Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-05-2011, 19:32   #1
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
[DnD-Grhwk]Dla kurażu

Gorąco było nie do zniesienia. Nie w jakimś metaforycznym, literackim sensie. Czysta dosłowność i fizyczność, które objawiały się w zlepionych potem w kłębowisko kłaków włosach i oddechu ciężkim niczym hałda węgla. Spierzchnięte usta krzywiły się koszmarnie, a suche jak wiór języki łapczywie zlizywały krew z przygryzanych warg. Ciężko było utrzymać umysł na wodzy, gdy brnęło się przez czysty żar w grubych, futrzanych szubach i ciężkich skórach. Do tego z kolosalnymi plecakami, które pęczniały od gratów i przy gwałtowniejszych krokach zaburzały równowagę, ciągnąc właścicieli w tył, zamieniając przebieżkę w popis na miarę cyrkowych sztuk linoskoczków. Spiekota raziła zmysły jak najgorsza tortura, ale szpaler biegnących wśród skał postaci nie schudł choćby o szal czy chustę. Wszyscy gnali przed siebie jak spadające ze stromizny wagoniki kolejki górskiej. Z oczami zaszłymi łzami i każdym oddechem podszytym bólem powtarzali sobie jak mantrę: Nie! Nie! Nie! Nie mogli zrzucić wleczonych ze sobą ciężarów, choć wszystkie organy wołały o zmiłowanie. Trzymające się ostatkiem sił mózgi przywoływały na obronę swego przywództwa obrazy szczękających zębów, wijących wichrów, śnieżnych zamieci, lodowych odłamków świszczących w powietrzu i zimna od którego wręcz krew tężała. To nie były bujdy psycholi, ani miraż skroplony pod rozgrzaną do czerwoności czaszką. To była szczera prawda. Rzeczywistość, od której całą bandę dzieliła może minuta sprintu lub dwie.

Tu i teraz był ukrop, hektolitry potu, ręce tracące czucie, zamazujące się obrazy przed oczami, czerwień, żółć i czerń. Banda straceńców pędziła po bazaltowym klifie, parę metrów nad bulgocącym złowrogo zbiornikiem lawy, przed sobą mając chyboczący się skalny mostek z zastygłej magmy, za sobą zostawiając kruszące się pod rozmiękłymi od skwaru butami skały. Nad sobą mieli granatowe, zimowe niebo. Pięknie komponowało się z barwami gotującego się do erupcji wulkanu, ale zapowiadało tylko kolejny etap katorgi. Wydrzeć się z drżącego w posadach piekielnego stożka było jedną sprawą, a przetrwać w sercu zimy, która szalała na górskich zboczach Yatili było zupełnie odmienną.

Podróż do Czarnej Kuźni przebiegła pomyślnie, nie można było zaprzeczać faktom. Śmierć siedmiu osób była miłą niespodzianką, bo w zakładach, które umilały czas mieszkańcom podgórskich miejscowości obstawiano, że do mety nie dotrze nikt. Ale ktoś dotarł. Teraz tu byli, rozpędzeni jak lawina zasuwali po parzących w stopy odłamkach łamliwego bazaltu, który wpadając do lawy skwierczał przyjemnie. Jak smakołyki wrzucane na rozgrzany ruszt grilla. Na czele pochodu gnał najszybszy ze wszystkich, nawet w tak niesprzyjających okazywaniu elegancji okolicznościach, powiewający błękitnym płaszczem z gronostajowym podszyciem i szpanujący wysadzanym kamieniami kindżałem Baklun. Hassan, tak miał na imię. Za nim w podskokach rwała śniadoskóra, uginająca się pod dźwiganymi pakunkami Cyganka, Alrauna. Reszta robiła co w ich mocy, by nie pozostawać daleko w tyle za szusującym na przedzie duetem, ale szczęście nie mogło sprzyjać wszystkim jednocześnie. Zasadą szczęścia było to, że jeśli miałeś je ty to brakowało go komuś innemu. Tracący wizję i wolę walki Joseph bił się o przedostatnie miejsce w peletonie z ranionym w bok Myvernem, który liczył widać na łaskę towarzyszy, bo swój ekwipunek odrzucił za siebie, nie spoglądając nawet jak magma roztapia metal na mleczną papkę. Pościg z początku nie był widoczny, ale mimo huku spadających w płomienną otchłań głazów słychać go było doskonale. Nikt zresztą nie spodziewał się, by zakończyło się to inaczej niż dziką gonitwą, która pochłonie parę czy paręnaście żywotów. Tym razem Hassan nie owijał w bawełnę. A przynajmniej nie w tak perfidny sposób, jak milion razy wcześniej. Misja była typowym skokiem na główkę do pustego basenu. Można było liczyć...

