zrządzeniem złego i niechętnego nam losu natrafiliśmy na pramatkę założycielkę tej linii krwi na końcu której i ja się znalazłem. Pramatkę. Wiekową wampirzycę zamkniętą w ciele dziecka. Kapryśną, nieobliczalną, okrutną i znudzoną.... Nie zgładziła nas. Okazała nawet wdzięczność za uwolnienie.
Musicie wiedzieć, że nigdy ale to przenigdy nie bałem się tak wówczas. Kiedy szedłem pokornie niczym pies przy jej boku czując, wręcz fizycznie, moc wieków w których jej małe stopy stąpały po ziemi.
Dała mi dar. Uzdrowiła oko, które straciłem kilka dni wcześniej w walce z demonem z piekła rodem. Oddała mi wzrok i zarazem go przeklęła. Tym okiem widziałem rzeczy które nie były dane innym.
Strach... to czuje do pramatki. Strach pierwotny jak do najgorszego koszmaru.

***

A.D 987 gdzieś w Alpach. Obecnie

Uniosłem wzrok w górę. Po niebie przeleciała sowa chowając się wśród konarów drzew lasu, który rozpoczął się po naszej lewej stronie. Już od dłuższego czasu nie było możliwe podróżowanie konno z obawy, że zwierzęta mogą złamać sobie nogę. Brnęliśmy zatem z sir Corbinem w głębokim śniegu zbliżając się w ciszy do celu naszej podróży zamku Cabalusa....Nie.
Do zamku Tiamiat.

Tiamat...
To ona wysłała nas do Konstantynopola... by odzyskać wpływy. Popełnila błąd. Byliśmy za młodzi i niedoświadczeni na scenie politycznej.
Ja byłem za mlody i za butny.
Miasto tętniło życiem nawet w nocy. Różne kultury wrzucone do jednego kotła zwanego miastem. Wśród śmiertelników kroczyli Spokrewnieni. Potężni, Starzy.
Pamiętam, że robiliśmy wszystko by nie narazić się na gniew, by poznać obozy jakie ścierały się ze sobą pośród gorących nocy Bizancjum. By zdać relacje po przyjeździe pramatki.
Nie przestrzegaliśmy jednak reguł. Byliśmy głupcami, ja byłem głupi. Powinienem wtedy stanowczo powstrzymać Bruna i jego żądze poznania.
Nie uczyniłem tego
Powinienem zgiąć kark i niczym pies prosić o litość władcy spokrewnionych
Nie uczyniłem tego
Powinienem zapłacić najwyższą karę
Nie uczyniono mi tego
Zakołkowano i oddano handlarzom vitae…

Teraz…
Teraz na szczęście wracałem do domu. Podróżowałem z północy Piemontu z samego Turynu. Nie sam
Wciągnąłem głęboko powietrze. Nie po to by napełnić płuca do oddechu, bo te dawno już były martwe ale po to by poczuć to miłe zimne powietrze które zapamiętałem z tego miejsca. Powietrze które bardziej mi odpowiadało niż cieple, gęste powietrze znienawidzonego Konstantynopola, który nawiedzał tak często moje mysli w drodze powrotnej. W moich trzewiach zagrał ponownie głód. Pragnienie krwi, którego nie potrafiłem na tyle przytłumić by mi nie doskwierał tak otwarcie. Odkąd obudzono mnie z przymusowego snu łaknienie było jeszcze większe i trudniejsze do zaspokojenia.
Poklepałem wierzchowca po karku. Ten parsknął jakby ta pieszczota nie była mu miła. Patrzyłem w kierunku miejsca które powinienem nazywać domem. W kierunku zamku w którym żyla koteria Cabalusa. Powinienem był ich zostawić, odejść, zaszyć się gdzieś na wieki... ale nie mogłem. Ciągnął mnie tutaj zew krwi, mój ojciec krwi, bracia i siostry krwi a także zobowiązanie wobec zakonu czterech. Moich wybawców. Spojrzałem na współtowarzysza podróży wywodzącego się z ich koterii. Brodaty, długowłosy rycerz trzymał konia za wodze rozglądając się na boki z niemym zaciekawienie.

- Zbliżamy się sir Corbinie - rzekłem do towarzysza i na nowo spojrzałem przed siebie
“Czuje cię ojcze. Czy będziesz się gniewał? Czy ukarzesz swego niepokornego syna? Czy jednak go zrozumiesz?”

Nie uslyszałem jej a powinienem. Nie zachowałem uwagi a powinienem. Katem oka zauważyłem jak odbija się od wielkiego głazu i ląduje ciężko przede mną. Ręką powędrowała w kierunku miecza. Kobieta wyprostowała się i rozciągnęła zęby w uśmiechu.

