Marylin przyłożyła dłoń do serca, skrzywiła buzię i wydała z siebie cichy, bolesny jęk. To natychmiast wyrwało z zamyślenia czarnoskórą kobietę, która w kilku szybkich ruchach znalazła się przy łóżku i chwyciła dziewczynę za rękę. Gładząc ją po włosach i twarzy szeptała do niej uspokajająco, jak wtedy, gdy Marylin była małą dziewczynką:
- Ciii moja maleńka, już dobrze. Wszystko będzie dobrze. Ciii...
Marylin nie pamiętała nic prócz zielonej łąki, ciepła rozchodzącego się po jej ciele i tego przenikliwego bólu. Z tego wszystkiego pozostał jej tylko ból. Miejsce słodkiego ciepła zajęło dygoczące zimno, a błogiej radości - strach i panika. Nagle przypomniała sobie widok opalonej skóry i blond pukla włosów. Spojrzała szybko na swoje dłonie i... Biel. Zimna, trupia biel. Choć Marylin żyła, czuła się w tej chwili jak gdyby na tamtej łące zostawiła całe swoje życie. Jakby tam właśnie umarła.
- Co...? - głos uwiązł jej w gardle - Co się stało...? Lizzy...?
Dygotała z zimna, strachu i myśli, która od razu zakiełkowała jej w głowie - co powie matka, kiedy się dowie? Jej gniew był dla niej straszniejszy nawet niż przeszywające kłucie w piersi za każdym razem, kiedy jej serce pulsowało. Pomyślała sobie, że teraz, jeśli już wszystko zostawiła w tamtym śnie (a może jednak to nie był sen?), nie pozostało jej nic innego, jak pozostawić to białe ciało i odpłynąć. Do tamtego snu. Do każdego snu, byle nie pozostać w tym równie bladym i zimnym pomieszczeniu, co ona sama. |