Nie, na dobrą sprawę spodziewać się można było tylko doznania bardzo poważnej krzywdy. I sporej dawki adrenaliny w locie. Sięgnięcie po kielich Al'Akbara zdawało się być równie odległe jak gwiazdy na niebie, ale o to tu i teraz, osłaniając się przed wypalającymi skórę kroplami żaru, zwycięzcy biegli z trofeum zdobytym po ciężkiej batalii. Wydarty z komnaty króla ognistych olbrzymów, artefakt należał do nich! Każde bakluńskie państwo i państewko chciało mieć relikwię pod swoją pieczą, a nagrody za jego dostarczenie wykraczały poza pojęcie kiepsko liczących awanturników. Szkopuł w tym, że nikt nie płacił za opowieść o tym, że miało się kielich w kieszeni czy że w ogóle się go dotknęło. Jedyna forma usługi, za którą można było spodziewać się właściwego wynagrodzenia opierała się na dostawie reliktu pod wskazany adres. Król olbrzymów, Krolg Kronson i jego gwardia berserkerów bardzo się do kielicha przywiązali i nie planowali rozstania z cacuszkiem. Było to wyraźnie widać. Wystarczyło spojrzeć za siebie. Na moment zawiesić oko na widoku nadciągających właścicieli, którzy w słusznym gniewie pędzili, by dotkliwie skarcić czmychających w popłochu włamywaczy.


Rozcinające ze świstem powietrze miecze z czystego adamantu rąbały podstawę kamiennego mostku, po którym zasuwała czereda awanturników. Jeden po drugim, filary mostu łamały się jak wykałaczki i tonęły wzburzając fale na rosnącej coraz szybciej ognistej toni. Chłodne kalkulacje nie przychodziły łatwo, gdy uszy rozdzierał ryk kilkutonowych kolosów, ale ocenić, że nie zdąży się dopaść do schyłku pomostu nim ten runie w lawę potrafił każdy. Nie było innego wyjścia niż porzucić w cholerę misterny plan ucieczki wytyczonym szlakiem i zabrać się za improwizację. Tak jak zrobił to Hassan, który bez słowa zapowiedzi skoczył na niższy, pokryty zalewanymi magmą żłobieniami klif. W skale był korytarz, zbyt mały nawet dla ogra, a co dopiero dla takiego hebanowego kolosa jak Krolg czy któryś z jego wojów. Wyczyn Bakluna zrobił to, co zrobić powinien. Kompletnie wszystkich zaskoczył.

Hamująca gwałtownie Alrauna o mało, co nie wpadła do jaru z bulgocącym błockiem, a Elletar, Kerin i Melvar wylądowali na pyskach. Pościerane ręce szybko uwolniły plecy od pakunków i trio w ślad za resztą, która rzuciła się za Hassanem, zniknęło w bazaltowej jamie. O zgrozo, zapomniano o Falco Griffie i Antullu, którzy marnie widzieli swe szanse w przedostaniu się na rozpadającą się już skalną półkę. Pierwszy był diablo zwinny, jak to niziołek. Drugi w niczym mu nie ustępował, jak to gnom. Obaj jednak ustępowali całej reszcie pod względem wzrostu i z krótkimi nóżkami skakać mogli raczej w grze w klasy czy w gumę, a nie nad parometrową przepaścią. Hebanowe łapsko któregoś z rudobrodych jarlów pacnęło w pomost o cal obok karzełków, rozrywając konstrukcję i posyłając obu na pastwę płomieni. Może było to cudem, a może po prostu zwykłą złośliwością losu, który wciąż jeszcze nie miał dość? Może to zdarzyło się tylko po to, by bogowie mogli tę dwójkę dalej potorturować i rozerwać się trochę ich kosztem? Może nie było w tym żadnego drugiego dna i olbrzymi płat granitu, który wylądował pod karłami wzbijając iskry i rozbryzgując żar znalazł się tam przez przypadek? Falco szczerze to pierdolił. Rzucił toboły w cholerę i dał susa nad lawą, lądując na skalnej półce i zaraz znikając w tunelu. Dimble widział siebie robiącego to samo. Ale rzucając się naprzód szczupakiem zdołał ledwo dopaść do brzegu klifu. Wciągnął się czując jak z wysiłku oczy wyłażą mu z orbit i naczynka pękają pod skórą. Był po drugiej stronie i tylko to się liczyło. Ubranie, które zajęło się ogniem gasił po drodze, w biegu, wywijając łapami jak nurkujący pod lodem pingwin. Zdążył akurat, by nabrać nadziei, że tunel wiedzie w górę. Bo za jego plecami poziom lawy podniósł się już na tyle, że zaczęła zalewać jamę i jeśli jej ujście po drugiej stronie było równie nisko to cała zgraja znalazła się w pułapce bez wyjścia.