- Myślałam Mariuszu, że gryziesz ziemię a ty nie dość, że nie rozsypałeś się w proch to jeszcze zmieniłeś pożywienie – popatrzyła na konia

„Panie w niebie” – wzniosłem modlitwę w myślach

- A ja myślałem piękna Hjordis, że szukasz mnie z trwogą mając nadzieję w swoim północnym sercu, że jednak żyję - nie dałem po sobie poznać, że jej powitanie mnie zaskoczyło. Czułem różne zapachy, powinienem wyczuć i Hjordis jednak myśl o bliskim spotkaniu z ojcem rozkojarzyła mnie.
Hjordis... spojrzałem na jej blade, piękne lico. Dziecię Hagarda. Wampira z gór. Wampirzyca, której bliżej było do życia w samotności niż w wampirzym stadzie. Jej uroda nie pozwalała się skupić, ogłupiała trochę, powodowała że myśli krążyły w innym niż powinny kierunku. Rad byłem ze spotkania z nią.
Siostra krwi
- Polujesz czy przybyłaś na me powitanie?

- Skąd na Hel miałam wiedzieć, że przybędziesz? Nikt mi nic nie mówił - zirytowała się - Kogo tam ciągniesz ze sobą? - przeniosła wzrok za moje plecy.

- Posłańca od moich wybawicieli do Cabalusa. Hjordis, poznaj sir Corbina de Nancyvielle. Podejdź sir Corbinie i ogrzej się w blasku urody Hjordis - rzuciłem do współtowarzysza ostatnich dni

- Ogrzej się - powtórzyła za mną po czym wybuchnęła głośnym śmiechem - Porządne bicie wydobywa twoją ciekawszą stronę Mariuszu. Muszę to zapamiętać - uśmiechnęła się tak na pół radośnie na pół złośliwie.

- Niezbadane są wyroki boskie - odpowiedziałem uśmiechem - Miałem czas przemyśleć pewne sprawy córko Hagarda... Czy Pramatka jest w zamku? - zmieniłem po chwili temat a w mym głosie dało się wyczuć nutkę strachu

- Witaj sir Corbinie de eeee - zmarszczyła nos - Jestem Hjordis Hroarrsdottir a z Cabalusem nie porozmawiasz bo wyjechał - przeniosła wzrok na mnie - Jej też nie ma - dodała ciszej zaciskając usta - A bogowie jak to bogowie, któż zrozumie ich intencje.

- Bądź pozdrowiona, o pani - Corbin ukłonił się dwornie.

“Bogu niech będą dzięki” - pomyślałem i na chwilę skierowałem wzrok ku niebiosom dziekujac że pramatki nie ma na zamku
- Nie martw się przyjacielu - swe słowa skierowałem do Corbina – Cabalusa może i nie ma ale na zamku jest mój ojciec który na pewno cię wysłucha.
- Czy z Dianą Lukrecją i Brunem wszystko dobrze? - na nowo zwróciłem się do Hjordis podziwiając jej błyskające w świetle księżyca oczy

- Oczywiście. Siedzą na zamku i obrastaliby tłuszczem gdyby mogli. Aureliusz też przebywa na miejscu. Czyj to był pomysł by zabrać ze sobą konie jak zapasy pożywienia? - zapytała. - Całkiem dobry. Opóźniają was ale zapewniają siły jeśli nie znajdzie się nikogo innego w drodze. Chociaż ja na ich miejscu uciekłabym wam w dzień - spojrzała w oczy bliższego zwierzęcia - A nie - zaśmiała się - to tak to wygląda.

- Jak zwykle przezorna i pragmatyczna - ująłem wodze swojego zwierzęcia i ruszyłem dalej brnąc w śniegu w kierunku zamku.
- Skoro mówisz już o pożywieniu to nie powiem coś byśmy wrzucili na język ale to już na miejscu
- Ciesze się, że cię widzę Hjordis - dodałem po chwili milczenia

- Dobrze, że - zamilkła jakby co dla niej niezwykłe starała się lepiej dobrać słowa - Widać tak miało być. No to jest. Podążajcie za mną - wykrzyknęła do sir Corbina i puściła się biegiem gnając w stronę zamku jakby ją stado księży z zamiarem ochrzczenia goniło.

Uśmiech nie znikał z mojej twarzy. Patrzyłem za oddalającą się szybko dziewczyną ciężko stąpając w śniegu. Jakże inaczej niż ona. Ociężale i bez wdzięku.
- Teraz doceniam jak to dobrze jest wrócić do domu - rzuciłem do milczącego dotychczas Corbina nie spodziewając się odpowiedzi z jego strony

Skinął jedynie głową akceptując moje słowa.

Jakiś czas później byliśy na miejscu.