Ale ujście musiało być wyżej. W takich przygodach szczęśliwe zbiegi okoliczności były pospolite jak chwasty w polu. W takich przygodach, gdy o nich opowiadano przy kuflach. Wiele setek mil dalej.

Tunel wił się i zakręcał, szedł raz w górę, a raz w dół, robił zawijasy i pętle, igrał ze zmysłami jak kurtyzana pastwiąca się nad prawiczkiem. W końcu bazaltowy, czarny i zaczadzony popiołem korkociąg otworzył się na jaskinię, gdzie po lawie, ani olbrzymach nie było ani śladu. Wciąż było gorąco jak... Jak w wulkanie, wszak był to bez dwóch zdań wulkan. Ale tu było inaczej. Grota była ociosana w rogach, w górę wiodły granitowe schody, a pod ścianami stały stojaki na broń z całą gamą rozmaitych trójzębów, glewi, gizarm, włóczni, halabard, berdyszy i dzid. Zaś na drodze do schodów, pomiędzy manekinami w adamantowych napierśnikach, kłębiło się zbiorowisko wężowatych stworów. Długie jaszczurcze ogony wiły się po ziemi niczym serpentyny, ale od pasa w górę stwory straszyły ludzką muskulaturą. Pyski miały trochę gadzie, a trochę jak diabliki, ale choć mówiły z sykiem, który irytował niczym brak drobnych w czasie wypadu do baru, mowę miały zdecydowanie człowieczą. Terkotały do przybyszy coś we wspólnym, ale oręż w łuskowatych łapach sprawił, że konwersacja została skrócona do minimum. Krolg miał niewolników w różnym rozmiarze i tam, gdzie nie mógł pójść sam, zawsze mógł posłać jakąś poczwarę ze swej menażerii. Tak też uczynił tym razem, gdy w Czarnej Kuźni wszczęto alarm. Każdy zakątek jego twierdzy był obstawiony przez jakieś maszkary, a wyjście na górskie zbocze było tylko jedno.

I teraz pewnie olbrzymy gnały ku niemu, by je zastawić, raz na zawsze odcinając włamywaczy od świata z którego tu nadeszli. Nie było ani chwili. Ale salamandry były niechętne rozstaniom. Ani im w głowie było puścić swych gości na wolność i szurając łuskami ruszyły, by ich spacyfikować. Siły nie były wyrównane, bo gadów było ze dwadzieścia, a każdy miał stalowe łapska, które w bicepsie przekraczały rozmiar pniaka młodego dębu. Naprawdę nie był to miły wieczór. Z jednej strony zgraja zbirów z rozwidlonymi językami, a z drugiej lawa, która właśnie dała o sobie znać, nieśmiało zerkając do komnaty z pozostawionego w tyle korytarza. Kielich...

Kielich Al'Akbara musiał gwarantować naprawdę dobry melanż, skoro Hassan dla niego zdecydował się na to wszystko. Już paradowanie z plecakiem po wulkanie, który miał lada godzina wybuchnąć zapowiadało przymusową wizytę u psychiatry, ale cała reszta... Diagnoza nie pozostawiała żadnych wątpliwości. To było po prostu bardzo, ale to bardzo niezdrowe. Naprawdę.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 02-06-2011 o 10:16. Powód: Jazda.
Panicz jest offline