Oddałem wodze konia słudze odpiąwszy wcześniej podróżną sakwę. Rozejrzałem się po dziedzińcu i zarzuciwszy tobołek ruszyłem w kierunku wejścia do jednej z wież gdzie później balkonem dojść do Sali w której przyjmowano gości.
- Nie każmy na siebie dłużej czekać - rzuciłem do sir Corbina.

Skinął głową zgadzając się ze mną.
Dziedziniec był pusty. Poza Hjordis, żaden inny nieumarły z koterii nie wyszedł nam na spotkanie. Nie spodziewałem się powitań, już widok Hjordis był dla mnie zaskoczeniem. Wszak nikt nie spodziewał się mojej osoby a nawet gdyby wiedzieli... może przywitaliby mnie tak samo.

- Hjordis czy będziesz tak łaskawa i powiadomisz mego ojca o naszym przybyciu? My z Corbinem poczekamy w sali głównej na jego decyzję – rzuciłem do idacej przede mną norsmenki.

- Już wie. Drugi raz nie będę do niego biec - rzuciła.

- Nie dość, że piękna to jeszcze szybka - uśmiechnąłem się pod nosem

Powitano nas w Sali. Zjawili się wszysyscy nieumarli jacy byli wówczas w zamku. Przybył również Aureliusz, mój Spokrewniony ojciec. Cieszyłem się jak małe dziecko mogąc go na nowo ujrzeć. W jego oczach również zauważyłem radość z mego przybycia. Podejrzewałem, iż wyczuwał już wcześniej, że nie zostałem unicestwiony jednak blask radości na mój widok przemknął w jego oczach.
Sir Corbin usłyszawszy ponownie, tym razem jednak z ust Aureliusza, iż na zamku nie ma obecnie Cabalusa był niepocieszony. Przedstawił jednak memu ojcu jako tymczasowemu panu na zamku ofertę jaką składał książę Turynu. Pan Zakonu Czterech. Moich wybawicieli.
Przybył z prośbą o wsparcie dla swej koterii. Wsparcie rodziny Cabalusa w walce z Giovannimi, wampirzej linii krwi która zyskiwała coraz większe wpływy w Italii. Koterii do której miałem zostać oddany celem poddania mej krwi okrutnym praktykom.. Sir Corbin wyrażając swoją prośbę nie powołał się na dług krwi jaki miał mój ojciec względem nich za uratowanie mnie. W zamian za wieści na temat Ferocii kimkolwiek bądź czymkolwiek ona była. Zreszta nie omieszkałem o nia zapytać Corbina, kiedy tylko wyraził wolę udania się do komnaty jaka została mu ofiarowana na czas jego pobytu.

- Wybacz sir Corbinie moją ciekawość ale nurtuje mnie owa Ferrocia. Zdradź mi jedynie czy to osoba czy miejsce? - zapytałem zapraszajac jednocześnie do miejsca gdzie będzie mógł spocząć na czas dnia.

- Nie wolno mi - odpowiedział niechętnie.

- Rozumiem. Wybacz mą nachalność. Oto Twoja komnata. Gdybyś czegoś potrzebował nie wahaj się ni chwili by wezwać służbę

- Wybacz Mariuszu. Zapamiętuję wszystko, co się do mnie mówi. Nie musisz powtarzać mi za każdym razem, że służba jest na moje usługi. Doceniam jednak gościnność i szanuję twoje zaangażowanie w rolę gospodarza. To zaszczyt było towarzyszyć ci w drodze – powiedział i przekroczył próg komnaty

Skłoniłem się delikatnie.
- Wiele wam zawdzięczam... żywot swój wam zawdzięczam i nie wiem czy kiedykolwiek spłacę ten dług. Miłego odpoczynku

Skłonił się w podzięce zamykając za sobą drzwi.

Ruszyłem w drogę powrotna. Tym razem wolniej, na nowo pogrążając się w myślach. Zastanawiałem się czy ojciec rzeczywiście rad jest z mojego powrotu czy aby nie stałem się na nowo dla nich ciężarem, wszak on sam winien był wdzięczność mym wybawcom a to mogło narazić na nowo koterie na niebezpieczeństwo. Czy zatem nie zostanę jednak zgładzony by nie szkodzić więcej, by nie być tą najsłabszą formacją?

Wchodząc do komnaty w której pozostawiłem inne wampiry nie dałem po sobie poznać że dręczą mnie czarne niczym chmury nad Alpami myśli.
- No a teraz powiedzcie mi co się tutaj działo podczas mojej nieobecności i co działo się w Konstantynopolu po moim jakże spektakularnym wyjściu – zagadnąłem kiedy wszedłem do komnaty któą niedawno co opuściłem. W której pozostawiłem mą rodzinę i kielich…
….pełen krwi

Z tymi braćmi w krwi miałem dużo do wspominania
 

Ostatnio edytowane przez Efcia : 01-06-2011 o 14:41. Powód: post pod psotem
Sam_u_raju jest offline